wtorek, 1 maja 2018

Rozmowa z Jankiem Traczykiem

Janek Traczyk jest pochodzącym z Warszawy muzykiem i aktorem musicalowym, związanym z Teatrem Muzycznym Roma i Teatrem Muzycznym w Gdyni. Obecnie możemy go oglądać w roli pilota Jana w spektaklu „Piloci” i Gringoire’a w „Notre Dame de Paris” oraz w programie Polsatu „Twoja twarz brzmi znajomo”. Wcześniej przez sześć lat występował w sztukach teatru Studio Buffo. Janek pracuje również nad debiutanckim albumem, który najprawdopodobniej ukaże się jesienią. W wywiadzie opowiada o początkach swojej przygody z musicalami, pracy nad płytą, pasji do jazdy konnej i planach na przyszłość.

(Foto: Piotr Orych)

Muzyka była obecna w Twoim życiu od najmłodszych lat, już jako dziecko występowałeś w operze dziecięcej „Pan Marimba”. Jak zaczęła się ta miłość do muzyki?

Zaczęło się chyba od rodzinnej tradycji śpiewania kolęd czy w wakacje z tatą przy ognisku. W pewnym momencie zacząłem do niego dołączać, gdy grał na gitarze i śpiewał różne piosenki. Później poszedłem do szkolnego chóru i trochę uczyłem się grać na keyboardzie. Mieliśmy w domu pianino i rozkminiałem sobie na nim różne melodyjki ze słuchu. Jak poszedłem na zajęcia, to już było łatwiej. Pierwszym poważniejszym doświadczeniem był chór Alla Polacca w Teatrze Wielkim. Tam właśnie dostałem pierwszą poważną rolę w operze dziecięcej „Pan Marimba”. W tym wieku nie traktowałem jednak tego jeszcze jako pomysłu na życie. Potem przyszła mutacja i musiałem zrezygnować z Teatru Wielkiego, bo coraz mniej kwestii byłem w stanie zaśpiewać. Dopiero po mutacji to wszystko wróciło już na poważnie. W liceum stwierdziłem, że chcę i muszę to robić - grać, komponować i śpiewać. Poszedłem do szkoły muzycznej II stopnia przy ulicy Bednarskiej do klasy piosenki - bardzo klimatyczne miejsce z rodzinną atmosferą, wszyscy się tam znali i lubili.

Potem z kolei poszedłeś na wydział Kompozycji Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina. 

Wziąłem sprawy w swoje ręce. Przez rok studiowałem bibliotekoznawstwo w Instytucie Informacji Naukowej i Studiów Bibliologicznych Uniwersytetu Warszawskiego na Wydziale Historycznym, ale rzuciłem studia i w całości poświęciłem się muzyce. Rodzice i znajomi doradzali mi, żebym robił i to, i to, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że jak już się czemuś poświęcać, to w pełni.

Jak zatem pojawił się w Twoim życiu musical? Z tego co wiem, wcześniej słuchałeś innej muzyki. 

Na początku nie lubiłem musicalu albo przynajmniej wydawało mi się, że go nie lubię, bo go nie znałem. Kiedy jednak na zajęciach z historii muzyki oglądaliśmy musicale, odkryłem, że są przepiękne (śmiech). Pasowały do mojej barwy głosu i wrażliwości. Łączą aktorstwo, śpiew i niestety też taniec, co akurat nie jest moją domeną. Pomału zacząłem w to wchodzić. Najpierw byłem na kilku mało udanych castingach, zresztą w Romie, w której w tej chwili gram (śmiech). Na początku zjadał mnie stres, a umiejętności były dużo mniejsze - byłem totalnym świeżakiem. Później wylądowałem w teatrze Studio Buffo i tam już casting się powiódł, do głównej roli w „Metrze”. Spędziłem tam sześć lat, rozwijając się w różnych kierunkach. Jak jest się w stałym zespole, to gra się we wszystkich spektaklach. Przeszedłem tam twardą szkołę, a potem pojawiła się Roma.

Która musicalowa rola była dla Ciebie największym wyzwaniem?

Pierwszy musical, w którym grałem główną rolę (nie licząc „Pana Marimby” jako dziecko), to było „Metro”. Jak miałem zagrać pierwszy raz, nie spałem całą noc i byłem przerażony. Było to dla mnie jak wielka góra, na którą miałem się wspiąć i totalnie nie miałem pojęcia, czy mi się to uda czy nie. Miałem tak naprawdę tylko jedną próbę w przeddzień i jedną w dzień występu. To było nagłe zastępstwo, bo kolega Jurek Grzechnik, grający główną rolę, nagle zachorował. Udało się i występ w tym musicalu uważam za jedno z moich największych scenicznych przeżyć.

(Foto: Teatr Muzyczny Roma)

Musical wymaga szczególnych zdolności głosowych i oddechowych, bo jak wspomniałeś łączy aktorstwo, śpiew i taniec.

Zwykle w musicalu są szerokie, długie i melodyjne frazy do śpiewania, gdzie trzeba te dźwięki trzymać, a nie tylko strzelać nimi jak z karabinu. Rzeczywiście potrzebny jest warsztat techniczny. Trzeba umieć trzymać odpowiednią długość dźwięku, a nie tyle, ile się komuś uda. Trzeba też śpiewać wysoko, co zawsze było dla mnie trudne. Musiałem do tego dochodzić przez lata.

Jak długo zajmowało Ci przygotowanie głosu i dojście do takiego poziomu, że mogłeś zaprezentować publicznie swoje zdolności? Byłeś pojętnym uczniem?

Chyba byłem pojętnym, bo zawsze inni widzieli we mnie ten talent i uważali, że się do tego nadaję. Cały czas się zresztą rozwijasz i doskonalisz to, co umiesz. Postrzegam ten zawód jako nieustanną pracę nad sobą. Znajdujesz w sobie nowe rzeczy i po prostu idziesz z tym wszystkim do przodu.

Zdarzały Ci się jakieś wpadki lub zabawne sytuacje na scenie?

Kiedyś jak graliśmy „Notre Dame de Paris” w Gdyni, zapomniałem tekstu i zacząłem śpiewać kompletnie inny, który był tłumaczeniem tego samego utworu sprzed kilku lat. Nie wiem jak to się stało, jakiś pstryczek mi się przełączył. Pomyślałem, że skoro już śpiewam inny tekst, to zaśpiewam dalej.

Lepsze to niż stanąć i powiedzieć, że nie zna się tekstu.

Dokładnie. Kiedyś na koncercie zaskoczył mnie bis - wszedł tak nagle, że zamiast tekstu zaśpiewałem „lalala”, bardziej jakąś wokalizę niż słowa. W Buffo zdarzyło mi się kiedyś zniszczyć dekorację w czasie spektaklu „Ukochany kraj”. Śpiewałem piosenkę „10 w skali Beauforta”. Wielka drewniana łódka na całą scenę, a po jej obu stronach tancerze, którzy ruchami góra-dół powodowali, że chybotała się na dwie strony. Ja zaś miałem być na środku przy sterze. Chciałem spektakularnie skoczyć na tę łódkę. Skoczyłem, złapałem się masztu, złamał się w pół i razem z nim spadłem na ziemię. Oczywiście potem wstałem, skoczyłem na łódkę i kontynuowałem piosenkę, ale ludzie podobno byli przerażeni. Moi koledzy również - bali się, że wpadnę pod łódkę, a była wielka i ciężka. Potem dostałem ochrzan, że niepotrzebnie łapię się za maszt (śmiech).

Przynajmniej ludzie mieli wyjątkowy spektakl. 

W momentach, kiedy coś pójdzie nie tak, zawsze mówimy sobie, że przecież ludzie uwielbiają takie momenty, bo wtedy z jeszcze większym zafascynowaniem obserwują jak artysta sobie poradzi. Kiedyś w „Pilotach” mieliśmy śpiewać z Martą Wiejak piosenkę w samochodzie. Przez dobre trzy-cztery minuty (mi się wydawało, że z kwadrans) nie chciał jednak ruszyć i musieliśmy zapełnić ten czas rozmową na różne tematy związane ze sceną. Nie jestem wykształconym aktorem, więc nigdy nie robiłem improwizacji. Na szczęście Marta jest bardzo dobrą aktorką i razem coś uszyliśmy. Było to specyficzne przeżycie! (śmiech)

Czyli raczej nie widzisz siebie w aktorstwie filmowym lub serialowym?

Jeżeli jakaś rola by mi podpasowała, to pewnie bym sobie poradził, bo gdzieś tam już nabrałem doświadczenia. Jak wszedłem do teatru, to prawie nic nie umiałem z aktorstwa, tylko tyle, co nauczyłem się w szkole na Bednarskiej w ramach łączenia aktorstwa z piosenką. Nie mówię nie, ale na pewno nie w każdej roli bym się odnalazł.

(Foto: Piotr Orych)

Teraz aktorstwa wymaga od Ciebie udział w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, gdzie musisz się wcielać w różne postaci męskie i kobiece z różnych muzycznych gatunków. Jak trafiłeś do tego programu i czy nie bałeś się takich metamorfoz?

Bałem się strasznie. Już od kilku edycji ludzie pytali mnie, czy nie chciałbym wziąć udziału w programie, ale mówiłem, że to nie dla mnie. Nie widziałem w sobie tendencji do udawania czyichś głosów. W końcu poszedłem na casting i spróbowałem. Po pierwsze pomagają nam świetni specjaliści - Kris Adamski od ruchu i Agnieszka Hekiert od wokalu. Po drugie trzeba szukać nowych wyzwań. Z każdym odcinkiem tego programu idzie mi coraz lepiej. Aż sam jestem zaskoczony tym ciągłym rozwojem. Ludzkie możliwości są większe niż nam się czasem wydaje.

Myślisz, że doświadczenie musicalowe jest dla Ciebie dużą pomocą?

Na pewno w jakimś stopniu tak. Czasem łatwiej jest mi połączyć ruch ze śpiewem i aktorstwem. Na początku, jak byłem w szkole, miałem bardzo duży problem, żeby coś naraz zatańczyć i zaśpiewać, a jeszcze do tego mieć mimikę jakiejś osoby. W tym programie tyle rzeczy się kumuluje, że każde wcześniejsze doświadczenie sceniczne, aktorskie i wokalne jest jakąś pomocą.

Jednocześnie też program uczy Cię nowych rzeczy. 

Tak, całej masy. W tym programie tyle rzeczy naraz trzeba mieć pod kontrolą, że to jest niepojęte i siłą rzeczy musi rozwijać - nie ma innej opcji.

W „Twoja twarz brzmi znajomo” kilkakrotnie musiałeś przebierać się za kobietę. Nie miałeś oporów przed przywdzianiem kobiecego stroju?

Pomijając warstwę wierzchnią, jak paznokcie, golenie nóg czy noszenie kiecek, o której można pomyśleć, że uwłacza męskości, jeszcze trudniejsze jest znalezienie tej kobiety w sobie. To musi być postać z krwi i kości. Musisz czuć, że jest ci w tym dobrze (śmiech). Nie sugeruję tu broń Boże, że myślę o zmienianiu płci, ale uważam, że to jest jak każda kreacja aktorska. Myślisz nagle jak kompletnie inna osoba i odnajduję w tym bardzo dużą frajdę. Patrzę na to trochę z płaszczyzny faceta, który wie jak powinna się zachowywać kobieta, żeby mu się podobać. Bałem się tego, ale w tej chwili daje mi to ogromną radość.

Takie wejście w kobiecą skórę niewątpliwie pomaga lepiej zrozumieć kobiety.

Zdecydowanie!

(Foto: Teatr Muzyczny Roma)

Przejdźmy do Twojej rozwijającej się kariery muzycznej. Obecnie pracujesz nad debiutanckim albumem, który promuje singiel „When We Talk”.

Jesteśmy w trakcie nagrywania, za moment będziemy w połowie (śmiech). „When We Talk” miał swoją premierę jakiś czas temu, ale później nastąpił przestój ze względu na „Pilotów” i program „Twoja twarz brzmi znajomo”. Musiałem troszeczkę to odstawić, a poza tym czułem, że kilka utworów musi jeszcze dojrzeć. Te utwory dojrzały i jak tylko wystawiłem „Pilotów”, to od razu zabrałem się za gromadzenie materiału, nagrywanie i szukanie odpowiednich ludzi. Przy tworzeniu takiego albumu trzeba podjąć masę decyzji. Dużo osób namawiało mnie też, żeby zrobić jakąś piosenkę komercyjną, do radia. Musiałaby być jednak spójna z tym, co robię. Tworzę muzykę raczej akustyczną, standardowy skład: bas, gitara akustyczna lub elektryczna, pianino i perkusja tudzież skrzypce i tym podobne. Zaczęliśmy też wprowadzać instrumenty dęte, brzmiące dość lirycznie.

Kiedy w takim razie kolejny singiel?

Mam nadzieję, że przed wakacjami, a jak nie, to od razu po wakacjach. Płytę planuję wydać jesienią i według moich obliczeń jesteśmy w stanie to zrobić. Jeśli jednak okaże się, że ma to być blisko okresu świątecznego, to musiałbym przełożyć premierę na wiosnę.

Jakbyś określił swoje największe muzyczne inspiracje?

Moje spojrzenie na muzykę totalnie zmienił Coldplay. Wcześniej miałem wrażenie, że nikt nie lubi takiej bardzo balladowej i sentymentalnej muzyki. Trochę w nią nie wierzyłem, ale uwierzyłem jak usłyszałem Coldplay. Znalazłem w tym bardzo dużo siebie i zacząłem się na nich wzorować. Przez jakiś czas miałem taki zespół The Daydream, dla którego napisałem kilka piosenek inspirowanych Coldplay i U2. Z najnowszych inspiracji mogę z kolei wymienić Toma Odella, Hurts i Lanę Del Rey. Podobają mi się piosenki idące w stronę symfoniczną i orkiestrową. Zaczynałem od Beatlesów, ale potem to się odmieniło.

Może na płycie znajdzie się jakiś kawałek inspirowany The Beatles?

Tak, nawet będziemy niedługo nagrywać taki, który kojarzy mi się bardzo z oldschoolowym brzmieniem w stylu Beatlesów.

Ostatnio coraz więcej koncertujesz w różnych miastach Polski, promując swoje autorskie utwory. Jak ludzie reagują na Twoją muzykę?

Na koncertach jest fantastyczny odzew i zawsze jestem wzruszony tym, jak ludzie reagują. Z największym sentymentem wspominam koncert w Jabłonowie Pomorskim, gdzie byłem z całym zespołem i cały materiał stanowiły wyłącznie moje piosenki. Publiczność śpiewała tam ze mną mój najbardziej znany utwór „Chciałbym to być ja” i po koncercie też to śpiewali. Autentycznie się wtedy wzruszyłem. W ogóle grając na scenie swoje piosenki, jestem szczęśliwy w sposób doskonały.

Na swoich koncertach często robisz różne zagadki muzyczne i starasz się angażować publiczność.

Lubię pogadać sobie z publicznością, wymienić spostrzeżenia lub coś skomentować. Zawsze szukam ku temu sposobu. Uważam, że dobry koncert powinien być trochę przedstawieniem - coś się musi dziać, dlatego staram się robić niespodziewane zwroty akcji (śmiech). Żeby to nie było tylko granie piosenek jedna po drugiej. Żeby powstawała jakaś relacja między widzem a występującym. Wtedy naprawdę tworzy się bliska i rodzinna atmosfera. Oni chcą słuchać, a ja chcę dla nich śpiewać - to napędzająca się cały czas maszyna.

(Foto: Piotr Orych)

Z tego co wiem, wcześniej brałeś udział w programach takich jak „Szansa na sukces” czy „The Voice of Poland”. Uważasz, że to dobre narzędzie dla młodych muzyków, aby zdobyć popularność?

Myślę, że tak. Trzeba tylko wiedzieć, że jest się na to gotowym i nie iść na siłę, bo czasami można się trochę sparzyć. Media lubią niestety jak są emocje i jak kogoś się skrytykuje, bo dzięki temu wzrasta oglądalność. Zdarzają się więc przykre sytuacje, które powodują, że ludzie mogą się zniechęcić. Jak się tam idzie, trzeba być w miarę świadomym człowiekiem, ale może to być dobry początek. Często ludzie piszą mi, że obserwują mnie od czasów „Szansy na sukces”, a potem „The Voice of Poland”, więc jednak ta osoba zostaje gdzieś ludziom w głowie.

A Ciebie cieszy ta rozpoznawalność?

W pewnym sensie tak, bo dążę do tego, żeby śpiewać dla jak największej liczby ludzi. Czuję, że mogę dać im coś dobrego. Na każdym koncercie czuję, że dzięki mnie ci ludzie są szczęśliwi, mogą coś przeżyć, przemyśleć, a nawet zmienić w swoim życiu. Słyszałem już kiedyś, że moja muzyka pomogła komuś przejść trudny okres w życiu, lepiej przeżyć jakieś rozstanie lub coś dostrzec. To strasznie wartościowe. Chcę tego więcej, żeby to się działo w szerszym stopniu. To takie dobre, szlachetne i wartościowe uzależnienie.

Twoją wielką pasją jest też jazda konna, w sezonie letnim często uczysz jej w Jaszkowie koło Poznania. Mógłbyś opowiedzieć nam coś więcej na ten temat?

Zacząłem jeździć konno, jak miałem osiem lat. Na początku chciałem być zawodnikiem, wygrywać konkursy i zdobywać nagrody. Życie zweryfikowało, że jazda konna jest trochę niewdzięcznym sportem, jeśli uprawia się ją sportowo. Trzeba mieć na to pieniądze, a właściwie się na tym nie zarabia.

Zdążyłeś wziąć udział w jakimś konkursie jeździeckim?

Tak, kilka razy wziąłem udział w jakichś zawodach. Zawsze lubiłem rywalizację, ale nie było za bardzo możliwości, żeby to kontynuować. Zresztą ster w życiu zaczęła już trochę przejmować muzyka. Jaszkowo, gdzie jeżdżę w wakacje, jest prowadzone przez mojego wujka Antoniego Chłapowskiego. Kiedyś trochę podstępem wpuścił mnie w uczenie dzieci. Na początku mówiłem, że absolutnie nie ma takiej opcji. Chciałem być samotnym jeźdźcem. Kiedy jednak spróbowałem, okazało się, że to w ogóle rewelacja. Od tamtej pory przyjeżdżałem tam do pracy. Dostajesz na tydzień grupę. Każde dziecko ma swojego konia, którym się opiekuje. Przez tydzień patrzysz jak ta grupa się rozwija, jak dzieci pokonują swoje lęki, uczą się i pogłębiają relację z koniem. Człowiek przez tydzień potrafi się tak zżyć, że kiedy przychodzi moment rozstania, to wszyscy płaczą. Czasem zdarza się, że na mój koncert przyjdzie jakieś dziecko, które miało osiem lat jak je uczyłem, a teraz ma szesnaście i chwali się, że jeździło u mnie w grupie. W zeszłe wakacje nie byłem w Jaszkowie, bo była premiera „Pilotów”, ale mam nadzieję, że w najbliższe wakacje do tego wrócę.

Cały czas rozwijasz się artystycznie, niedługo ukaże się Twoja debiutancka płyta. Gdzie w takim razie będzie można Cię w najbliższym czasie oglądać, usłyszeć i śledzić?

W programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, w Teatrze Muzycznym Roma w musicalu „Piloci”, w Teatrze Muzycznym w Gdyni w musicalu „Notre Dame de Paris” i na koncertach tu i ówdzie.

(Foto: Katarzyna Raczak)

Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Janka Traczyka i jego działalności, zapraszam na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/janektraczyk/
https://www.instagram.com/janek_traczyk/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz