piątek, 28 września 2018

Rozmowa z Anną Samusionek

Anna Samusionek jest pochodzącą z Olsztyna aktorką filmową, serialową i teatralną, absolwentką Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Zagrała między innymi w filmach „Darmozjad polski”, „Tydzień z życia mężczyzny”, „Och Karol 2” i „Smoleńsk” oraz serialach „Plebania”, „Linia życia” i „Pod wspólnym niebem”. Obecnie możemy ją oglądać w „Na Wspólnej”, gdzie wciela się w postać pewnej siebie bizneswoman Ilony Zdybickiej. Anna Samusionek występowała również na deskach Teatru Rozmaitości w Warszawie i Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. Od 2015 prowadzi warsztaty „Jestem emocją”, w ramach których pomaga kobietom radzić sobie ze stresem i trudnymi życiowymi sytuacjami. W wywiadzie opowiada o początkach swojej kariery aktorskiej, zawodowych wyzwaniach, emocjach w życiu i aktorstwie oraz swoich zainteresowaniach i marzeniach.


Właśnie mija 25 lat od Pani debiutu teatralnego w „Upiorach” Henrika Ibsena. Planuje Pani w jakiś sposób uczcić tę rocznicę?

Faktycznie pierwsze spektakle grałam już na IV roku studiów w ramach dyplomu w Teatrze Małym, a potem w Teatrze Szwedzka 2/4. Ciężko w to uwierzyć, ale już ćwierć wieku minęło (śmiech). Na 25-lecie nie szykuje się jednak żadnych uroczystości, zresztą myślę, że najważniejsze rzeczy jeszcze przede mną.

W 1994 skończyła Pani Akademię Teatralną im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, studiowała Pani m.in. z Agatą Kuleszą, Małgorzatą Kożuchowską i Katarzyną Herman. Jakie są Pani najciekawsze wspomnienia z tamtych lat?

Zawsze byłam trochę outsiderem, więc nie byłam blisko związana z żadną z dziewczyn, chociaż do dziś pamiętam wspólne babskie imprezy (śmiech). Był to bardzo dobry i dynamiczny rok, co zresztą czuło się od początku. Mieliśmy też wspaniałych opiekunów - Maję Komorowską i Wiesława Komasę, którzy fantastycznie nas prowadzili. Myślę, że to w dużym stopniu ich zasługa, że tyle osób na dłużej zaistniało w artystycznym świecie. Agatę [Kuleszę] zawsze było najpierw słychać, potem widać, Kożuchosia też była pełna energii i pewna siebie, a Kasię Herman uważałam za najbardziej crazy osobę z naszego roku, a później okazało się, że jest mega poukładana. Bardzo dobrze wspominam okres studiów.

Trzy lata po ukończeniu szkoły aktorskiej otrzymała Pani nagrodę Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za rolę Zosi w filmie „Darmozjad polski”. Jak wyglądała Pani droga do tego pierwszego aktorskiego sukcesu?

To była droga przez Częstochowę, ale nie poprzez pielgrzymkę (śmiech). Po roku Teatr Rozmaitości na Marszałkowskiej rozwiązał ze mną współpracę, czego kompletnie się nie spodziewałam. Intensywnie zaczęłam szukać możliwości innej pracy, bo nie mogę żyć bez grania. Ktoś rzucił hasło, że Henryk Talar szuka aktorki do roli Klary w „Zemście” w Teatrze w Częstochowie. Mogło to się początkowo wydawać „wygnaniem na prowincję”, ale ostatecznie okazało się dla mnie dużym błogosławieństwem. Zagrałam tam swoje duże role, w tym monodram „Narkomanka”, który grywam do dziś, i rolę siostry Ratched w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Przy tym drugim spektaklu poznałam reżysera Łukasza Wylężałka, który zaproponował mi później rolę w filmie „Darmozjad polski” i tak to się zaczęło.

Jakie uczucia towarzyszyły Pani, kiedy dowiedziała się o tym, że dostała nagrodę za tę rolę?

Niestety nie był to tak huczny festiwal jak dzisiejsze, więc nie czuło się takiego splendoru. Pamiętam jednak, że kiedy w środku nocy ktoś zadzwonił do mnie i poinformował, że mam tę nagrodę, to już do rana nie spałam i szczypałam się, czy to na pewno prawda. Na gali zdarzyła mi się śmieszna sytuacja, ponieważ usadzono mnie w pierwszym rzędzie, a za mną siedziała ekipa „Kilera”, m.in. Małgorzata Kożuchowska i Cezary Pazura. Tak więc fotoreporterzy prawie mnie deptali, żeby ich sfotografować. Potem zaś ze zdziwieniem się rozstępowali, bo okazało się, że ja idę po nagrodę (śmiech). To było bardzo miłe uczucie, aczkolwiek potem przekonałam się, że nagrody niczego nie gwarantują. Niewątpliwie jednak był to dla mnie ważny start i film, który będę wspominać do końca życia.

Z Pani początkami na ekranie wiąże się ciekawa historia - przez krótki czas w 1997 odsłaniała Pani litery w „Kole fortuny”, zastępując będącą na urlopie Magdę Masny. 

Byłam na jakimś castingu do reklamy i potem producent „Koła fortuny” przeglądał te nagrania i wytypował mnie jako zastępczynię Magdy, która miała iść na chwilowy urlop. Skusił mnie tym, że będzie nowa formuła programu, ale okazało się, że nic z tych rzeczy. Po prostu była potrzebna dziewczyna do przewracania literek. Nie ukrywam, że męczyłam się potwornie i mimo, że był to jakiś zastrzyk finansowy co miesiąc, to z ulgą przyjęłam wiadomość, że Magda wraca (śmiech). Starałam się przygotowywać do każdego programu, wynajdywać anegdoty, ale okazało się, że nie ma na to czasu. Po prostu nagrywaliśmy program za programem i nikomu nie zależało na tym, by wprowadzać nowe elementy. Nie żałuję jednak tej krótkiej przygody. Dała mi też ona pewną popularność. Ludzie przychodzili do mnie po spektaklu „Lot nad kukułczym gniazdem” - myślałam, że chcą mi pogratulować roli, a oni tylko mówili, że „pani tak ładnie w telewizji występuje”. Magia małego ekranu jest dość silna (śmiech).

Na małym ekranie od kilku lat wciela się Pani w postać bizneswoman Ilony Zdybickiej w „Na Wspólnej”. Pani bohaterka przeszła niedawno w swoim życiu dużą metamorfozę. Co najbardziej lubi Pani w granej przez siebie postaci i czego możemy się jeszcze po niej spodziewać?

Lubię w tej postaci to, że jest kompletnie inna ode mnie. Dynamizmu może mi nie brakuje, ale ona ma w sobie takie parcie po swoje, bezkompromisowość i czasem bezwzględność. Wydawało mi się, że kobiety nie lubią tej postaci, a okazało się, że jest odwrotnie. Być może utożsamiała te cechy, co do których mamy poczucie, że czasami nam ich brakuje, a przydałyby się, aby walczyć o swoje. Pamiętam szok znajomej, która najpierw poznała mnie prywatnie, a potem zaczęła oglądać w serialu. Wydawało jej się, że to zupełnie inny człowiek! Jestem niezwykle wdzięczna scenarzystom, że dali mi taki wachlarz możliwości, który w codziennym serialu nie zawsze jest możliwy. Niejednokrotnie miałam ciężkie sceny do zagrania: choroba, porwanie dziecka czy miłość między młodym chłopakiem i dojrzałą kobietą, więc nie mogę narzekać. W tej chwili moja bohaterka wraca do kwestii biznesowych, a wątek prywatny trochę poszedł w odstawkę. Mam jednak cichą nadzieję, że Zdybickiej wróci pazur. Z jednej strony fajnie, że widzowie coraz sympatyczniej na mnie patrzą, ale od strony aktorskiej więcej się wtedy dzieje i jest ciekawiej.

Czyli ocieplenie tej postaci nie było Pani pomysłem? Ludzie często utożsamiają aktora z granym przez niego bohaterem.

Nigdy nie spotkałam się z jakimiś bardzo negatywnymi komentarzami. Nawet jeżeli nie mam tego napisanego w scenariuszu, zawsze szukam dla siebie samej odpowiedzi na pytanie, dlaczego ktoś jest taki, jaki jest. Kreując postać, muszę wiedzieć, skąd przyszłam i dlaczego jestem tak, a nie inaczej ukształtowana. Wtedy moja gra aktorska jest pełniejsza. U scenarzystów pojawiła się potrzeba ocieplenia Zdybickiej i pokazania, że stała się taka, bo coś przeżyła. Aczkolwiek myślę, że w życiu ludzie nie zmieniają się aż tak (śmiech). Można więc spokojnie wrócić do ostrzejszych kawałków.

Taka ewolucja bohaterki jest chyba najciekawszą częścią grania w serialach. Podobną sytuację miała Pani wcześniej z rolą Konstancji w „Plebanii”, która stopniowo była niszczona przez swojego męża Janusza Tracza. 

Z mocnej kobiety Konstancja powoli wchodziła pod but swojego męża. Nie ukrywam, że to było sympatyczne, kiedy ludzie mi współczuli i mówili, jaki ten Tracz niedobry. Ten bezpośredni odbiór jest niesamowity, zresztą w przypadku Ilony też miałam podobne reakcje. Jakaś pani, kiedy na ekranie Zdybicka miała problemy z ciążą, bardzo to przeżywała, nawet widząc mnie w realu, czyli bez brzucha (śmiech). To duży walor seriali, ale może być też obciążeniem. Cieszę się jednak, że nikt nie woła za mną „Ilona”, tylko nadal dla widzów jestem Anną Samusionek.


Od ponad trzech lat prowadzi Pani autorskie warsztaty dla kobiet „Jestem emocją”. Skąd pomysł, by pomagać kobietom radzić sobie ze stresem i problemami?

Pomysł zrodził się przy okazji mojego pobytu w Szczecinie. Występowałam tam ze spektaklem i nagle padła propozycja, żebym przygotowała jedno z organizowanych tam spotkań dla kobiet. Od kiedy pamiętam jestem postrzegana jako silna osoba i wiele osób pytało mnie, co robię, że mimo trudnych sytuacji życiowych zachowuję pogodę ducha. Pomyślałam więc, że może warto o tych emocjach powiedzieć. Zaczęłam więcej czytać na ten temat i zauważyłam, że moje naturalne mechanizmy obronne znajdują potwierdzenie w badaniach naukowych. Na pierwsze spotkanie przygotowałam jeszcze dość prymitywny wykład, ale później, gdy zaczęłam dodawać kolejne treści i ćwiczenia, powstały z tego całkiem porządne warsztaty. Są rzeczy, które wiemy, ale tutaj są skumulowane w taką pigułę, „pakiet ratunkowy” do stosowania na co dzień, w sytuacjach najtrudniejszych i ekstremalnych. Nie opowiadam o swoich ciężkich życiowych doświadczeniach i nie wylewam swoich żali. Przez to jednak, że ludzie wiedzą, że to jest autentyczne i sprawdzone przeze mnie, łatwiej jest im się tego chwycić i samemu spróbować.

Czyli nie jest to rodzaj świadectwa, lecz teoria podszyta życiowym doświadczeniem?

Tak. Po prostu okazało się, że to co stosowałam w życiu w instynktowny sposób, ma potwierdzenie w badaniach psychologicznych i statystykach, więc to uporządkowałam. Śmieję się, że to się w ogóle samo napisało. Nie wymądrzam się i nie udaję terapeuty, którym nie jestem. Nie mówię też, że u każdego to musi zadziałać. Czasem wystarczy jednak, że zaczniemy stosować jedną rzecz i może to polepszyć nasze życie.

Mogłaby Pani podać trzy najważniejsze zasady, którymi kieruje się w życiu? 

Główny filar w sferze duchowej to wiara, nadzieja, miłość. To bez wątpienia trzyma mnie w pionie. Wiara, bo moja głęboka relacja z Bogiem podnosi mnie z każdego upadku i dramatu. Miłość, nie tylko damsko-męska, ale szerzej pojęta, czyli to, co możemy dać z siebie drugiemu człowiekowi. Mam zresztą taką teorię, że jak nie możesz dać miłości temu, komu chciałbyś, to daj ją temu, kto jej potrzebuje. To zawsze działa i w niesamowity sposób do nas wraca. Ważna jest też umiejętność cieszenia się tym, co mamy - drobnymi rzeczami. To chyba najważniejsze zasady, jeżeli miałabym dać trzy, ale oczywiście jest ich dużo więcej. Przede wszystkim trzeba przestać żyć strachem i zamęczaniem się tym, co było lub będzie. Jak płakać, to mocno, krótko i najlepiej w czyjąś koszulę lub ramię, a nie samotnie.

W ramach warsztatów pokazuję takie ćwiczenie, które nazywam wewnętrznym uśmiechem. To takie rozpromienianie się od środka. Jadę samochodem czy siedzę przed telewizorem, przypominam sobie o tym i momentalnie kąciki oczu i ust podnoszą się bez żadnego liftingu. Zmienia się nie tylko wyraz naszej twarzy, ale też chemia naszego mózgu i nastawienie do ludzi.

Skoro mowa o wywoływaniu uczuć… Jakie uczucie najtrudniej jest Pani zagrać, udać na scenie czy w filmie?

Przede wszystkim ja grając nic nie udaję, bo granie nie polega na udawaniu. Przynajmniej ja tak postrzegam ten zawód i tego nauczyłam się w szkole aktorskiej. Muszę po prostu być, zespolić się z postacią w sposób absolutny. Chyba nie ma tak, że są jakieś emocje, które łatwiej czy trudniej zagrać. Wbrew pozorom bawić wcale nie jest łatwo, o czym najlepiej świadczy to, że wielu komików okazuje się osobami z dużą depresją, nierzadko kończącą się samobójstwem. Lubię skrajności. Podoba mi się granie dramatycznych postaci, czyli takich, które wywołują w widzach dreszcz, wzruszenie i doprowadzają ich do jakiegoś rodzaju katharsis, ale uwielbiam też rozśmieszać.

Czasami jak zaczynałam dzień w „Na Wspólnej”, wiedząc, że mam przed sobą dziewięć bardzo ciężkich scen o umieraniu, myślałam sobie: „Kurczę, nie dam rady”. Od pierwszej sceny były łzy i skrajnie depresyjny nastrój, ale jak już się wejdzie w ten tryb, to jakoś idzie.

Wszystko zależy pewnie od wewnętrznych uczuć i sytuacji, które przeżywamy w prawdziwym życiu. 

Nie ukrywam, że ma to swój wpływ. Akurat w „Na Wspólnej” zawsze było tak, że te emocje się pokrywały. Było mi więc o tyle łatwiej, że umęczona twarz i smutniejsze oczy pracowały w roli. Jesteśmy żywym organizmem i na tym polega urok tego zawodu - widzowie czują naszą autentyczność. Ale w większości wypadków życie codzienne trzeba zostawić przed garderobą...


Ma Pani w swojej filmografii wiele filmów i seriali, nie zawsze pozytywnie ocenianych przez krytyków. Czyta Pani recenzje produkcji ze swoim udziałem, przejmuje się Pani nimi?

Recenzjami filmów się nie przejmuję, bo dla mnie jest istotne to, jak ja zagrałam. Pewnie ma pan na myśli film „Smoleńsk”. Przyjęłam tę rolę, ponieważ akurat był większy przestój w serialu, a chciałam grać i cieszyłam się ze spotkania z Antonim Krauze. Oczywiście wolałabym pewnie inną produkcję lub żeby ten film pozostawiał jakieś pytania, a nie dawał zdecydowane i kontrowersyjne odpowiedzi. Czułam jednak, że zrobiłam to, co do mnie należało, a Antoni Krauze był bardzo zadowolony z tego jak zagrałam. Spotkałam się zresztą z większą ilością pozytywnych reakcji niż negatywnych. Z perspektywy czasu wcale tego nie żałuję, szczególnie biorąc pod uwagę, że Antoni Krauze już od nas odszedł i nie będzie więcej okazji z nim pracować. Było mi go szczerze żal jako człowieka, bo miałam wrażenie, że „obrywa” z jednej i z drugiej strony. Widziałam, że był absolutnie oddany tej historii i miałam do tego duży szacunek.

Zdarzyła się Pani kiedyś rola, która kosztowała Panią tyle wysiłku, że trudno było z niej wyjść?

Nie mam problemu z wychodzeniem z postaci, natomiast na pewno było dużo ról, które kosztowały mnie wiele emocji i siły. Chociażby wątek choroby czy porwania dziecka w „Na Wspólnej”. Bywało, że grałam scenę, w której musiałam krzyczeć z rozpaczy - w końcowym efekcie scena była niema, w zwolnionym tempie, a ja następnego dnia nie mówiłam. Bardzo trudna była też rola siostry Ratched w „Locie nad kukułczym gniazdem”, kiedy po raz pierwszy poczułam, jak publiczność mnie nienawidzi, czy w „Narkomance”, gdzie płaczę „żywymi” łzami i muszę przez godzinę naprawdę czuć, jak łamie mnie w kościach i bolą mnie mięśnie. Ale równe zmęczenie czułam po serialu „Pod wspólnym niebem”, gdzie trzeba było przez cały dzień nakręcać się komediowo i improwizować. Nie mam jednak czegoś takiego, że gram psychicznie chorą i nagle mam jakieś odjazdy w życiu (śmiech). Bardziej moje życie wpływa na role i to jak gram niż odwrotnie.

Otwarcie mówi Pani o tym, że nie pije alkoholu i nie pali papierosów, co w pełnym imprez artystycznym świecie może być trudne. Ten świat nie wodzi Panią na pokuszenie? Czy łatwo jest utrzymać się w ryzach?

Mój luksus polega na tym, że nie muszę się trzymać w żadnych ryzach. Po prostu na pewnym etapie została mi „odebrana” potrzeba picia. To nie jest kwestia tego, że podjęłam decyzję, że nie będę pić. Nie wytrzymałabym długo, bo uwielbiałam alkohol i stan lekkiego rauszu. Natomiast w tej chwili zupełnie tego nie potrzebuję. Poza tym czuję, że dzięki temu dużo łatwiej jest mi zachowywać dobre samopoczucie i zdrowy wygląd. A jak jest okazja, to pierwsza rozkręcam parkiet i nie mam problemu z dobrą zabawą. Rzadko bywam jednak na imprezach, co może jest kwestią wieku. Ten „wielki świat” nie robi już na mnie takiego wrażenia jak kiedyś.

Wspomniała Pani o dobrym wyglądzie, który daje trzeźwość, i nie da się ukryć, że jak na swój wiek wygląda Pani świetnie. Co Pani robi, że cały czas ma w sobie tę młodzieńczą świeżość i energię?

Na pewno kwestia genów nie jest tu bez znaczenia. Myślę, że dużą rolę ma też moje pozytywne nastawienie do życia. Jak płaczę, to krótko, dużo się uśmiecham i lubię brać się z życiem za bary. To, że nie palę i nie piję na pewno też ma znaczenie. Nie piję już siedemnaście lat, więc nie ma czynnika, który dodatkowo wysusza i niszczy skórę i różne organy. Ponadto jestem wegetarianką. Niektórzy się z tego śmieją, ale naprawdę widać zmiany w wyglądzie ludzi, którzy przechodzą na dietę wegetariańską czy wegańską. Na przejście na weganizm jednak jeszcze mnie psychicznie nie stać. Jeśli zaś chodzi o medycynę estetyczną, to jestem sporadycznym gościem w gabinetach. Nie mam zamiaru przeszkadzać temu, co mam i trwonić depozytu, który dostałam.

A uprawia Pani jakieś sporty?

Ćwiczę, biegam, chodzę na siłownię, crossfit, power treningi i inne tego typu zajęcia. Raczej nie jestem typem joginki, wolę dynamiczne ćwiczenia. Mieszkam blisko lasu, więc mogę biegać tam, a nie po betonie i wśród spalin.

Przy uprawianiu sportów często towarzyszy nam muzyka. Jaka muzyka pobudza Panią do działania?

Przy bieganiu wolę akurat słyszeć naturę i śpiewające ptaki, poza tym biegam z moimi psami i muszę pozostawać z nimi w kontakcie. Jeśli zaś chodzi o muzykę w życiu, to jest bardzo różnie, wszystko zależy od nastroju. Ostatnio moja córka ciągle puszcza Eskę, więc jestem bombardowana młodzieżowymi kawałkami (śmiech).

Pochodzi Pani z Olsztyna. Co najbardziej podoba się Pani w rodzinnym mieście? Chętnie Pani tam wraca?

Oczywiście odwiedzam rodzinę dosyć regularnie, ale nie bardzo mam wtedy czas na zwiedzanie miasta, bo raczej jestem z rodziną. Szczerze mówiąc, najbardziej podoba mi się zieleń dookoła i jeziora, a nie samo miasto. Jestem jednak zawsze dumna, kiedy słyszę, że dokonano w tym mieście czegoś ważnego, np. w dziedzinie medycyny. Zawsze ta olsztynianka we mnie będzie, chociaż dzisiaj już bardziej jestem warszawianką. Przeprowadziłam się do stolicy w wieku 19 lat, więc to tu spędziłam większą część życia.

Jakie są Pani plany na najbliższy czas - bardziej filmowe, serialowe czy może teatralne?

Marzeniem są oczywiście interesujące filmy. W najbliższym czasie będzie jednak trochę spektakli, program „Jestem emocją” i praca na planie „Na Wspólnej”. Ale walczę też o kolejne możliwości.

W jednym z wywiadów wspomniała Pani, że Pani marzeniem jest rola Lady Makbet. 

Tak, to zawsze było moje marzenie. Kto wie... Z tym typem urody może jeszcze mam szansę! (śmiech)


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Anny Samusionek, zajrzyjcie na oficjalną stronę aktorki:
https://www.instagram.com/anna_samusionek/
https://www.facebook.com/warsztatyjestememocja/

wtorek, 11 września 2018

Rozmowa z Bartoszem Gelnerem

Bartosz Gelner jest pochodzącym z Katowic aktorem, znanym przede wszystkim z ról Aleksandra w „Sali samobójców” i Michała w „Płynących wieżowcach”. Grał też między innymi w serialu „Barwy szczęścia” i komedii romantycznej „Kobieta sukcesu”, a od 2014 należy do zespołu warszawskiego Teatru Nowego. Jest absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, którą ukończył w 2012. W wywiadzie Bartosz opowiada o początkach swojej przygody z aktorstwem, aktorskich wyzwaniach, podróżach i fascynacji sztuką współczesną.

(Foto: Anna Powałowska)

Z tego co wiem dość długo dojrzewała w Tobie myśl o tym, żeby zostać aktorem. Jak zatem wyglądała Twoja droga do tego zawodu?

Idąc do liceum ogólnokształcącego, nie myślałem o aktorstwie, bardziej o stosunkach międzynarodowych lub prawie. Wiedziałem, że na pewno będę zdawał na maturze wiedzę o społeczeństwie i historię. W liceum zostałem przewodniczącym samorządu szkolnego i zaangażowałem się do kabaretu prowadzonego przez naszego matematyka. Wygłupialiśmy się, zawieraliśmy nowe znajomości i występowaliśmy dla szerszej publiczności na szkolnej auli, ale nie wiązałem tego z aktorską przyszłością. Potem zostałem zaproszony do Radia Katowice, aby prezentować swoją ulubioną muzykę i wyrażać swoje zdanie. Byłem totalnie zafascynowany Polskim Radiem, Markiem Niedźwieckim i Piotrem Kaczkowskim.

W drugiej klasie liceum stwierdziłem, że może warto spróbować zdawać do Szkoły Teatralnej. Pojechałem z koleżanką do krakowskiego PWST i trochę jak debil zapytałem się jednego ze studentów: „Przepraszam bardzo, co trzeba zrobić, żeby się tutaj dostać?”, a on spojrzał na mnie jak na matoła. Wszedłem więc na stronę internetową uczelni, aby dowiedzieć się, co trzeba tam przygotować. Rodzice załatwili mi spotkanie z wybitną aktorką, panią Małgosią Zajączkowską. Mocno zestresowany przyjechałem do Warszawy na taką „prywatną audiencję”, żeby zaprezentować jej teksty, których się nauczyłem, głównie Juliusza Słowackiego. Potem pani Zajączkowska zadzwoniła do innej aktorki, pani Doroty Pomykały, prowadzącej studium przygotowawcze do szkół teatralnych Art Play w Katowicach. Studium było weekendowe, więc w tygodniu chodziłem do liceum, a w weekend miałem zajęcia przygotowawcze. Uczyłem się tam trzy miesiące, po czym przystąpiłem do egzaminu do szkoły teatralnej, ale dostałem się dopiero za drugim razem.

Nie miałem jednego konkretnego momentu, w którym stwierdziłem, że chcę być aktorem. Nie byłem tego pewien nawet już idąc do szkoły aktorskiej. Dopiero na studiach spotkałem ludzi, którzy mnie totalnie zainspirowali. Stopniowo otwierałem się na sztukę i czerpałem z niej inspirację. Nigdy nie próbuję opisywać tego procesu, bo mam wrażenie, że on jest cały czas otwarty.

Już na II roku studiów trafiłeś do obsady filmu „Sala samobójców”, który odniósł ogromny komercyjny sukces. Jak wyglądało Twoje pierwsze zetknięcie się z popularnością?

Jeszcze na pierwszym roku studiów zagrałem w serialu „Przystań”, który też spowodował jakąś popularność. W trochę wypracowany przeze mnie, ale też naturalny sposób ta fala popularności nigdy nie była jak tsunami, która zaszła mnie znienacka i której nie udźwignąłem. Nie mógłbym więc wyśpiewać jak niektórzy nasi raperzy, że „fejm mnie przerasta”. Wybierając zawód aktora, nie można wykluczyć popularności i rozpoznawalności na ulicach. Podchodzę do tego rozsądnie i nigdy mnie to nie przygniotło ani nie odbiła mi tzw. palma. Cały czas się tej popularności przyglądam, zresztą zawsze jest to bardzo przyjemne, gdy ktoś rozpoznaje cię na ulicy albo przybija z tobą piątkę.

Gorzej kiedy ktoś zaczepia na ulicy, gdy masz akurat gorszy dzień…

Wtedy trzeba włączyć w sobie ten bezpiecznik, że ta druga osoba niekoniecznie musi wiedzieć, że jesteś zdenerwowany. Zawsze spotykam się ze zrozumieniem, jeżeli mówię, że bardzo przepraszam, ale to nie jest czas i miejsce na ewentualne selfie, krótką rozmowę czy autograf.

(Foto: Anna Powałowska)

Po filmie „Sala samobójców”, gdzie wraz z Jakubem Gierszałem zagraliście scenę homoseksualnego pocałunku, zagrałeś rolę geja w „Płynących wieżowcach”. Nie obawiałeś się tego, że drugi raz z rzędu jesteś zaangażowany w film z wątkiem gejowskim? Nadal ten temat budzi w Polsce kontrowersje.

Moja rola w „Sali samobójców” nie była w żaden sposób rolą homoseksualną. Pocałunek miał tam charakter wyśmiewczy, żeby mieć haka na tę drugą, niepewną swojej seksualności osobę. Miało tu miejsce szykanowanie kolegi-homoseksualisty Dominika, który próbuje odnaleźć swoją tożsamość. Spodobał mi się scenariusz Janka Komasy, byłem nim mega zajarany i bez problemu go wziąłem, a później scenariusz „Płynących wieżowców” i wrażliwość Tomka Wasilewskiego spowodowała, że przyjąłem i tę rolę. Nie mam z tym problemu. Wydaje mi się, że takie postaci są najciekawsze i najbardziej odkrywcze. W Nowym Teatrze, w którym gram, kontrowersyjne tematy takie jak homoseksualizm, postpamięć czy Holokaust są bardzo mocno maglowane i jestem tego częścią.

W dużym uproszczeniu: jesteś specjalistą od trudnych tematów.

W dużym uproszczeniu tak (śmiech). Rzeczywiście nie boję się ich i uważam, że trzeba na te tematy rozmawiać. Dyskusja na temat homoseksualizmu po premierze „Płynących wieżowców” była słuszna i potrzebna. W tym kraju na te tematy się po prostu nie rozmawia, a ja uważam, że to żaden problem. Widziałem mnóstwo filmów o tematyce homoseksualnej z różnych zakątków świata, chociażby duński film „Braterstwo”, poruszający wątek homoseksualny w grupach neonazistowskich - jeszcze bardziej dolewający oliwy do ognia. W „Płynących wieżowcach” został po prostu przedstawiony trójkąt miłosny i odkrywanie swojej seksualności.

Polacy nadal często odnoszą się do homoseksualistów z niechęcią, a temat homoseksualizmu budzi w naszym kraju wiele skrajnych emocji. Czy po premierze filmu spotkały Cię jakieś nieprzyjemności?

Jeśli chodzi o sam film, nie. Spotkałem się tylko i wyłącznie z pozytywnymi komentarzami na jego temat, ale niezależnie od zagranych ról miałem kilka sytuacji, że pewnym osobom się nie spodobałem i miały wątpliwości co do mojego ubioru lub zachowania. Uważam, że jedyną różnicą między prawdziwą męską przyjaźnią a homoseksualną miłością jest to, że w tej pierwszej nie dochodzi do stosunku płciowego. Cała reszta wygląda identycznie - bliskość i dzielenie się przeżyciami. Nawet w najbardziej dresiarskich środowiskach, jak kumple wypiją po 0,7 na łeb, to każdy się przytula do każdego i żegna po trzy minuty. Gdybyś ich tak nagrał i im to pokazał następnego dnia, to też mogliby mieć wrażenie, że jest to trochę „pedalskie”. Na szczęście podejście do tematu się zmienia, co widzę choćby po Warszawie, w której mieszkam, czy na Śląsku, do którego wracam. Ta otwartość jest już dużo większa i mam nadzieję, że agresja na tle czyjejś seksualności spada i będzie spadać.

Za rolę w „Płynących wieżowcach” otrzymałeś Nagrodę im. Piotra Łazarkiewicza dla Młodego Talentu na Festiwalu Filmów Polskich w Los Angeles, o filmie było za granicą naprawdę głośno. Zdarzyło Ci się dostać propozycję roli w zagranicznym filmie?

Wiesz co, nie. Nie miałem jeszcze okazji zagrać w produkcji zagranicznej, ale bardzo dużo podróżujemy z teatrem i oglądają nas przeróżne osoby, więc ta sytuacja jest bardzo otwarta i trochę sobie życzę, że to się w przyszłości wydarzy. Jestem żywo zainteresowany rynkiem kina europejskiego i myślę, że tak samo graniem w nim.

A przyjąłbyś trzeci raz rolę z wątkiem homoseksualnym?

Na pewno musiałbym przeczytać scenariusz i się zastanowić, ale jeżeli byłby dobry, a rola interesująca, to nie boję się zaszufladkowania w tym temacie. Nie zgodziłem się na rolę w „Płynących wieżowcach” ze względów politycznych czy społecznych. Po prostu spodobał mi się scenariusz. Zresztą grałem z moim dobrym przyjacielem Mateuszem Banasiukiem, do którego mam pełne zaufanie. Teraz jak wiemy Mateusz jest szczęśliwym ojcem Henryka, nic mu się po tym filmie nie przestawiło i nikt się w nikim nie zakochał (śmiech). Dalej się kumplujemy i mieliśmy bardzo czystą relację, jeśli chodzi o kręcenie wspólnych scen - było to po prostu czyste aktorstwo.

Zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że rolę homoseksualisty może dobrze zagrać tylko osoba, która sama jest pewna swojej seksualności?

Oczywiście może tak być, chociaż na dwoje babka wróżyła. Może u kryptohomoseksualisty proces przygotowania do roli stałby się pewną wewnętrzną podróżą i pomocą w otworzeniu się.


Trzy lata grałeś w serialu „Barwy szczęścia”, ostatnio zagrałeś w filmie „Kobieta sukcesu”, więc miałeś okazję pokazać się też z nieco innej aktorskiej strony.

Wystąpiłem też w filmie Magdy Łazarkiewicz „Powrót”, który nakręciliśmy i będzie miał premierę w niedalekiej przyszłości. W zeszłym roku zacząłem też pracę na planie „Legionów” i teraz będziemy kontynuować zdjęcia. Jest to tzw. rola męska na koniu. Jestem otwarty na propozycje i bardzo ciekawy wszystkiego. Tak było z komedią romantyczną „Kobieta sukcesu”. Byłem ciekawy, jak to jest zagrać „amanta” - czy to jest fajne, czy nie.

W „Barwach szczęścia” też wcielałeś się w takiego trochę amanta z problemami.

To były czasy mojego wyprowadzania się z Krakowa i przeprowadzki do Warszawy - bardzo dużej niepewności, braku etatu w teatrze i małego doświadczenia. „Barwy szczęścia” wspominam jednak bardzo dobrze - była to super ekipa i świetna przygoda na jakiś czas, ale wszystko ma swoją datę ważności. Potem występowałem w drugim sezonie serialu Janka Komasy „Krew z krwi”, a ostatnio kręciliśmy dla AXN „Ultraviolet” z Martą Nieradkiewicz w roli głównej. „Sala samobójców” i „Płynące wieżowce” są więc już dla mnie dość głęboką przeszłością. Mam też możliwość robienia wielu pięknych rzeczy w teatrze. Współpracuję z Krzyśkiem Warlikowskim, Krzyśkiem Garbaczewskim, Michałem Borczuchem i Anią Karasińską. Od ostatnich kilku lat te sezony są dla mnie bardzo pełne. Jestem w stanie zrobić komedię romantyczną we wrześniu i od października do czerwca oddać trzy bardzo udane premiery teatralne, zbierające bardzo fajne recenzje, i jeszcze w międzyczasie zagrać w jakimś serialu lub mieć kilka dni zdjęciowych do filmu. To się wszystko bardzo pięknie zgadza i łączy. Nie chciałbym zostać tylko i wyłącznie aktorem teatralnym czy tylko i wyłącznie filmowym.

Od czterech lat występujesz na deskach Nowego Teatru, grałeś m.in. w spektaklach „Francuzi” i „Kabaret Warszawski”. Co najbardziej fascynuje Cię w teatrze?

Do Teatru Nowego zaproponowała mnie Magda Cielecka, która zobaczyła mnie w pierwszej wersji „Płynących wieżowców”, wyświetlanej jeszcze w domu Tomka Wasilewskiego. W samym teatrze fascynuje mnie po prostu zespół. Od czterech lat mam możliwość obserwowania ludzi kochających sztukę, którzy są w tym zawodzie dużo dłużej niż ja, a mimo to nie zatrzymują się i cały czas przekraczają samych siebie. Patrzę na to z ogromnym szacunkiem i wielką przyjemnością. Trochę czasu zajęło mi, żeby znaleźć swoje miejsce w zespole i zaistnieć w nim jako pełnoprawny członek.

Akurat trafiłem na moment wielkiego rozkwitu Nowego Teatru, bo otworzyła się nowa siedziba i zaczęli tu robić spektakle inni reżyserzy niż Krzysztof Warlikowski. Zadomowiłem się tutaj, a że mieszkam niedaleko na Mokotowie, to do pracy chodzę na piechotę. Lubię tu przebywać i zostawać po spektaklach. Bardzo podobają mi się takie postindustrialne hale wzorowane na Tate Modern. Ostatnio mieliśmy okazję grać w bardzo podobnym miejscu w Atenach. Teraz jest tendencja do wychodzenia z typowej sceny w kierunku open space’ów, w których zupełnie inaczej pracuje wyobraźnia. Możesz poprzestawiać publiczność i zmienić perspektywę - możesz tu zrobić wszystko.

(Foto: Anna Powałowska)

Na Instagramie chwaliłeś się wakacyjnymi zdjęciami z Grecji, ale z tego co mówisz jednak byłeś tam zawodowo.

Połączyłem przyjemne z pożytecznym, bo faktycznie graliśmy tam najnowszy spektakl zrealizowany z Krzyśkiem Warlikowskim „Wyjeżdżamy” na festiwalu w Atenach, ale już będąc na miejscu, postanowiłem zostać chwilę dłużej i śmignąłem sobie na jedną z greckich wysp.

Lubisz podróżować?

Przyznam szczerze, że jestem strasznie słabym podróżnikiem. Jeśli chodzi o organizację wyprawy na własną rękę, to leżę. Słabo ogarniam bilety i załatwianie hotelu czy mieszkania na Airbnb. Wyjazdy z naszego teatru mają jednak to do siebie, że jedziemy dużą paczką i można się trochę „dokleić” do osób, które potrafią na tyle ogarnąć miasto, żeby wybrać się np. do Muzeum Sztuki Współczesnej. Bardzo fajne w podróżach zawodowych jest granie przed zupełnie inną publicznością niż polska. Odbiór różni się diametralnie. To trochę taki mechanizm jak w filmie „Inland Empire” Davida Lyncha. Został on nakręcony w Łodzi, a język polski funkcjonował w nim na zasadzie niezrozumiałego języka w tle, którym porozumiewiają się ludzie nie wiadomo skąd. Przy oglądaniu spektaklu w języku, którego się nie zna, zmienia się percepcja, ponieważ musisz patrzeć, co się dzieje na scenie i jednocześnie czytać napisy. Aktorzy również muszą mieć to na uwadze. Masz świadomość tego, że praktycznie nikt z publiczności cię nie zna i jesteś wyjęty z kontekstu swojego zostawionego w Polsce artystycznego dorobku. To jest w tym wszystkim najfajniejsze.

Nikt nie przychodzi z myślą, że zobaczy na scenie Bartka Gelnera.

Dokładnie. Po prostu przyjeżdża Krzysztof Warlikowski ze swoim zespołem i widzowie oglądają to w czysty sposób. To jest ekstra, bo można sobie parę rzeczy po prostu popróbować, coś sprawdzić i przekroczyć samego siebie. Nie ma tego wstydu, który od czasu do czasu powoduje polska premierowa publiczność.

Ostatnio miałeś swego rodzaju przygodę z modelingiem, bo pozowałeś do artystycznych sesji dla magazynów „K-MAG” i „L’Officiel Hommes”. Nie miałeś nigdy propozycji, aby poważniej zająć się modelingiem?

Nie. Chyba nie sprawdziłbym się na wybiegu czy w roli pozującego. Nie jestem w tym najlepszy. Sesje fotograficzne toleruje, ale nie jestem jakimś wielkim fanem.

Nie sprawia Ci to tak wielkiej przyjemności jak aktorstwo?

Chyba tak, ale z drugiej strony jeżeli trafia się na super fotografa i fajną ekipę, to samo wychodzi. Ostatnio troszkę się tych magazynów napiętrzyło. To jest identycznie jak z popularnością. Sesja? Nie ma problemu, proszę bardzo, byle nie te ze studiów (śmiech).

Między aktorstwem a modelingiem jest jednak wiele podobieństw - fotogeniczność, praca nad ciałem czy wcielanie się w role.

Jak najbardziej. Role są co prawda mniej dramatyczne, ale zarazem wyobraźnia działa i masz wachlarz możliwości robienia różnych rzeczy. W przypadku „K-MAG” i „L’Officiel Hommes” zgodziłem się na te sesje przede wszystkim z powodu bardzo wybitnych fotografów - w „K-MAG-u” była to Magda Łuniewska, którą bardzo sobie cenię, a w „L’Officiel” Karol Radziszewski, który jest chyba jednym z moich ulubionych artystów wizualnych. Moje zdjęcia jego autorstwa trafią również do jednego z jego projektów artystycznych. Jestem wielkim fanem sztuki współczesnej, więc kontakt z Karolem Radziszewskim był dla mnie czystą przyjemnością. Mogłem zobaczyć w jego pracowni obrazy, które jeszcze nie ujrzały światła dziennego.

(Foto: Anna Powałowska)

Wspomniałeś o zainteresowaniu sztuką współczesną. Jacy artyści najbardziej Cię inspirują?

To się cały czas zmienia. Kiedyś byłem bardziej radykalny, jeżeli chodzi o muzykę i sztukę. Wydawało mi się, że zostanę tylko i wyłącznie przy sztuce współczesnej. Z fotografów byłem zafascynowany Davidem LaChapellem - bardzo podobał mi się przepych jego dzieł. Ze sztuki współczesnej byłem wielkim fanem Pieta Mondriana, bo wydawało mi się, że liczą się tylko i wyłącznie prostota i kwadraty. Potem zafascynowałem się Jacksonem Pollockiem, bo podobało mi się chlapanie na dużych przestrzeniach i chciałem robić to samo. To była bardzo łapczywa fascynacja, ale tylko zapoznawcza - nie znałem tego, co było dalej. Bardzo lubię też twórczość Alexandra McQueena i chętnie obejrzę dokument na jego temat, żeby ją sobie podsumować.

Cieszy mnie to, że chociażby idąc do Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, widzę nagle prace swoich kolegów: Ani Karasińskiej, Marty Ziółek, Janka Simona, Karola Radziewskiego i Oli Wasilkowskiej, która robi nam scenografię do spektakli Krzyśka Garbaczewskiego. Oni przychodzą na twoje spektakle, a ty do muzeum na ich prace. To niesamowicie radosne, że zaczynamy na siebie chodzić.

A jeśli chodzi o muzykę? Czego lubisz słuchać?

Im dalej w las, tym coraz bardziej siedzę w muzyce poważnej. Ostatnimi czasy jestem bardzo otwarty na operę. Ostatnio byłem na premierze „From the House of the Dead” Krzyśka Warlikowskiego w Londynie z muzyką Janaczka na podstawie opowiadań Dostojewskiego. Bardzo mnie to zainteresowało, ale jak sobie czasem coś młodzieńczo włączę, to bardzo chętnie nagle wskakuje dwójka chłopaków z Bass Astral x Igo, chłopaki z Małych Miast czy Mateusz Holak.

Niedługo zobaczymy Cię w kilku nowych produkcjach filmowych. Jakie są Twoje plany na najbliższy czas?

Muszę dokończyć „Legiony”, mam też jeszcze przed sobą dwa projekty. Jest taka zasada, że zanim nie wejdziesz na plan, to nie ma co pieprzyć, że coś się robi, bo jeżeli to nie wyjdzie, to potem człowiek jest bardziej zawiedziony. Można powiedzieć, że mam co robić. Oprócz tego od września wracamy z repertuarem Nowego Teatru, więc swoje wakacje już zakończyłem.

(Foto: Zofia Zborowska)

Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Bartosza Gelnera i jego działalności, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/Bartosz-Gelner-200302469993767/
https://www.instagram.com/gelner_bartek/

wtorek, 4 września 2018

Rozmowa z Konradem Pondo

Konrad Pondo jest pochodzącym z Dębicy aktorem, modelem i konferansjerem, znanym przede wszystkim z roli Tomasza Dudziaka w serialu „Szkoła”. Ponadto jest właścicielem firmy eventowej BrosArt, na swoim kanale na Youtubie Konrad Pondo TV zaraża widzów pasją do sportu oraz angażuje się w rozmaite akcje charytatywne. Na co dzień mieszka w Krakowie, gdzie ukończył Akademię Wychowania Fizycznego im. Bronisława Czecha. W wywiadzie Konrad opowiada między innymi o początkach swojej przygody z aktorstwem, pracy na planie „Szkoły”, prowadzeniu imprez bezalkoholowych, miłości do sportu i pracy w modelingu.


Swoją przygodę z aktorstwem zacząłeś od grupy wokalno-teatralnej Feniks w rodzinnej Dębicy. Jak wspominasz te swoje artystyczne początki?

Tam właściwie wszystko się zaczęło, a tak naprawdę jeszcze wcześniej od tańca towarzyskiego. Kiedy tańczyłem na jednym z pokazów, zauważyła mnie pani Elżbieta Kęsik, która pracowała w szkole jako wuefistka. Potem dołączyło do nas jeszcze kilka osób i padł pomysł, żeby stworzyć grupę wokalno-teatralną. Z tej grupy teatralnej zrodził się zaś kabaret. Mieliśmy fajną paczkę chłopaków, z którymi na co dzień spędzaliśmy czas. Minimum trzy razy w tygodniu widzieliśmy się na treningach tańca i w szkole. Mając abstrakcyjne poczucie humoru, często rozwalaliśmy próby teatralne, więc w końcu stwierdziliśmy, że może warto zrobić jakiś skecz. Na jednej ze szkolnych akademii wystawiliśmy skecz Kabaretu Potem „Śnieżka”. Trochę go przerobiliśmy, ale wyszedł tak fajnie, że postanowiliśmy pójść za ciosem i zrobić coś więcej. Tak zacząłem pisać kolejne skecze, które bardzo się podobały.

W końcu postanowiliśmy wystawić większe przedstawienie, więc poszedłem do domu kultury i powiedziałem pani dyrektor, że chcielibyśmy zaprezentować swój program kabaretowy. Powiedziała, że może dać nam za darmo salę we wtorek o 11. Kto przyjdzie o tej porze na kabaret? Wykorzystaliśmy jednak kontakty i w końcu zgodziła się na lepszą porę pod warunkiem, że zapełnimy przynajmniej połowę sali. Skończyło się na tym, że ludzie siedzieli na schodach, bo w sali się nie zmieścili. To był mały dom kultury, a w ostatnich latach działalności na nasze pożegnalne spektakle przychodziło już prawie tysiąc osób.

Pisałeś nawet na potrzeby kabaretu teksty piosenek, które sam wykonywałeś. 

Jestem samoukiem. Większość rzeczy, których się uczyłem (np. w sporcie), uczyłem się sam. Napisałem tekst do piosenki, ale potem pomyślałem, że ktoś to musi zagrać. Żaden z chłopaków się tego nie podjął, więc wziąłem gitarę z piwnicy, nauczyłem się chwytów z internetu i zagrałem. Nie był to szczyt gitarowych umiejętności i już na niej nie gram, ale podstawy znam.

A umiejętności wokalne?

Nie będę udawać, że jest idealnie. Nie śpiewam. Chciałbym śpiewać dobrze, ale jednak mój słuch muzyczny pozostawia jeszcze wiele do życzenia.

Zagrałeś epizody w serialach „W-11” i „Detektywi”, a od czterech lat wcielasz się w wuefistę Tomasza Dudziaka w serialu „Szkoła”. Co najbardziej podoba Ci się w granej przez Ciebie postaci?

Tomasz Dudziak to jestem taki ja. Też jestem po AWF-ie i przez chwilę uczyłem w szkole w ramach praktyk. Poza tym pracowałem w szkołach jako instruktor tańca. Teksty często są pisane pode mnie, więc są z jajem, czasem też sam coś dorzucę. Wolałbym jednak jakieś wyzwanie, w którym musiałbym zagrać nie siebie, tylko kogoś innego. Jakąś złą postać albo totalnie zwariowaną. To takie moje małe marzenie.

Na planie zdjęciowym pracujesz przede wszystkim z młodzieżą. Czy miałeś okazję nauczyć się czegoś od nastolatków?

Slangu młodzieżowego (śmiech). Przychodzimy tam i wszyscy skupiają się na pracy. Przynajmniej ci, którzy są już któryś raz na planie, bo „świeżaków” trzeba trochę temperować. Załamuje mnie natomiast poziom usportowienia młodzieży - jest totalnie zerowy. Apeluję do wuefistów i rodziców, żeby trochę nad tym popracować.

W „Szkole” często pokazywane są różne dziwne pomysły, na które wpadają dzieciaki. A jakie są Twoje szkolne doświadczenia?

Jeśli o to chodzi, jestem nudny. Byłem dobrym uczniem i kończyłem wszystkie szkoły z paskiem. Reprezentowałem też szkołę na wszystkich polach sportowych. Czy sporty drużynowe czy lekkoatletyka, we wszystkim byłem dobry i zawsze szedłem na zawody. Poza tym byłem aktywny w grupie teatralnej i kabarecie. Nie miałem za bardzo możliwości robienia szalonych rzeczy, bo moja mama jest nauczycielką. Szkoła mojej mamy i moja były po sąsiedzku, więc nie mogłem sobie pozwolić na żaden „przypał” - mama dostawała informacje na bieżąco. Zbyt duże ryzyko, by psuć sobie tydzień i dostać szlaban na grę w piłkę (śmiech).

Kończą się wakacje i „Szkoła” wraca z nowym sezonem. Co dalej czeka bohaterów serialu?

Cały czas bazujemy na największych problemach nastolatków. Jedni mówią, że dzieci nie powinny oglądać serialu, bo inspiruje do dziwnych rzeczy, ale trzeba zachować zdrowy rozsądek. Wszystko zależy od wartości, które wynosisz z domu. Niektóre pomysły są oczywiście totalnie absurdalne. Gdyby zebrać to wszystko do kupy, to masz mieszankę totalnej patologii. Ciąże, aborcje, narkotyki… Pamiętajmy jednak o tym, że to jest tylko serial. Wymyślają to ludzie, którzy mają w 45 minutach zmieścić dwie hardkorowe historie, które są takie po to, żeby widz to obejrzał, a i tak każdy odcinek kończy się happy endem.


Doświadczenie aktorskie zdobywałeś też na Scenie Polskiej Teatru Tesinskeho Divadla w Czeskim Cieszynie. Jak tam trafiłeś?

To jest dość dziwna i bardzo spontaniczna historia. Pewnego dnia moja koleżanka z serialu „Szkoła”, aktorka Joanna Litwin, pracująca w teatrze w Czeskim Cieszynie, zadzwoniła do mnie i powiedziała, że rozchorował się aktor i czy mógłbym go zastąpić. Zgodziłem się i przyjechałem na próbę. Okazało się, że próby praktycznie nie było - dostałem tylko tekst z informacją, że gram główną rolę i pojutrze jest spektakl. Nie miałem wcześniej doświadczenia z tak dużym teatrem, ale w ciągu jednego dnia przyswoiłem 80 stron tekstu i potem udało mi się jeszcze zagrać w kilku innych przedstawieniach.

Uprawiałeś i uprawiasz w życiu bardzo wiele sportów. Czy ta miłość do sportu była w Tobie od dziecka?

Tak. Od urodzenia lubiłem się dużo ruszać, więc zacząłem przygodę ze sportem od piłki nożnej i do 6 klasy szkoły podstawowej grałem w klubie Wisłoka Dębica. W gimnazjum w wakacje, grając w piłkę przed blokiem, zobaczyłem, że jest organizowany turniej streetballa - koszykówki ulicznej. Kolega nie miał nikogo do pary, więc zaproponował, żebym z nim zagrał. Powiedziałem mu, że nigdy nie grałem w koszykówkę, więc to nie mój sport. W końcu jednak uległem i w korkach na asfalcie z nim zagrałem. Nie wiem jak, ale zajęliśmy drugie miejsce. W tym momencie korki poszły do szafy i zaczęła się miłość do kosza. Całe wakacje filmy na Youtubie i codzienny trening - samemu, nikt mi nic nie pokazywał. Do dzisiaj uwielbiam ten sport.

Czyżby wrodzone zdolności sportowe?

Coś w tym jest. Na studiach na pedagogice czasu wolnego zostaliśmy całą grupą zabrani do starego kina przerobionego na klub squashowy, żeby zobaczyć na czym polega squash. 10 lat temu nie był to popularny sport. Trener pokazał nam podstawy i zaproponował, by każdy zrobił z nim jedną wymianę. Może kilka osób odbiło dwa-trzy razy, a ze mną wykonał pełną wymianę. O mało nie ograłem instruktora! Spytał, jak długo gram, a ja musiałem tłumaczyć, że pierwszy raz trzymam rakietę. Zaproponował, żebym zapisał się do ligi. Tydzień później kupiłem rakietę i zacząłem grać w squasha. Podobną przygodę miałem z badmintonem - gram już w niego czwarty rok. Z kolei ze sportów stacjonarnych gram w bilard. Mój brat ma klub bilardowy i w zeszłym roku został podwójnym mistrzem Polski.

Czyli macie sport we krwi.

On akurat jest moim totalnym przeciwieństwem. Ja muszę się ruszać, a on woli statyczne sporty. Jak nie wrócę z treningu na kolanach, to wiem, że był to trening zmarnowany. Teraz na przykład cały czas nabijam kilometry w ramach akcji „Pomoc mierzona kilometrami”, do czego serdecznie zapraszam. Ponadto niedawno zostałem ambasadorem tej akcji - każdy może aplikować przez pracuj.pl. Link jest u mnie w bio na Instagramie. To super sprawa, bo trenując pomagasz innym.

Wiedzą o tajnikach różnych sportów okazjonalnie dzielisz się na Youtubie. Masz zamiar publikować kolejne filmiki?

Tak. Był ambitny pomysł, ale trochę zabrakło nam czasu. To był projekt niezarobkowy, ale z fajnym przesłaniem. Każdy z nas ma jednak swoje życie, więc po trzech odcinkach zostaliśmy zasypani innymi obowiązkami. Mamy kilka odcinków nagranych, ale nie ma kiedy ich złożyć. Niedługo postaram się je opublikować.


Oprócz aktorstwa i sportu działasz też w modelingu. Na Instagramie regularnie wrzucasz nowe modowe zdjęcia.

Staram się działać w tym kierunku, ale mam trochę niefart, że mieszkam w Krakowie. Tam niewiele się dzieje - wszystko się dzieje w Warszawie, a dojazdy z Krakowa do stolicy to finansowa studnia bez dna i utrata dużej ilości czasu.

Miałeś jakieś większe sukcesy w branży? Występy na wybiegu?

Nie jestem modelem wybiegowym, bo wbrew pozorom jestem za niski. Trzeba mieć minimum 185 cm, a ja mam właśnie tyle. Robię trochę sesji i mam swoich stałych klientów, z którymi współpracuję. Swego czasu byłem na kontrakcie w Azji - w Chinach, Turcji i Tajlandii, robiłem też sesje w Chorwacji i Hiszpanii, więc dzięki modelingowi zwiedziłem trochę świata i poznałem fajnych ludzi.

A jaka była Twoja najbardziej ekscytująca czy ekstremalna sesja zdjęciowa? 

Raczej nie sesja, a cykl reklam, który robiłem dla włoskiej firmy produkującej garnitury Cadini. Trzy spoty reklamowe kręcone w Polsce i potem na kontynuację poleciałem do Indii, a stamtąd do Tajlandii. Łącznie pięć reklam z reżyserami światowej sławy. Świetny projekt, którym mogę się pochwalić w portfolio. Jestem też bardzo dumny, że udało mi się wkręcić żonę do niektórych projektów. Mimo że nigdy nie miała nic wspólnego ze światem modelingu, świetnie zaczęła sobie radzić. Potem po latach pokażemy te wspólne projekty naszym dzieciom.

We wrześniu 2014 wraz z uczestnikami konkursu Manhunt Poland wziąłeś udział w kampanii społecznej na rzecz osób głuchoniemych „Porozmawiaj ze mną”. Jak wspominasz tę akcję?

To było bardzo fajne przeżycie. Poznałem ciekawych ludzi - brali w tym udział między innymi Andrzej Piaseczny i Łukasz Nowicki. Lubię takie rzeczy, bo czuję, że pomagam. Daję cząstkę siebie i jeśli tylko mogę pomóc, to bardzo chętnie to robię. Zdecydowanie wolę taką pomoc niż jak ktoś pisze, że jest akcja charytatywna i prosi o wpłacenie pieniędzy. Żyjemy w takich czasach, że nie zawsze do końca wiadomo czy ktoś potrzebuje pomocy. W sieci jest wielu oszustów, więc zawsze podchodzę do tego sceptycznie. Kilka razy miałem takie sytuacje, że jak zaczynałem zadawać różne pytania, to nagle kontakt się urywał. Brałem między innymi udział w akcji promującej hospicjum dziecięce, nakręciłem kilka spotów reklamowych, a teraz tak jak wspomniałem zostałem ambasadorem akcji „Pomoc mierzona kilometrami”. Jestem otwarty na takie projekty pod warunkiem, że jest to robione z głową i konkretnie.


Nie tylko jesteś aktorem i modelem, ale również wodzirejem i konferansjerem - prowadzisz grupę wodzirejską BrosArt. 

Cały czas czynnie działamy i dobrze się przy tym bawimy. Od dziecka miałem smykałkę do tego, żeby brać mikrofon, wychodzić do ludzi i do nich po prostu gadać. Sprawia mi to dużo frajdy. Ostatnio prowadziłem urodziny Galerii Sudeckiej w Jeleniej Górze z Bilguunem, więc jak byliśmy we dwóch na scenie, to robiliśmy niezłe jaja. Mimo że spędziłem cały dzień na mikrofonie, to świetnie to wspominam. Zdecydowanie jest to jedna z moich ulubionych części pracy.

Która z prowadzonych przez Ciebie imprez była najbardziej szalona?

Kiedy studiowałem, prowadziłem prawie wszystkie Juwenalia na AWF-ie. Masz przed sobą kilkutysięczną publiczność i wszyscy skandują, a ty nimi zawiadujesz. Podobnie jest, gdy gram imprezy jako DJ, nie tylko puszczający muzykę, ale też animujący. Jeśli kupisz publiczność swoją osobą, to pójdą za tobą na koniec świata. Z szalonych krakowskich imprez mamy na Juwenaliach wybory Superstudenta i Najmilszej Studentki. Każda uczelnia robi swój konkurs. W 2008 sam wygrałem tytuł Superstudenta Krakowa, a potem prowadziłem kilka takich imprez na AWF-ie. Dla konferansjera jest to trudne zadanie. Masz pięć-sześć par, które biorą udział i jedni są totalną petardą, a innych trzeba odpowiednio ukierunkować. To ty jesteś reżyserem tego show i tak naprawdę od ciebie zależy czy będzie śmiesznie, a ma być śmiesznie, bo tego oczekuje publika. Nie można dopuścić do tego, by wszystko się rozjechało, a według mnie kluczem każdej imprezy jest dynamika. Gdy jej nie ma, robi się nudno.

Wspomniałeś o tym, że na imprezach zasiadasz za DJ-ską konsoletą. Jaka muzyka najbardziej Cię kręci i inspiruje?

Ostatnio rozmawiałem z kolegą w moim wieku i pytał się mnie, czy mam w swoim repertuarze Martina Garrixa. Dla mnie to są kawałki na jeden bit. Wychowałem się na tym, czego słuchano u mnie w domu: Dire Straits, Smokie, Pink Floyd i Bee Gees i to właśnie takie kawałki mnie ruszają. Odpaliłem temu koledze solówkę Dire Straits „You and Your Friend” i powiedział mi, że jestem nienormalny. A ja po prostu się przy tym rozpływam. W dzisiejszych czasach ciężko znaleźć muzykę, która powali czymś nowym, a już totalnym dramatem jest dla mnie disco polo i procent społeczeństwa, który go słucha i się przy tym bawi. Adam Sztaba powiedział kiedyś, że to „muzyka dla ludzi, którzy mają nisko zawieszona poprzeczkę i nie mają żadnych wymagań”.

Czyli rozumiem, że na prowadzonych przez siebie imprezach unikasz disco polo?

Robię wszystko, co mogę, ale niestety zawsze ktoś przyjdzie i poprosi. Z bólem serca się godzę, bo klient nasz pan. Nie jest to jednak coś, czego słucham w domu.

Z tego co wiem promujesz imprezy bezalkoholowe i działasz na rzecz ich upowszechniania.

Nie tyle, że sam promuję, tylko zdarzają się klienci, którzy sobie tego życzą. Najczęściej były to bezalkoholowe wesela. Przeciętny Polak łapie się za głowę, gdy słyszy takie określenie i w sumie też się trochę łapię. Mamy takie społeczeństwo, a nie inne, gdzie ludzie nie wyobrażają sobie zabawy bez alkoholu.

To trochę element polskiej kultury i tradycji.

Ja osobiście jestem abstynentem. W ogóle nie piję alkoholu i potrafię się bez niego bawić. Jeżeli jednak ktoś organizuje bezalkoholową imprezę, to musi liczyć się z konsekwencjami. Miałem jedną taką imprezę, gdzie w założeniu miało przyjść 250 osób, a potem się okazało, że przyszło 80 - większość nie przyszła tylko dlatego, że nie było alkoholu. Miałem też taką imprezę, że mieliśmy pełną salę i bawiliśmy się bez alkoholu do 8:30 rano. Wtedy rola wodzireja polega na tym, żeby robić zabawę za zabawą, dopóki ludzie nie padną. A oni nie padają, bo nie są zmęczeni alkoholem.


Wspomniałeś o swoich licznych podróżach, związanych z modelingiem i nie tylko. Które miejsca najbardziej Cię inspirują?

Dalsze podróże zaczęły się w moim życiu przez modeling, ale do większego podróżowania zachęciła mnie moja żona Karolina. Zwiedziliśmy razem wiele cudownych miejsc. Do takich totalnie top należą oczywiście Stany Zjednoczone, gdzie w ciągu miesiąca udało nam się przejechać od Toronto do Key West - całe wschodnie wybrzeże. Wróciliśmy z wakacji wyrąbani jak po obozie przetrwania, ale to były wakacje marzeń. W tym roku udało nam się z kolei być na Seszelach. Póki co to dla nas najpiękniejsze miejsce na ziemi, jakie dotychczas zobaczyliśmy. Trzy razy zwiedziłem też Tajlandię, w tym raz w zeszłym roku w czternastoosobowej ekipie znajomych, co chyba nie jest normalne, ale mimo to wypad był fantastyczny (śmiech).

Na co dzień jesteś związany z Krakowem, dawną stolicą Polski, miastem artystycznym i klimatycznym. Co szczególnie urzeka Cię w Krakowie?

W Krakowie mieszkam już kilkanaście lat, przyjechałem tu na studia. Najbardziej chyba urzekło mnie to, że to miasto jest zarazem duże, ale i małe. Wszędzie jesteś w stanie bardzo szybko się przemieścić, zwłaszcza komunikacją miejską. Znam wszystkie zakamarki miasta i wiem, jak się po nim przemieszczać. Poza tym to też świetna baza wypadowa, by skoczyć do rodziców, dziadków czy w góry lub na Śląsk. Jedyne co mi przeszkadza to powietrze, ale tak naprawdę masz tam wszystko: lasy, góry, jaskinie, jeziora i zabytki.

Jakie są Twoje plany na najbliższy czas - zamierzasz bardziej rozwijać się w kierunku aktorstwa, modelingu czy sportu?

Rozwijać trzeba się zawsze - jak się nie rozwijasz, to się zwijasz. Na razie mam kilka pomysłów biznesowych, o których jeszcze nie chcę mówić. Modelingowo może poświęcę czas, żeby przyjechać do Warszawy i tutaj mocniej zaistnieć, pokazując się na castingach. Nie do końca jest mi to jednak potrzebne, bo naprawdę mam co robić. Póki co chciałbym powiększyć rodzinę.

I jak rozumiem nadal uczyć WF-u w „Szkole”...

Tak, póki mam „etat”, to jak najbardziej sprawia mi to dużą przyjemność. Gram też epizody w „19+”, gdzie również wcielam się w postać Tomasza Dudziaka. Jeśli coś by nie poszło w kierunku aktorskim, to zawsze zostaje kanał na Youtubie, który można jeszcze podkręcić. Mam też pomysł na vloga, którego ogarniałbym sam bez konieczności posiadania operatora. Ludzie, którzy widzieli moje dotychczasowe filmiki mówią mi, żebym poszedł z nimi do telewizji, ale do tego potrzebuję jeszcze z 10 odcinków, a do tego potrzebny jest czas i tak koło się zamyka.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Konrada Pondo i jego działalności, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/pg/KonradPondoFP/
https://www.instagram.com/konradpondo/
https://www.youtube.com/channel/UCRtP5nd7c3FfRz1lvnomgFA