wtorek, 11 września 2018

Rozmowa z Bartoszem Gelnerem

Bartosz Gelner jest pochodzącym z Katowic aktorem, znanym przede wszystkim z ról Aleksandra w „Sali samobójców” i Michała w „Płynących wieżowcach”. Grał też między innymi w serialu „Barwy szczęścia” i komedii romantycznej „Kobieta sukcesu”, a od 2014 należy do zespołu warszawskiego Teatru Nowego. Jest absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie, którą ukończył w 2012. W wywiadzie Bartosz opowiada o początkach swojej przygody z aktorstwem, aktorskich wyzwaniach, podróżach i fascynacji sztuką współczesną.

(Foto: Anna Powałowska)

Z tego co wiem dość długo dojrzewała w Tobie myśl o tym, żeby zostać aktorem. Jak zatem wyglądała Twoja droga do tego zawodu?

Idąc do liceum ogólnokształcącego, nie myślałem o aktorstwie, bardziej o stosunkach międzynarodowych lub prawie. Wiedziałem, że na pewno będę zdawał na maturze wiedzę o społeczeństwie i historię. W liceum zostałem przewodniczącym samorządu szkolnego i zaangażowałem się do kabaretu prowadzonego przez naszego matematyka. Wygłupialiśmy się, zawieraliśmy nowe znajomości i występowaliśmy dla szerszej publiczności na szkolnej auli, ale nie wiązałem tego z aktorską przyszłością. Potem zostałem zaproszony do Radia Katowice, aby prezentować swoją ulubioną muzykę i wyrażać swoje zdanie. Byłem totalnie zafascynowany Polskim Radiem, Markiem Niedźwieckim i Piotrem Kaczkowskim.

W drugiej klasie liceum stwierdziłem, że może warto spróbować zdawać do Szkoły Teatralnej. Pojechałem z koleżanką do krakowskiego PWST i trochę jak debil zapytałem się jednego ze studentów: „Przepraszam bardzo, co trzeba zrobić, żeby się tutaj dostać?”, a on spojrzał na mnie jak na matoła. Wszedłem więc na stronę internetową uczelni, aby dowiedzieć się, co trzeba tam przygotować. Rodzice załatwili mi spotkanie z wybitną aktorką, panią Małgosią Zajączkowską. Mocno zestresowany przyjechałem do Warszawy na taką „prywatną audiencję”, żeby zaprezentować jej teksty, których się nauczyłem, głównie Juliusza Słowackiego. Potem pani Zajączkowska zadzwoniła do innej aktorki, pani Doroty Pomykały, prowadzącej studium przygotowawcze do szkół teatralnych Art Play w Katowicach. Studium było weekendowe, więc w tygodniu chodziłem do liceum, a w weekend miałem zajęcia przygotowawcze. Uczyłem się tam trzy miesiące, po czym przystąpiłem do egzaminu do szkoły teatralnej, ale dostałem się dopiero za drugim razem.

Nie miałem jednego konkretnego momentu, w którym stwierdziłem, że chcę być aktorem. Nie byłem tego pewien nawet już idąc do szkoły aktorskiej. Dopiero na studiach spotkałem ludzi, którzy mnie totalnie zainspirowali. Stopniowo otwierałem się na sztukę i czerpałem z niej inspirację. Nigdy nie próbuję opisywać tego procesu, bo mam wrażenie, że on jest cały czas otwarty.

Już na II roku studiów trafiłeś do obsady filmu „Sala samobójców”, który odniósł ogromny komercyjny sukces. Jak wyglądało Twoje pierwsze zetknięcie się z popularnością?

Jeszcze na pierwszym roku studiów zagrałem w serialu „Przystań”, który też spowodował jakąś popularność. W trochę wypracowany przeze mnie, ale też naturalny sposób ta fala popularności nigdy nie była jak tsunami, która zaszła mnie znienacka i której nie udźwignąłem. Nie mógłbym więc wyśpiewać jak niektórzy nasi raperzy, że „fejm mnie przerasta”. Wybierając zawód aktora, nie można wykluczyć popularności i rozpoznawalności na ulicach. Podchodzę do tego rozsądnie i nigdy mnie to nie przygniotło ani nie odbiła mi tzw. palma. Cały czas się tej popularności przyglądam, zresztą zawsze jest to bardzo przyjemne, gdy ktoś rozpoznaje cię na ulicy albo przybija z tobą piątkę.

Gorzej kiedy ktoś zaczepia na ulicy, gdy masz akurat gorszy dzień…

Wtedy trzeba włączyć w sobie ten bezpiecznik, że ta druga osoba niekoniecznie musi wiedzieć, że jesteś zdenerwowany. Zawsze spotykam się ze zrozumieniem, jeżeli mówię, że bardzo przepraszam, ale to nie jest czas i miejsce na ewentualne selfie, krótką rozmowę czy autograf.

(Foto: Anna Powałowska)

Po filmie „Sala samobójców”, gdzie wraz z Jakubem Gierszałem zagraliście scenę homoseksualnego pocałunku, zagrałeś rolę geja w „Płynących wieżowcach”. Nie obawiałeś się tego, że drugi raz z rzędu jesteś zaangażowany w film z wątkiem gejowskim? Nadal ten temat budzi w Polsce kontrowersje.

Moja rola w „Sali samobójców” nie była w żaden sposób rolą homoseksualną. Pocałunek miał tam charakter wyśmiewczy, żeby mieć haka na tę drugą, niepewną swojej seksualności osobę. Miało tu miejsce szykanowanie kolegi-homoseksualisty Dominika, który próbuje odnaleźć swoją tożsamość. Spodobał mi się scenariusz Janka Komasy, byłem nim mega zajarany i bez problemu go wziąłem, a później scenariusz „Płynących wieżowców” i wrażliwość Tomka Wasilewskiego spowodowała, że przyjąłem i tę rolę. Nie mam z tym problemu. Wydaje mi się, że takie postaci są najciekawsze i najbardziej odkrywcze. W Nowym Teatrze, w którym gram, kontrowersyjne tematy takie jak homoseksualizm, postpamięć czy Holokaust są bardzo mocno maglowane i jestem tego częścią.

W dużym uproszczeniu: jesteś specjalistą od trudnych tematów.

W dużym uproszczeniu tak (śmiech). Rzeczywiście nie boję się ich i uważam, że trzeba na te tematy rozmawiać. Dyskusja na temat homoseksualizmu po premierze „Płynących wieżowców” była słuszna i potrzebna. W tym kraju na te tematy się po prostu nie rozmawia, a ja uważam, że to żaden problem. Widziałem mnóstwo filmów o tematyce homoseksualnej z różnych zakątków świata, chociażby duński film „Braterstwo”, poruszający wątek homoseksualny w grupach neonazistowskich - jeszcze bardziej dolewający oliwy do ognia. W „Płynących wieżowcach” został po prostu przedstawiony trójkąt miłosny i odkrywanie swojej seksualności.

Polacy nadal często odnoszą się do homoseksualistów z niechęcią, a temat homoseksualizmu budzi w naszym kraju wiele skrajnych emocji. Czy po premierze filmu spotkały Cię jakieś nieprzyjemności?

Jeśli chodzi o sam film, nie. Spotkałem się tylko i wyłącznie z pozytywnymi komentarzami na jego temat, ale niezależnie od zagranych ról miałem kilka sytuacji, że pewnym osobom się nie spodobałem i miały wątpliwości co do mojego ubioru lub zachowania. Uważam, że jedyną różnicą między prawdziwą męską przyjaźnią a homoseksualną miłością jest to, że w tej pierwszej nie dochodzi do stosunku płciowego. Cała reszta wygląda identycznie - bliskość i dzielenie się przeżyciami. Nawet w najbardziej dresiarskich środowiskach, jak kumple wypiją po 0,7 na łeb, to każdy się przytula do każdego i żegna po trzy minuty. Gdybyś ich tak nagrał i im to pokazał następnego dnia, to też mogliby mieć wrażenie, że jest to trochę „pedalskie”. Na szczęście podejście do tematu się zmienia, co widzę choćby po Warszawie, w której mieszkam, czy na Śląsku, do którego wracam. Ta otwartość jest już dużo większa i mam nadzieję, że agresja na tle czyjejś seksualności spada i będzie spadać.

Za rolę w „Płynących wieżowcach” otrzymałeś Nagrodę im. Piotra Łazarkiewicza dla Młodego Talentu na Festiwalu Filmów Polskich w Los Angeles, o filmie było za granicą naprawdę głośno. Zdarzyło Ci się dostać propozycję roli w zagranicznym filmie?

Wiesz co, nie. Nie miałem jeszcze okazji zagrać w produkcji zagranicznej, ale bardzo dużo podróżujemy z teatrem i oglądają nas przeróżne osoby, więc ta sytuacja jest bardzo otwarta i trochę sobie życzę, że to się w przyszłości wydarzy. Jestem żywo zainteresowany rynkiem kina europejskiego i myślę, że tak samo graniem w nim.

A przyjąłbyś trzeci raz rolę z wątkiem homoseksualnym?

Na pewno musiałbym przeczytać scenariusz i się zastanowić, ale jeżeli byłby dobry, a rola interesująca, to nie boję się zaszufladkowania w tym temacie. Nie zgodziłem się na rolę w „Płynących wieżowcach” ze względów politycznych czy społecznych. Po prostu spodobał mi się scenariusz. Zresztą grałem z moim dobrym przyjacielem Mateuszem Banasiukiem, do którego mam pełne zaufanie. Teraz jak wiemy Mateusz jest szczęśliwym ojcem Henryka, nic mu się po tym filmie nie przestawiło i nikt się w nikim nie zakochał (śmiech). Dalej się kumplujemy i mieliśmy bardzo czystą relację, jeśli chodzi o kręcenie wspólnych scen - było to po prostu czyste aktorstwo.

Zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że rolę homoseksualisty może dobrze zagrać tylko osoba, która sama jest pewna swojej seksualności?

Oczywiście może tak być, chociaż na dwoje babka wróżyła. Może u kryptohomoseksualisty proces przygotowania do roli stałby się pewną wewnętrzną podróżą i pomocą w otworzeniu się.


Trzy lata grałeś w serialu „Barwy szczęścia”, ostatnio zagrałeś w filmie „Kobieta sukcesu”, więc miałeś okazję pokazać się też z nieco innej aktorskiej strony.

Wystąpiłem też w filmie Magdy Łazarkiewicz „Powrót”, który nakręciliśmy i będzie miał premierę w niedalekiej przyszłości. W zeszłym roku zacząłem też pracę na planie „Legionów” i teraz będziemy kontynuować zdjęcia. Jest to tzw. rola męska na koniu. Jestem otwarty na propozycje i bardzo ciekawy wszystkiego. Tak było z komedią romantyczną „Kobieta sukcesu”. Byłem ciekawy, jak to jest zagrać „amanta” - czy to jest fajne, czy nie.

W „Barwach szczęścia” też wcielałeś się w takiego trochę amanta z problemami.

To były czasy mojego wyprowadzania się z Krakowa i przeprowadzki do Warszawy - bardzo dużej niepewności, braku etatu w teatrze i małego doświadczenia. „Barwy szczęścia” wspominam jednak bardzo dobrze - była to super ekipa i świetna przygoda na jakiś czas, ale wszystko ma swoją datę ważności. Potem występowałem w drugim sezonie serialu Janka Komasy „Krew z krwi”, a ostatnio kręciliśmy dla AXN „Ultraviolet” z Martą Nieradkiewicz w roli głównej. „Sala samobójców” i „Płynące wieżowce” są więc już dla mnie dość głęboką przeszłością. Mam też możliwość robienia wielu pięknych rzeczy w teatrze. Współpracuję z Krzyśkiem Warlikowskim, Krzyśkiem Garbaczewskim, Michałem Borczuchem i Anią Karasińską. Od ostatnich kilku lat te sezony są dla mnie bardzo pełne. Jestem w stanie zrobić komedię romantyczną we wrześniu i od października do czerwca oddać trzy bardzo udane premiery teatralne, zbierające bardzo fajne recenzje, i jeszcze w międzyczasie zagrać w jakimś serialu lub mieć kilka dni zdjęciowych do filmu. To się wszystko bardzo pięknie zgadza i łączy. Nie chciałbym zostać tylko i wyłącznie aktorem teatralnym czy tylko i wyłącznie filmowym.

Od czterech lat występujesz na deskach Nowego Teatru, grałeś m.in. w spektaklach „Francuzi” i „Kabaret Warszawski”. Co najbardziej fascynuje Cię w teatrze?

Do Teatru Nowego zaproponowała mnie Magda Cielecka, która zobaczyła mnie w pierwszej wersji „Płynących wieżowców”, wyświetlanej jeszcze w domu Tomka Wasilewskiego. W samym teatrze fascynuje mnie po prostu zespół. Od czterech lat mam możliwość obserwowania ludzi kochających sztukę, którzy są w tym zawodzie dużo dłużej niż ja, a mimo to nie zatrzymują się i cały czas przekraczają samych siebie. Patrzę na to z ogromnym szacunkiem i wielką przyjemnością. Trochę czasu zajęło mi, żeby znaleźć swoje miejsce w zespole i zaistnieć w nim jako pełnoprawny członek.

Akurat trafiłem na moment wielkiego rozkwitu Nowego Teatru, bo otworzyła się nowa siedziba i zaczęli tu robić spektakle inni reżyserzy niż Krzysztof Warlikowski. Zadomowiłem się tutaj, a że mieszkam niedaleko na Mokotowie, to do pracy chodzę na piechotę. Lubię tu przebywać i zostawać po spektaklach. Bardzo podobają mi się takie postindustrialne hale wzorowane na Tate Modern. Ostatnio mieliśmy okazję grać w bardzo podobnym miejscu w Atenach. Teraz jest tendencja do wychodzenia z typowej sceny w kierunku open space’ów, w których zupełnie inaczej pracuje wyobraźnia. Możesz poprzestawiać publiczność i zmienić perspektywę - możesz tu zrobić wszystko.

(Foto: Anna Powałowska)

Na Instagramie chwaliłeś się wakacyjnymi zdjęciami z Grecji, ale z tego co mówisz jednak byłeś tam zawodowo.

Połączyłem przyjemne z pożytecznym, bo faktycznie graliśmy tam najnowszy spektakl zrealizowany z Krzyśkiem Warlikowskim „Wyjeżdżamy” na festiwalu w Atenach, ale już będąc na miejscu, postanowiłem zostać chwilę dłużej i śmignąłem sobie na jedną z greckich wysp.

Lubisz podróżować?

Przyznam szczerze, że jestem strasznie słabym podróżnikiem. Jeśli chodzi o organizację wyprawy na własną rękę, to leżę. Słabo ogarniam bilety i załatwianie hotelu czy mieszkania na Airbnb. Wyjazdy z naszego teatru mają jednak to do siebie, że jedziemy dużą paczką i można się trochę „dokleić” do osób, które potrafią na tyle ogarnąć miasto, żeby wybrać się np. do Muzeum Sztuki Współczesnej. Bardzo fajne w podróżach zawodowych jest granie przed zupełnie inną publicznością niż polska. Odbiór różni się diametralnie. To trochę taki mechanizm jak w filmie „Inland Empire” Davida Lyncha. Został on nakręcony w Łodzi, a język polski funkcjonował w nim na zasadzie niezrozumiałego języka w tle, którym porozumiewiają się ludzie nie wiadomo skąd. Przy oglądaniu spektaklu w języku, którego się nie zna, zmienia się percepcja, ponieważ musisz patrzeć, co się dzieje na scenie i jednocześnie czytać napisy. Aktorzy również muszą mieć to na uwadze. Masz świadomość tego, że praktycznie nikt z publiczności cię nie zna i jesteś wyjęty z kontekstu swojego zostawionego w Polsce artystycznego dorobku. To jest w tym wszystkim najfajniejsze.

Nikt nie przychodzi z myślą, że zobaczy na scenie Bartka Gelnera.

Dokładnie. Po prostu przyjeżdża Krzysztof Warlikowski ze swoim zespołem i widzowie oglądają to w czysty sposób. To jest ekstra, bo można sobie parę rzeczy po prostu popróbować, coś sprawdzić i przekroczyć samego siebie. Nie ma tego wstydu, który od czasu do czasu powoduje polska premierowa publiczność.

Ostatnio miałeś swego rodzaju przygodę z modelingiem, bo pozowałeś do artystycznych sesji dla magazynów „K-MAG” i „L’Officiel Hommes”. Nie miałeś nigdy propozycji, aby poważniej zająć się modelingiem?

Nie. Chyba nie sprawdziłbym się na wybiegu czy w roli pozującego. Nie jestem w tym najlepszy. Sesje fotograficzne toleruje, ale nie jestem jakimś wielkim fanem.

Nie sprawia Ci to tak wielkiej przyjemności jak aktorstwo?

Chyba tak, ale z drugiej strony jeżeli trafia się na super fotografa i fajną ekipę, to samo wychodzi. Ostatnio troszkę się tych magazynów napiętrzyło. To jest identycznie jak z popularnością. Sesja? Nie ma problemu, proszę bardzo, byle nie te ze studiów (śmiech).

Między aktorstwem a modelingiem jest jednak wiele podobieństw - fotogeniczność, praca nad ciałem czy wcielanie się w role.

Jak najbardziej. Role są co prawda mniej dramatyczne, ale zarazem wyobraźnia działa i masz wachlarz możliwości robienia różnych rzeczy. W przypadku „K-MAG” i „L’Officiel Hommes” zgodziłem się na te sesje przede wszystkim z powodu bardzo wybitnych fotografów - w „K-MAG-u” była to Magda Łuniewska, którą bardzo sobie cenię, a w „L’Officiel” Karol Radziszewski, który jest chyba jednym z moich ulubionych artystów wizualnych. Moje zdjęcia jego autorstwa trafią również do jednego z jego projektów artystycznych. Jestem wielkim fanem sztuki współczesnej, więc kontakt z Karolem Radziszewskim był dla mnie czystą przyjemnością. Mogłem zobaczyć w jego pracowni obrazy, które jeszcze nie ujrzały światła dziennego.

(Foto: Anna Powałowska)

Wspomniałeś o zainteresowaniu sztuką współczesną. Jacy artyści najbardziej Cię inspirują?

To się cały czas zmienia. Kiedyś byłem bardziej radykalny, jeżeli chodzi o muzykę i sztukę. Wydawało mi się, że zostanę tylko i wyłącznie przy sztuce współczesnej. Z fotografów byłem zafascynowany Davidem LaChapellem - bardzo podobał mi się przepych jego dzieł. Ze sztuki współczesnej byłem wielkim fanem Pieta Mondriana, bo wydawało mi się, że liczą się tylko i wyłącznie prostota i kwadraty. Potem zafascynowałem się Jacksonem Pollockiem, bo podobało mi się chlapanie na dużych przestrzeniach i chciałem robić to samo. To była bardzo łapczywa fascynacja, ale tylko zapoznawcza - nie znałem tego, co było dalej. Bardzo lubię też twórczość Alexandra McQueena i chętnie obejrzę dokument na jego temat, żeby ją sobie podsumować.

Cieszy mnie to, że chociażby idąc do Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, widzę nagle prace swoich kolegów: Ani Karasińskiej, Marty Ziółek, Janka Simona, Karola Radziewskiego i Oli Wasilkowskiej, która robi nam scenografię do spektakli Krzyśka Garbaczewskiego. Oni przychodzą na twoje spektakle, a ty do muzeum na ich prace. To niesamowicie radosne, że zaczynamy na siebie chodzić.

A jeśli chodzi o muzykę? Czego lubisz słuchać?

Im dalej w las, tym coraz bardziej siedzę w muzyce poważnej. Ostatnimi czasy jestem bardzo otwarty na operę. Ostatnio byłem na premierze „From the House of the Dead” Krzyśka Warlikowskiego w Londynie z muzyką Janaczka na podstawie opowiadań Dostojewskiego. Bardzo mnie to zainteresowało, ale jak sobie czasem coś młodzieńczo włączę, to bardzo chętnie nagle wskakuje dwójka chłopaków z Bass Astral x Igo, chłopaki z Małych Miast czy Mateusz Holak.

Niedługo zobaczymy Cię w kilku nowych produkcjach filmowych. Jakie są Twoje plany na najbliższy czas?

Muszę dokończyć „Legiony”, mam też jeszcze przed sobą dwa projekty. Jest taka zasada, że zanim nie wejdziesz na plan, to nie ma co pieprzyć, że coś się robi, bo jeżeli to nie wyjdzie, to potem człowiek jest bardziej zawiedziony. Można powiedzieć, że mam co robić. Oprócz tego od września wracamy z repertuarem Nowego Teatru, więc swoje wakacje już zakończyłem.

(Foto: Zofia Zborowska)

Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Bartosza Gelnera i jego działalności, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/Bartosz-Gelner-200302469993767/
https://www.instagram.com/gelner_bartek/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz