środa, 30 maja 2018

Rozmowa z Piotrem Płuską

Piotr Płuska jest śpiewakiem, aktorem musicalowym i muzykiem, występującym w Teatrze Muzycznym w Łodzi i Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, a ostatnio również w spektaklu „Piloci” w warszawskim teatrze ROMA. Ukończył studia magisterskie i doktoranckie na Wydziale Wokalno-Aktorskim w Akademii Muzycznej w Łodzi oraz studia podyplomowe na Uniwersytecie Łódzkim z zakresu logopedii medialnej i ogólnej. Śpiewał i grał między innymi w Kammeroper Schloss Rheinsberg, Teatro Politeama w Palermo i Teatro Verdi w Pizie. W wywiadzie opowiada o początkach swojej przygody z muzyką, kulisach pracy w teatrze, występowaniu za granicą i swoich pozateatralnych zainteresowaniach.

(Foto: Anna Korzon-Wnukowska)

Z tego co wiem, zaczynał Pan od gry na akordeonie i odnosił w grze na nim sukcesy na konkursach ogólnopolskich i międzynarodowych. Skąd zainteresowanie tym instrumentem?

Tak naprawdę zaczęło się od śpiewania, bo śpiewałem od małego dzieciaka. Akordeon pojawił się, kiedy rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej. Zawsze chciałem grać na fortepianie, ale niestety miałem do wyboru tylko akordeon i skrzypce. Wtedy bardzo nie lubiłem skrzypiec. Wybrałem więc akordeon, ale równolegle cały czas toczył się śpiew. Między innymi w szkole podstawowej brałem udział w konkursach piosenki dziecięcej. W szkole średniej, mimo że cały czas byłem w klasie akordeonu, ten śpiew również mi towarzyszył. Chodziłem na zajęcia emisji głosu i zespołu wokalnego. Potem poszedłem na studia na akordeon, ponieważ jako akordeonista odnosiłem duże sukcesy. Po roku zmieniłem jednak zdanie i wybrałem Wydział Wokalno-Aktorski.

Nadal grywa Pan na akordeonie czy to już zupełnie zamknięty rozdział?

Zamknięty rozdział.

Sztuki wokalnej uczył się Pan od najlepszych, między innymi od profesora Włodzimierza Zalewskiego i Heleny Łazarskiej. Kto wprowadził Pana w świat muzyki i był największym mentorem?

Profesor Zalewski. Przede wszystkim dał mi absolutny warsztat techniczny, przygotował mnie do śpiewania praktycznie w każdym fachu. Okazuje się, że nawet jeżeli uczyłem się śpiewu klasycznego, to jednak cała ta baza, którą mi przekazał, sprawdza się w każdym innym repertuarze.

Uczęszczał Pan również na zajęcia do mistrzów zagranicznych jak Paul Esswood czy Mirelle Alcantra. Czy ich podejście było inne?

Uczestniczyłem w kursach mistrzowskich pod ich kierunkiem. Najbardziej wspominam, jak dwa razy byłem na warsztatach u Paula Esswooda. To brytyjski kontratenor, który debiutował w operze „Echnaton” w La Scali. Od niego bardzo nauczyłem się specyficznego sposobu frazowania w muzyce barokowej. Sposobu, który praktycznie przekłada się na każdą epokę i gatunek muzyczny. Są to pewne uniwersalne prawdy i zasady, które sprawdzają się i wyróżniają na tle innych.

W 2007 debiutował Pan w Teatrze Wielkim w Łodzi. Jak wyglądał Pana pierwszy występ?

Graliśmy wtedy spektakl studencki „Wesele Figara” Mozarta. Właściwie jako studenci mieliśmy zadanie wejść w istniejący już spektakl, kostiumy i dekoracje. Był on już normalnie grany repertuarowo w Teatrze Wielkim w Łodzi. Dwa spektakle odbyły się z obsadą studencką. Do dziś wspominam, jak kolana trzęsły mi się ze strachu. To był taki mój duży debiut, ale tak naprawdę ze sceną miałem do czynienia już od dziecka. Pierwszy raz stanąłem na scenie w wieku 10 lat, właśnie w ramach wspomnianych wcześniej przeglądów piosenki dziecięcej, a potem występów akordeonowych. Z kontaktem z publicznością byłem więc już od dawna oswojony.

(Foto: Przemysław Burda)

Od tego czasu grał Pan w licznych spektaklach, między innymi rolę Piłata w „Jesus Christ Superstar” czy obecnie pułkownika Browna w „Pilotach”. Z której ze swoich ról jest Pan najbardziej dumny?

Żadna ze wspomnianych. Frollo w „Notre Dame de Paris” w Gdyni. Ta rola zawsze była moim marzeniem. Byłem zachwycony przepięknymi melodiami i specyficzną formą tego spektaklu, dlatego, że to jest bardziej coś w rodzaju pop-opery. Z tym dziełem związana jest ciekawa historia, tak jakby los z góry założył, że mam w nim zagrać. To było mniej więcej w okolicach 2001-2002, kiedy odwiedziłem mojego wuja, który jest księdzem i zaproponował, że włączy mi na DVD piękny spektakl. Był to musical „Notre Dame de Paris”. Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałem. Byłem nastawiony sceptycznie do samego faktu, że miałbym teraz siedzieć dwie godziny i oglądać coś, czego nie znam. Po dwóch-trzech numerach patrzyłem już z rozdziawioną buzią do końca, a później kilka razy ponownie obejrzałem to w domu. Bardzo często wracałem do tych utworów i lubiłem ich słuchać.

Minęło ponad dziesięć lat i okazało się, że w Teatrze Muzycznym w Gdyni odbędzie się casting właśnie do „Notre Dame de Paris”. Wtedy moją ulubioną rolą w tym musicalu był Gringoire, ale okazało się, że będę księdzem Frollo. To także piękna i trudna zarazem rola. Jak tylko dowiedziałem się, że wygrałem casting, to zadzwoniłem do wspomnianego wuja i powiedziałem: „Gram w „Notre Dame de Paris”, nie zgadniesz, którą rolę - księdza!”.

Czy to właśnie od „Notre Dame de Paris” zaczęła się Pana miłość do musicali?

Nie, już wcześniej. Pierwszym musicalem, w którym zagrałem, był „Wonderful Town” Bernsteina w Teatrze Muzycznym w Łodzi, gdzie grałem jedną z głównych ról, Boba Bakera. Później znów się pojawił Bernstein i rola Panglossa w „Kandydzie”.

Bardziej odnajduje się Pan w operetce czy musicalu?

Szczerze mówiąc, operetki nigdy nie lubiłem i nie mogłem się do niej przekonać. Chyba nadal tak trochę jest, ale nie jest jednak prawdą, że operetka to szmira. Często są to bardzo banalne historie, ale zrobienie porządnie operetki stanowi nie lada wyzwanie. Sam się o tym przekonałem, bo grałem różny repertuar i przyznam szczerze, że operetka jest z nich wszystkich najtrudniejsza. Jest w niej bardzo cienka granica między profesjonalizmem a kiczem.

Zdarzały się Panu jakieś zabawne sytuacje w trakcie występów?

Miałem taką jedną sytuację w „Notre Dame de Paris” w Gdyni. Nigdy nie mam problemów z tekstem. O każdej porze dnia i nocy wstanę i całą swoją rolę wyrecytuję na pamięć. Nie wiem, co się stało raz podczas kolejnego z rzędu spektaklu „Notre Dame de Paris”. W trakcie sceny kompletnie zapomniałem, co jest dalej, a muzyka jest grana z podkładów i się nie zatrzyma. Musiałem więc śpiewać w języku niemalże suahili łączonym z łaciną. Ugotowałem cały zespół tancerzy na scenie. Dla mnie te kilka sekund, w których musiałem wybrnąć z sytuacji, trwało wręcz godziny. Myślałem tylko o tym, żeby to się wreszcie skończyło. Nie wspominając już o moim koledze Michale Grobelnym, który grał wtedy Quasimodo. Dobrze, że ukrył się za graną przez siebie postacią.

(Foto: Michał Matuszak)

Wiem, że do niektórych spektakli Pan wraca. Przykładowo w „Wesołej wdówce” grał Pan dwie różne role. 

Kiedy była premiera „Wdówki” w 2008 roku, byłem jeszcze troszeczkę za młody na rolę hrabiego Daniły. W „Nędznikach” z kolei najpierw robiłem Javerta, a w trakcie eksploatacji spektaklu wszedłem w rolę Enjolrasa. Miałem dosłownie dwie próby przed premierą i bardziej miałem zafiksowanego w głowie Javerta. Kiedy więc po raz pierwszy zagrałem na scenie moment spektaklu, kiedy Enjolras ma bardzo krótką rozmowę z Javertem, to musiałem się grubo zastanawiać, kim jestem i jaki mam tekst. Nie mówiąc już o tym, że jak spojrzeliśmy sobie z kolegą w oczy, to obaj zgłupieliśmy.

Jak rozmowa samemu ze sobą…

Do tej pory mówimy z kolegą: „Przychodzi Javert do Javerta”. Trzeba się bardzo pilnować, dlatego poprosiłem Teatr w Łodzi, żeby tak układać mi spektakle, abym nie miał Javerta z Enjolrasem przeplatanych, tylko najpierw jednym ciągiem zagrał jedną postać, a później drugą. Z kolei wracając do „Wdówki”, najpierw grałem tam taką malutką rolę Raoula de St. Brioche’a, której bardzo nie lubiłem. Kilka lat później zaproponowano mi rolę hrabiego Daniły. Gdy pojawiła się ta propozycja, natychmiast próbowałem się wymiksować z tej pierwszej roli. Zdarzają się takie role, których się nie lubi, a które trzeba grać.

Najważniejsze, by nie okazywać tej niechęci do roli na scenie.

Absolutnie nie wolno. To widza nie interesuje. To, co czuję, nie ma prawa przełożyć się na pracę na scenie.

Występował Pan dużo za granicą: w Kammeroper Rheinsberg, Teatro Goldoni w Livorno, Teatro Politeama w Palermo, Teatro del Giglio w Lucca, Teatro Verdi w Pizie i Teatro Alighieri w Ravennie. Jak wspomina Pan występy w Niemczech i we Włoszech?

Niemcy i Włochy to dobry przykład absolutnego kontrastu w podejściu do pracy. Kiedy były próby w Niemczech do opery Cherubiniego, miałem dokładnie wypisane, o której godzinie zaczyna się próba moich scen i to naprawdę działało. Jeżeli np. było napisane, że zaczynam swoją próbę o 12:10 i trwa ona do 12:50, to bez względu na to, czy poprzednia scena została skończona czy nie, reżyserka dziękowała aktorom i zapraszała kolejnych do pracy.

W Polsce wygląda to chyba trochę inaczej…

Mocno inaczej, ale jeszcze inaczej wygląda to we Włoszech. Tam jest kompletnie wolna amerykanka. Oni się niczym nie przejmują, na wszystko mają czas i nigdzie się nie śpieszą. Orkiestra strajkuje, nie wiadomo, czy spektakle w ogóle dojdą do skutku, ale próby dalej trwają i oficjalnie wszystko jest w porządku.

Czyli Polska jest gdzieś pośrodku?

Polska jest gdzieś pośrodku. Dużo zależy od konkretnego teatru, bo są miejsca, które pracują jak w zegarku, ale są też te mniej ogarnięte. Teatr tworzą ludzie i to od nich wszystko zależy.

A na której scenie teatralnej najlepiej się Panu gra?

W Gdyni miałem bardzo dobry czas integracyjnie i towarzysko. Praca była co prawda bardzo trudna, ale rekompensowała naprawdę fajnymi ludźmi i bardzo fajną energią. Zresztą do tej pory, kiedy tam wracam, to z uśmiechem. Tutaj w Romie też mamy znakomity zespół i dzięki temu fajnie się pracuje.

(Foto: Kolekcja własna)

Poza teatrem miał Pan również różne występy muzyczne, m.in. w Kiepuriadzie podczas Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju w 2013.

W 2012 zdobyłem pierwszą nagrodę na jedynym w Polsce konkursie wykonawstwa muzyki operetkowej i musicalowej w Krakowie im. Iwony Borowickiej. Jedną z nagród był udział w koncercie promującym młodych w trakcie festiwalu. Na nim zaś ówczesna dyrektor festiwalu Alicja Węgorzewska zaproponowała mi udział kilka dni później w koncercie finałowym.

Ma Pan jakieś zapędy do tworzenia własnej muzyki i prezentowania swojego materiału?

Kompozytor chyba ze mnie kiepski. Raczej staram się tworzyć coś swojego na bazie tego, co ktoś już stworzył, czego dobrym przykładem są role teatralne. Zdarzają się pojedyncze wyskoki kompozytorskie, ale bardzo rzadko.

Z akordeonu Pan zrezygnował. Na jakich zatem instrumentach gra Pan obecnie?

Fortepian. To instrument, który osobie śpiewającej bardzo ułatwia życie. Do przygotowania się do roli praktycznie nie potrzebuję pianisty - robię to sam. Sam rozczytuję partie i się ich uczę. Akompaniament również nagrywam sobie sam, potem do niego śpiewam i jak już się przygotuję, spotykam się raz lub dwa z pianistą. Często łączę śpiewanie z graniem na fortepianie podczas występów, tak było np. na koncercie w Lądku-Zdroju.

Oprócz bycia muzykiem i aktorem musicalowym jest Pan również z wykształcenia logopedą. Prowadzi Pan jakieś zajęcia w tej dziedzinie?

Zamysł był ambitny, ale nie wyszło. Zrobiłem studia podyplomowe z logopedii ogólnej i medialnej, ale kompletnie brakło mi czasu, żeby cokolwiek z tym zrobić. Miałem coraz więcej aktorskich propozycji i po prostu zabrakłoby mi doby.

Skąd zatem pomysł, żeby jeszcze w tym kierunku próbować swoich sił?

Chciałem poszerzyć swoje horyzonty i zdobyć trochę innej wiedzy. Kiedy rozpoczynałem te studia, nie miałem jeszcze tak wielu zobowiązań zawodowych jak dziś. Poza tym w naszym fachu warto się zabezpieczyć jakimś innym zawodem, żeby w razie czego mieć co w życiu robić.

Wyłapuje Pan z łatwością wszelkie błędy w wymowie i artykulacji?

Tak. Ucho jest wyczulone na takie sprawy.

W sumie domeną aktorów powinno być nienaganne mówienie.

Kiedyś wychodziło się z założenia, że aktor nie powinien mieć wad wymowy. Wiem, że przyjmuje się warunkowo na studia osoby z wadami wymowy, ale często można je skorygować. Jeżeli jednak coś jest kompletnie od dziecka zaniedbane, to zabiera to sporo czasu. Pewne nawyki pozostają. To tak jakby teraz okazało się, że powinniśmy wszystko robić lewą ręką, a nie prawą. Będziemy potrzebować trochę czasu, żeby tę lewą rękę wszystkiego nauczyć.

Czy kiedy Pan zaczynał swoją pracę w teatrze, miał jakieś głosowe niedoróbki?

Oczywiście. Głos rozwija się przez wiele, wiele lat. Aczkolwiek są pewne predyspozycje, z którymi się człowiek rodzi. Jest to pewna łatwość wydobywania dźwięków i to ponoć miałem już od dziecka. Siostra mi wypomina, że kiedy prowadziła mnie do przedszkola, śpiewałem na głos na całą ulicę. Głównie utwory zasłyszane w radio czy piosenki puszczane w domu przez rodziców. Zamiłowanie do śpiewania mam po ojcu. Chociaż nie był zawodowym muzykiem, śpiewał przepięknie.

(Foto: Michał Matuszak)

Ma Pan jakieś jeszcze zainteresowania poza aktorstwem, muzyką i logopedią?

Też związane z muzyką, bo realizację dźwięku. Kręciło mnie to od dzieciaka. Do tego stopnia, że jak w szkole podstawowej odbywały się akademie czy koncerty, byłem głównym nagłaśniającym. Wystawiałem głośniki, ciągnąłem kable, podpinałem i wystrajałem sprzęt. Smykałka do tego zawsze gdzieś była. Mam na swoim koncie parę płyt, z których ukazała się jedna - płyta ze spektaklu „Alicja w Krainie Czarów” teatru Valldal w Gdyni. Zrealizowałem też wspólnie z Łukaszem Zachwieją, realizatorem dźwięku z Teatru Muzycznego w Łodzi, płytę „Jesus Christ Superstar”, która niestety się nie ukazała. Były jakieś problemy z właścicielami praw autorskich, którzy ostatecznie nie zgodzili się na jej wydanie. Mam jeszcze kilka swoich kolekcjonerskich miksów.

Nadal się Pan tym zajmuje?

Nadal się tym zajmuję, robię to hobbystycznie, choć ostatnio nie mam na to zbyt wiele czasu. Lubię rozwijać się w tym kierunku, zresztą to bardzo pasjonujące. Mam w domu własne studio, gdzie realizuję wszystkie swoje utwory, które nagrywam.

Występuje Pan w różnych miastach, a w międzyczasie realizuje swoje pasje. Jak Pan organizuje swój czas, aby terminy nie nakładały się na siebie?

Sam nie wiem, jak ja to robię. To bardzo trudna układanka logistyczna, bo układając spektakle, muszę wziąć pod uwagę to, że grając przez kilka dni np. Javerta w „Les Misérables”, wypadałoby mieć chociaż jeden dzień przerwy na regenerację organizmu. Staram się zawsze co kilka spektakli mieć dzień-dwa oddechu. W listopadzie w tamtym roku zagrałem bodajże 26 spektakli w trzech teatrach. Musiałem to wszystko jakoś ogarnąć, choć nie jest to łatwe. Zanim wyślę plan do teatrów, trzy dni zastanawiam się, czy na pewno to dobra konfiguracja. 

Jakie są zatem Pana na plany na najbliższy czas i w jakich spektaklach można Pana obecnie zobaczyć?

W tej chwili można mnie zobaczyć w „Pilotach” w Romie oraz w „Nędznikach” i „Jesus Christ Superstar” w Łodzi. Gram też jeszcze klasyczną operetkę „Wesoła wdówka” i występuję w Gdyni w „Notre Dame de Paris”.

(Foto: Katarzyna Raczak)

Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Piotra Płuski i jego artystycznej działalności, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę internetową:
https://www.piotrpluska.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz