środa, 29 listopada 2017

Interview with Adrian R'Mante

Adrian R’Mante is an American actor, who became popular for playing Esteban Ramirez in the TV series "Suite Life". He also played episodic roles in many popular American TV shows. Now he teaches young talented actors how to develop their skills by his original project CGTV. In the interview, Adrian is talking about his "Suite Life" memories, other acting challenges and his love to dance.


You played Esteban Julio Ricardo Montoya de la Rosa Ramirez in Disney Channel's "Suite Life" for five years, counting one-time appearance in "Suite Life on Deck". What was your favourite funny situation from the set? Do you have any prop from "Suite Life" in your private collection, for example your bellboy uniform?

Unfortunately I don’t have any memorabilia but I do have great friends for life like Matt Timmons and Phill Lewis. My favorite funny moment was definitely when Esteban became rich and London had to teach him how to spend his money. Also, when Mr. Moseby lost his voice and Esteban had to imitate him.

Apart from his Spanish accent, Esteban was well-known for his kindness, loyalty and a little bit of childishness as well. Do you share any similarities with the character you played?

Well I definitely share his loyalty and kindness. One thing I hate most in life is a bully. I use to be a 9th and 10th grade high school teacher and I had a zero tolerance for bullying. Being a celebrity, I take pride in staying true to who I am and being kind to everyone I meet. To this day I have never turned down a pic or autograph.

You starred in a couple of movies and played a lot of episodic roles in popular American TV shows like "24", "JAG", "NCIS: Los Angeles" and "Hawaii Five-0". Which role was the most challenging for you to play and why?

Definitely "24" with Keifer Sutherland. I am not Middle Eastern but I had to play a Palestinian terrorist so learning the accent and being tortured by Keifer was by far my most difficult challenge but yet my most accomplished!


Not only are you a gifted actor, but you also teach others how to act as an acting teacher. You have a project called CGTV devoted to young undiscovered actors. How does this talent-searching group work and what are your biggest successes?

Being a former high school teacher, I wanted to create something that helps young talented and passionate actors. I’ve been doing this program since 2007 and I have countless success stories. However, my most recent success stories in which I played a huge role in breaking their careers is Jackson Robert Scott from the Stephen King movie, "It". He played Georgie. RJ Cyler who starred as the Blue Ranger in the recent new "Power Rangers" movie. Another one is Bex Taylor Klaus who starred in the CW show "Arrow" and MTV’s "Scream".

I know that before you became an actor, you were a very talented dancer and you took part in countless break dancing competitions. Could you tell us something more about your dancing career and favourite sports?

Well I grew up playing sports like baseball and football. I excelled pretty well at those sports but I was too short in high school. I stuck to dancing and actually won my high school talent show 3 years in a row. That alone convinced me that I was born to perform.

Next year you will star in a movie "The Adventures of Jubeez: Kid Boss" and I guess there are more amazing projects with you on the way. What can we expect from you in the foreseeable future? Do still have any unfulfilled dreams as an actor or a role that you really would love to play?

I pretty satisfied with my career. I’ve had the opportunity to work with so many big names actors and create a name of my own. My plans moving forward will be to grow my acting company and do two to three acting projects a year. I have two beautiful kids that are my main focus now so I will create an amazing future for them.


If you want to learn more about Adrian R'Mante and his project CGTV, please visit his official website:
https://www.facebook.com/AdrianRManteActor/
http://cgtv.la/curriculum/

Wywiad z Adrianem R'Mante

Adrian R’Mante jest amerykańskim aktorem, który zyskał popularność rolą Estebana Ramireza w serialu „Nie ma to jak hotel”. Grał też epizodyczne role w wielu znanych amerykańskich produkcjach. Obecnie zajmuje się szkoleniem młodych aktorów w ramach autorskiego projektu CGTV. W wywiadzie Adrian opowiada o swoich wspomnieniach z „Nie ma to jak hotel”, innych aktorskich wyzwaniach i miłości do tańca.


Licząc gościnny występ w „Nie ma to jak statek”, grałeś Estebana Julia Ricarda Montoyę de la Rosę Ramireza w serialu Disney Channel Nie ma to jak hotel” przez pięć lat. Jaka jest Twoja ulubiona zabawna sytuacja z planu? Czy masz w swojej prywatnej kolekcji jakiś rekwizyt z serialu, na przykład swój służbowy strój?

Niestety, nie mam żadnych pamiątek, ale za to zyskałem wielu przyjaciół na całe życie jak Matt Timmons i Phill Lewis. Moim ulubionym śmiesznym momentem zdecydowanie był odcinek, kiedy Esteban stał się bogaty i London uczyła go jak ma wydawać swoje pieniądze. Podobało mi się też, kiedy Pan Moseby stracił swój głos i Esteban musiał go udawać.

Oprócz swojego hiszpańskiego akcentu, Esteban był znany z życzliwości, lojalności, jak również szczypty dziecinności. Czy dzielisz jakieś wspólne cechy z postacią, którą grałeś?

Cóż, na pewno łączy nas lojalność i życzliwość. Nienawidzę znęcania się nad innym. Swego czasu byłem nauczycielem w 9. i 10. klasie szkoły średniej i miałem zero tolerancji dla takich zachowań. Jako celebryta czuję dumę, że jestem uczciwy wobec siebie i życzliwy dla wszystkich, których spotykam. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się, żebym odmówił komuś wspólnego zdjęcia czy autografu.

Wystąpiłeś w kilku filmach i grałeś wiele epizodycznych ról w popularnych amerykańskich serialach jak „24 godziny”, „JAG - Wojskowe Biuro Śledcze”, „Agenci NCIS: Los Angeles” czy „Hawaii Five-0”. Która rola i dlaczego była dla Ciebie największym aktorskim wyzwaniem?

Zdecydowanie „24 godziny” z Keiferem Sutherlandem. Nie pochodzę z Bliskiego Wschodu, a musiałem zagrać palestyńskiego terrorystę, więc nauczenie się akcentu i bycie torturowanym przez Keifera było jak na razie moim największym wyzwaniem. Znakomicie sobie jednak z tym poradziłem!


Nie tylko jesteś utalentowanym aktorem, ale również jako nauczyciel aktorstwa uczysz innych jak grać. Masz projekt o nazwie CGTV, dedykowany młodym nieodkrytym aktorskim talentom. Jak działa ta grupa łowców talentów i jakie są wasze największe sukcesy?

Mając doświadczenie pracy w szkole średniej, chciałem stworzyć coś, co pomoże młodym utaletnowanym i pełnym pasji aktorom. Prowadzę ten program od 2007 i mam koncie wiele sukcesów. Moim najnowszym sukcesem, w którego osiągnięciu odgrywałem ogromną rolę jest Jackson Robert Scott z „To”, filmu na podstawie powieści Stephena Kinga. Zagrał tam Georgiego. Z mojej szkoły pochodzi też RJ Cyler, który wcielił się w niebieskiego rangera w najnowszym filmie „Power Rangers”. Innym sukcesem jest Bex Taylor Klaus, grający w serialu The CW „Arrow” i produkcji MTV „Krzyk”.

Wiem, że zanim zająłeś się aktorstwem, byłeś bardzo utalentowanym tancerzem i brałeś udział w niezliczonych zawodach breakdance’owych. Czy mógłbyś opowiedzieć więcej o swojej karierze tanecznej i ulubionych sportach?

Dorastałem, grając w takie sporty jak baseball i piłka nożna. Bardzo dobrze mi w tych sportach szło, ale w szkole średniej okazałem się na nie za niski. Znalazłem więc swoje miejsce w tańcu i przez trzy lata z rzędu wygrywałem przeglądy talentów w mojej szkole średniej. Właśnie to przekonało mnie, że urodziłem się po to, aby występować.

W przyszłym roku pojawisz się w filmie „The Adventures of Jubeez: Kid Boss” i domyślam się, że w planach jest więcej niesamowitych projektów z Twoim udziałem. Czego możemy się od Ciebie spodziewać w najbliższej przyszłości? Czy nadal masz jakieś niespełnione aktorskie marzenia lub rolę, którą bardzo chciałbyś zagrać?

Jest całkiem usatysfakcjonowany moją dotychczasową karierą. Miałem szansę pracować z wieloma wielkimi aktorskimi nazwiskami i zapracować na własne nazwisko. Moje plany dalszego rozwoju obejmują rozwijanie mojego aktorskiego przedsiębiorstwa i robienie dwóch lub trzech aktorskich projektów rocznie. Mam dwoje wspaniałych dzieci, na których teraz głównie się skupiam, więc chcę im zapewnić wspaniałą przyszłość.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Adriana R'Mante i projektu CGTV, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/AdrianRManteActor/
http://cgtv.la/curriculum/

piątek, 24 listopada 2017

Rozmowa z Maciejem Dolegą

Maciej Dolega jest pochodzącym z Malborka prezenterem telewizyjnym TVN, TVN24 i TVN Meteo, znanym przede wszystkim z prowadzenia prognoz pogody. Ma na swoim koncie również doświadczenie pracy w modelingu i prowadzenia kwartalnika modowego „Fashion Magazine”, a obecnie zajmuje się projektowaniem męskiej biżuterii. Ponadto jest miłośnikiem koszykówki i motoryzacji. W wywiadzie Maciej Dolega opowiada o kulisach pracy dziennikarskiej, tajnikach męskiej mody, zamiłowaniu do sportu i planach na przyszłość.

(Foto: Pani i Pan Fotograf)

Jest Pan uważany za jednego z najlepiej ubranych polskich dziennikarzy - u wielu dziennikarzy styl jest niejako wymuszony obecnością w telewizji, dla Pana jest on chyba czymś naturalnym. Jak zaczęła się ta fascynacja męską modą?

Jest to trochę coś, co wyniosłem z domu. Mój tata odkąd pamiętam pracował na stanowiskach kierowniczych, więc nosił marynarki, koszule, krawaty i eleganckie spodnie - tak zwane zestawy koordynowane. Może nie był na to stawiany w domu szczególny nacisk, ale zostałem wychowany w świadomości, że to jak się prezentujemy ma znacznie. Oczywiście rozumiem, że niektóre osoby mogą uważać garnitur za rodzaj zbroi i wolą stawiać na wygodę. Sam nie śpię przecież w garniturze i nie chodzę w nim, kiedy wyjeżdżam na wieś lub jestem w domu. Praca w telewizji sprawia jednak, że człowiek powinien dbać o wygląd, bo widzowie nie tylko oglądają nas na antenie, ale też widują często w sytuacjach prywatnych. Ten wizerunek musi być spójny.

Był Pan też modelem, co na pewno pomogło Panu poznać kulisy męskiej mody. Jaki był Pana największy sukces w pracy w tej branży?

To jest zamierzchła przeszłość i wtedy modeling nie był tak popularny jak obecnie. Nie było programów takich jak „Top Model”, które promują ten zawód. Media społecznościowe nie były tak rozbudowane, więc nie było też możliwości zachowania wszystkich zdjęć, chociaż z tego co pamiętam mama zbierała jakieś wycinki z różnego rodzaju prac. Pracowałem głównie w Polsce, chociaż wyjeżdżałem też do Mediolanu, Hamburga i Paryża, byłem też przez dwa miesiące na Tajwanie. Zarobione pieniądze pozwoliły mi utrzymać się na studiach. Dzięki tej pracy mogłem szkolić języki, poznałem też mnóstwo fantastycznych osób takich jak Marcin Tyszka, Marek Straszewski, Piotr Porębski czy Beata Wielgosz. Największym sukcesem był chyba dwudniowy pokaz w Paryżu Agnès b., popularnego sklepu sieciowego we Francji. Przez dwa dni pracowałem w wielkiej kamienicy naprzeciwko Luwru, bawiąc się i bawiłem się, pracując. To było bardzo ciekawe doświadczenie, a jednocześnie niezłe pieniądze jak na tamte czasy, które mogłem zarobić i spokojnie wydać po powrocie do Polski.

Jako model dużo Pan podróżował, nadal zresztą często zwiedza Pan różne zakątki świata. Który kraj jest dla Pana najbardziej inspirujący, jeśli chodzi o modę męską?

W czasach mojego modelingu częściej stykałem się z wariactwem i artyzmem niż z klasyczną modą męską, np. na pokazie Arkadiusa w Warszawie. Poukładanie przychodzi z wiekiem, człowiek dojrzewa, zakłada rodzinę, ma dzieci. Nie może być aż takim wariatem, chociaż pewnie ta cząstka wariactwa cały czas gdzieś we mnie siedzi. Myślę, że nie ma jakiegoś jednego kraju, którym możemy się inspirować. To będzie Francja ze swoją nonszalancją i elegancją, ale i Londyn ze swoim Savile Row czy Davidem Gandym, który wygląda świetnie i świetnie się nosi. Będą też Włosi z odrobiną wariactwa i sprezzatury. Staram się też czerpać ze Stanów Zjednoczonych, bo moją ogromną pasją jest koszykówka, a koszykarze NBA też potrafią inspirować, jeśli chodzi o styl.

(Foto: Pani i Pan Fotograf)

Zaczynał Pan swoją karierę dziennikarską od „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego” w TVP. Jak wspomina Pan swoją pierwszą styczność z kamerą i światem mediów?

To było dla mnie coś absolutnie nowego. Byłem kompletnie zielony, mimo że studiowałem dziennikarstwo i myślałem, że zwiążę z nim swoją przyszłość. Na pewno praca w mediach jest niezwykle ciekawa, codziennie poznajemy nowych ludzi i musimy posiadać wiedzę na bardzo różne tematy. Oczywiście w jednych czujemy się lepiej, w innych trochę gorzej, ale widzowie powinni mieć wrażenie, że w każdym czujemy się dobrze. Po 14 latach działalności na różnych antenach ta praca nadal jest dla mnie inspirująca i w stu procentach spełniam się w tym, co robię.

Znany jest Pan przede wszystkim jako prezenter pogody, ale dostaje Pan też wiele innych materiałów dziennikarskich do zrobienia. Czy mógłby Pan zdradzić jak wygląda Pana praca od kulis?

Człowiek nie jest jednowymiarowy, ma różne zainteresowania i fajnie, jeżeli może je wykorzystywać także w swojej pracy. Jeżeli czymś żyjemy i mamy jakąś pasję, to widać to też w materiałach, które się robi. Zresztą często rozmowy z ludźmi, którzy są pasjonatami, mają jakieś hobby są ciekawsze niż takie rozmowy, które po prostu musimy przeprowadzać. Oprócz tego, że prowadzę prognozę pogody, faktycznie staram się też pokazywać na antenie moje zainteresowania. Dwa lata temu miałem okazję na antenie TVN24 rozmawiać np. z Carmelo Anthonym, wtedy koszykarzem New York Knicks, teraz Oklahoma City Thunder. Cieszę się, że moi zwierzchnicy widzą to, czym się interesuję i są w stanie mi zaufać na tyle, żeby angażować mnie do takich rozmów. Rozmawiałem też z gwiazdami na antenie nieistniejącego już radia PIN. Kulisy są prozaiczne: trzeba się przygotować do rozmowy, poznać gościa, z którym będziemy rozmawiać. Na pewno nie powinniśmy ulegać rutynie czy lekceważyć różnego rodzaju zadań, bo często im lepiej się przygotujemy do rozmowy, tym jest ona lepsza.

Każdemu dziennikarzowi czasem zdarzają się wpadki i różnego rodzaju nieprzewidziane sytuacje. Jaka była Pana najbardziej spektakularna i jak Pan z niej wybrnął?

Najczęściej są to wpadki słowne, bo często pracujemy w godzinach wczesnoporannych. Którejś soboty zacząłem o poranku w TVN24 od tego, że przejęzyczyłem się i zamiast „w Suwałkach” powiedziałem „w Suwałku”. Koleżanka odpowiedziała mi na to: „a w Bydgoszczu jak będzie?” i potem znalazło się to w „Łapu Capu”. Takich wpadek słownych pewnie było kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt, natomiast jeśli chodzi o spektakularne wpadki, szczęśliwie nie przypominam sobie takiej i mam nadzieję, że tak zostanie.

Tak więc pełen profesjonalizm. 

Może też szczęście połączone z tym profesjonalizmem. Naprawdę nie przypominam sobie jakiejś takiej większej wpadki typu „Szyny były złe”.

(Foto: Pani i Pan Fotograf)

Z tego co wiem projektuje Pan biżuterię i ma swoją markę BeGents. Jak wygląda proces tworzenia tych produktów od Pana wizji artystycznej do gotowego wyrobu?

Przez lata współuczestniczyłem w wydawaniu kwartalnika modowego „Fashion Magazine”, produkowałem duże wydarzenia modowe, na które zapraszaliśmy ok. dwóch tysięcy ludzi i na których występowała Edyta Górniak, Matt Pokora czy Mrozu. Postanowiłem więc stworzyć swoją markę biżuteryjną, biorąc pod uwagę fakt, że polskie społeczeństwo się bogaci i chce inwestować. Męska czy unisexowa biżuteria ma swoją przyszłość w naszym kraju, aczkolwiek moja marka BeGents skupia się bardziej na handlu zagranicznym. Współpracujemy z platformami w Stanach Zjednoczonych, mamy też klientów w Europie. Nie jest to duży brand, robimy to w kilka osób. Oczywiście nie jestem z wykształcenia jubilerem i się na tym nie znam, ale czerpię inspirację z różnych stron świata, a potem omawiam je z grafikami i jubilerem. Na końcu przychodzi gotowy odlew srebrny lub złoty. Zdecydowaliśmy, że będziemy bazować wyłącznie na kamieniach szlachetnych i półszlachetnych. Finalny produkt sprzedajemy głównie internetowo, aczkolwiek współpracujemy też z marką Emanuel Berg w Klifie w Trójmieście, gdzie mamy naszą małą wystawkę.

Męska biżuteria to nadal dla wielu mężczyzn termin obcy, ale jednak coraz częściej faceci sięgają po różnego rodzaju akcesoria i zaczynają bawić się modą. Co mógłby Pan doradzić osobom, które dopiero szukają swojego stylu?

Poszukiwanie stylu na pewno jest bardzo istotne, często dochodzimy do niego latami. Sam mam za sobą różnorakie eksperymenty modowe, zakończone powrotem do korzeni, które wyniosłem z domu. Na pewno nie jest to łatwy proces, wiąże się też z uczeniem się na błędach. Warto posłuchać kogoś, kto jest nam bliski. W jednych rzeczach czujemy się lepiej, a w innych gorzej. Moda jest sztuką użytkową, ale też środkiem wyrażania siebie, stanowi połączenie artyzmu z użytkowością. Podstawą jest jednak klasyka: jasne beżowe spodnie i granatowa marynarka z białą koszulą albo granatowy garnitur i biała koszula z krawatem lub bez. Tutaj nie możemy się pomylić. Każdy mężczyzna powinien mieć jeden taki zestaw w swojej szafie. Potem możemy zacząć eksperymentować, zakładać różnego rodzaju kolory: jaśniejsze, czerwienie, brzoskwinie latem jak to robią Włosi, kombinować z kapeluszami, poszetkami i innymi dodatkami. Jeśli źle się w takim stroju czujemy, możemy oczywiście wybrać dresy. Namawiałbym jednak do tego, żeby nasze ulice były bardziej eleganckie, chociaż im mniej mężczyzn ubiera się elegancko, tym lepiej dla mnie, bo wtedy taki elegancki mężczyzna się na ulicy wyróżnia.

I można błyszczeć.

Można błyszczeć! I to też ma swoje plusy i minusy (śmiech).

A jeśli chodzi o BeGents, planuje Pan poszerzenie działalności np. o segment krawiecki?

Jest taka myśl, natomiast rozwijamy markę dość powoli i nie inwestujemy w nią jakichś wielkich środków, chociaż złoto i srebro na pewno pociągają za sobą inwestycje. Nie jest to jednak taka myśl korporacyjna na zasadzie: rozwijamy się, idziemy na cały świat, wrzucamy w to kilka milionów złotych i jesteśmy wielką korporacją. Pomału, małą łyżeczką, co na pewno jest bezpieczniejsze dla biznesu i niesie mniejsze ryzyko. Ponadto mam pracę, która mnie mocno angażuje i staram się poświęcać jak najwięcej czasu rodzinie. Jeżeli rzuciłbym wszystko i postanowił poświęcić się całkowicie marce BeGents, to pewnie wyglądałoby to inaczej, ale w tej chwili nie mam takiego zamiaru.

Czyli to dla Pana bardziej taka druga pasja?

Tak, to bardziej coś, co pozwala nam się z małżonką spełniać i kreatywnie wyżywać, aczkolwiek cieszy mnie, że mamy już zagorzałych fanów i klientów, którzy do nas wracają i cenią nasze produkty. Co z tego będzie? Trudno powiedzieć. Na razie nie planujemy poszerzać portfolio marki o garnitury, prędzej o dodatki i akcesoria. Polska nie jest też tak straszliwie bogatym krajem, dla wielu ludzi kupno garnituru za 2,5-3 tysiące złotych to jest tak naprawdę zakup raz na życie. Dlatego mężczyźni w Polsce kupują jeden garnitur, w którym idą do komunii, jak się zmieszczą to jeszcze na ślub i pewnie wystarczy też na kilka pogrzebów. Większy rynek zbytu mamy za granicą, w szczególności w Stanach Zjednoczonych, gdzie koszt bransoletki rzędu 500 złotych nie jest wielkim wydatkiem. Wszelkie badania pokazują jednak, że Polska się bogaci, ludzie coraz więcej zarabiają i na pewno jest na tym rynku potencjał, chociaż nie jest to nasz główny rynek.


Jest Pan również pasjonatem samochodów i motoryzacji. Co Pan czuje, jeżdżąc samochodem? Lubi Pan szybką jazdę?

Jestem wyznawcą efektywnej jazdy, czy szybko czy powoli to dla mnie kwestia drugorzędna, najważniejsze jest sprawnie i bezpiecznie dojechać do celu. Chyba większość mężczyzn lubi samochody, bo ta spora moc silnika wywołuje skok adrenaliny. Przede wszystkim staram się jednak traktować samochody użytkowo. Faktycznie czasami zdarza mi się pojeździć czymś lepszym, mocniejszym i fajniejszym, aczkolwiek sam adrenalinę czerpię głównie z koszykówki.

Na Pana stronie internetowej możemy znaleźć informację, że próbował się Pan dostać na AWF w Gdańsku, wspomniał Pan też o zamiłowaniu do koszykówki. Jaką rolę odgrywa w Pana życiu sport?

Sport towarzyszy mi od podstawówki. Rzeczywiście, próbowałem dostać się na gdański AWF, zabrakło mi chyba dwóch punktów, ale w międzyczasie dostałem potwierdzenie, że zostałem przyjęty na Uniwersytet Warszawski na Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Wybór był prosty, aczkolwiek potem przez chwilę żałowałem, bo jednak zawsze ciągnęło mnie do Trójmiasta. Pochodzę z Malborka, więc było ono dla mnie najbliższym wielkim miastem. Mam też szczególny sentyment do ludzi znad morza, wydają mi się milsi i bardziej uśmiechnięci. Studia na AWF-ie skończył za to mój młodszy brat.

Sport jest jedną z fajniejszych rzeczy, która mi się w życiu przytrafiła, chociaż nigdy nie uprawiałem go profesjonalnie. Staram się przynajmniej dwa razy w tygodniu brać udział w treningach koszykówki. Gramy też w Warszawskim Nurcie Basketu Amatorskiego i mamy w tym sezonie szansę na awans do wyższej ligi. To niesamowite jak sport pozwala się człowiekowi rozwijać, zachować systematyczność i hartować ducha. Mój syn trenuje dwa razy w tygodniu piłkę nożną w szkółce FCB Escola Varsovia. W weekendy ma mecze, więc cała nasza rodzina żyje sportem. Małżonka nie jest oczywiście tym zachwycona, bo wiele rzeczy jest podporządkowanych temu, żeby brać udział w treningach, ale cieszę się, że mój syn też poszedł w tym kierunku i że sport go cieszy, rozwija i bawi.

Przejdźmy do Pana gustu muzycznego. Jakiej muzyki najczęściej Pan słucha?

Bardzo różnej. Za młodu słuchałem rapu, hip-hopu i soulu, wychowałem się też na niektórych audycjach MTV. Z rockiem nigdy nie było mi po drodze. Do dzisiaj ten hip-hop siedzi mi w głowie, ale także house czy techno. Ostatnio lubię słuchać jazzu i klasyków amerykańskiego soulu, np. Johna Coltrane’a, Billa Evansa, Cheta Bakera i Otisa Reddinga. To jest muzyka, która mi gdzieś w duszy gra. Uwielbiam też Chopina, ale to pewnie banał, bo mam wrażenie, że większość Polaków go uwielbia.

Ten gust chyba kształtuje się z wiekiem, na przykład zamiłowanie do klasyki.

Rzeczywiście, ona jest taka spokojna, może nawet trochę nudna, z tego co widzę po moim synu. Jego ruszają raczej takie mocniejsze kawałki z mocnym basem i trochę żywszą muzyką. Ale jak puszczałem mu Otisa Reddinga, to kilka kawałków weszło mu w ucho i  potrafił przy nim nieco zawariować.

(Foto: Pani i Pan Fotograf)

Pracuje Pan w TVN-ie, ma swoją markę, miał też doświadczenie w pracy w „Fashion Magazine”. Jakie są Pana dalsze drogi rozwoju kariery? Może własny program, w którym wykorzysta Pan wiedzę o modzie?

Oczywiście trzeba mierzyć siły na zamiary i brać pod uwagę to, że moda męska w Polsce jest mało popularna. Nie wydaje mi się więc, żeby program tego rodzaju miał jakieś wielkie wzięcie. Telewizja jest jednak przedsięwzięciem biznesowym, więc programy powinny na siebie zarabiać i mieć wysoką oglądalność. Myśl, żeby mieć swój własny program towarzyszy pewnie każdemu dziennikarzowi, bo jest to coś, na czym jesteśmy w stanie wypłynąć. Nie wszystko jednak zależy ode mnie. Jest to wyzwanie, którego chciałbym się podjąć, natomiast żeby wprowadzić to w życie, musi się na siebie nałożyć wiele pozytywnych czynników.

Czyli na razie skupia się Pan na tym, co robił dotychczas?

To są rzeczy, które mnie angażują w stu procentach, poza tym zgodnie z filozofią naszej firmy Work Life Balance - musi być balans między pracą a życiem prywatnym, więc też nie możemy stawać się Japończykami, dla których praca jest życiowym celem. Oczywiście pozwala ona spełniać nasze życiowe cele, ale nie dajmy się zwariować.

W takim razie życzę Panu, żeby polskie społeczeństwo dojrzało do tego Pana wymarzonego programu. 

Być może dojrzeje, natomiast widać ewidentnie, że to raczej kobiety decydują o tym, co noszą mężczyźni. Nie jest to złe, bo kobiety mają chyba nieco więcej zmysłu estetycznego niż mężczyźni w tym kraju. Aczkolwiek podkreślam, że to też się zmienia. My też się uczymy i zaczynamy nieco bardziej o siebie dbać, ale umówmy się: w kraju, w którym jak wynika z badań niewielu mężczyzn kąpie się częściej niż raz na tydzień, nie będziemy rozmawiać o wielkiej modzie. Smutna to konstatacja, ale myślę, że powoli idziemy w dobrym kierunku (śmiech).


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Macieja Dolegi i jego działalności, zapraszam na oficjalną stronę internetową dziennikarza:

piątek, 17 listopada 2017

Interview with Radu Sirbu

Radu Sirbu is a Moldovan singer and music producer, who was a member of the band O-Zone from 1998 to 2005. After their disbandment Radu started his solo career, released two albums and founded his own record label Rassada Music. This year he and his friends from O-Zone decided to reunite and performed a special concert in Chișinău. In the interview, Radu is talking about his O-Zone memories, solo career, his record label and plans for the future.


You became famous for being a member of pop music trio O-Zone, whose song "Dragostea Din Tei" became popular all over the world in 2004. How did you react to this sudden success and your song being played almost everywhere?

It was not a sudden success as people may think, it was the result of years of really hard work and sleepless nights in the studio. We were young but we had big dreams on our minds and we wanted to spread our music all over the world. So, one day, this happened... It was a blessing. 

In May 2017 in Chișinău, after twelve years of solo careers, Dan Balan, Arsenium and you performed together again as O-Zone. Whose idea was it to do a comeback? Was it a one-time reunion or do you plan more gigs in the future?

Yes, there was a reunion in May. We had to be booked like three different artists for one performance (O-Zone) because each one of us has a career and a really busy schedule, but we made it. Of course it was a huge pleasure to perform next to guys for our fans and for the people who were expecting this performance for so many years. It was craziness on social media :)

As about the future... I think we will have more opportunities to make our fans happy, it just have to be the right place and the right time.

After O-Zone's disbandment, you released two albums: "Alone" as a soloist and "Heartbeat" with your wife Ana. What is your process of writing lyrics like and how can you describe your inspirations and influences?

"Alone" and "Heartbeat" meant the beginning of my solo career. It was a long time ago... Actually, I am a singer, composer and a music producer and I am not really good at lyrics so I prefer to stay in my comfort zone and to be good as a producer. Ana is always responsible for the lyrics and it's really easy for me to work with her for my songs.


Apart from being a gifted musician, you are also a great businessman and music producer - you have your own record label Rassada Music. Can you tell us something more about the musicians you currently work with? Do you feel fulfilled in your job?

Yes, next to Rassada Music team we are working with many talented artist and we are always looking for gifted people in the music industry. We did songs that climbed the charts of the biggest radios in Romania, Russia or Moldova, becoming no. 1  and we are happy to be a part of this success.

I have an honour to work with artists all over the world, to compose and produce for artists like DJ Layla, Nico, Loredana Groza, Dee-Dee, Ray Horton, Leonid Rudenko, Viktoria Daineko, Lorina, Natalia Barbu, Dima Trofim, Sianna, Red Lyard, Malina Tanase and many others. I like to be on stage but I also love to be in the studio.

On your Facebook profile we can find an information that your hobbies besides music are photography and cinematography. How do you usually spend your free time when you are not in the studio? 

Usually when I'm not busy with music, I like to spend time with my family and my three kids. For me, not many things have value in life, but family must always have priority. We have many activities that we do together, but I think my favorites are related to sports, such as climbing trees, cycling, trotting, roller skates or fishing that is my favorite hobby since childhood.

As I have mentioned, you run a successful record label and you are now promoting your new song "I Believe In Love" with Malina Tanase. Could you reveal to us your plans for the foreseeable future? Can we expect you new solo album?

Malina Tanase is a new entry as an artist at Rassada Music label and we are happy to have her in our team. We have a beautiful collaboration with her for this new track "I Believe In Love" and I hope in the future we will hear more from this talented young lady.

As about me, I am already working on my album and I hope it will be ready till this spring, I still have to finish a few tracks and I will be very excited to share it with my fans.


If you want to learn more about Radu Sirbu and his music, please visit his official website:
https://www.facebook.com/RaduSirbuOfficial/

Wywiad z Radu Sirbu

Radu Sirbu jest mołdawskim piosenkarzem i producentem muzycznym, który w latach 1998-2005 był członkiem zespołu O-Zone. Po rozwiązaniu kapeli zaczął karierę solową, wydał dwa albumy i założył swoją własną wytwórnię płytową Rassada Music. W tym roku Radu i jego koledzy z O-Zone znów połączyli siły i wystąpili na specjalnym koncercie w Kiszyniowie. W wywiadzie muzyk opowiada o swoich wspomnieniach z O-Zone, karierze solowej, swojej wytwórni płytowej i planach na przyszłość.


Zdobyłeś popularność jako jeden z członków popowego trio O-Zone, którego utwór „Dragostea Din Tei” w 2004 stał się znany na całym świecie. Jak zareagowałeś na ten nagły sukces i fakt, że wasza piosenka była grana dosłownie wszędzie?

To wcale nie był nagły sukces, jak wielu ludzi może myśleć, ale owoc kilku lat ciężkiej pracy i bezsennych nocy w studiu nagraniowym. Byliśmy co prawda bardzo młodzi, ale w głowie mieliśmy wielkie marzenia i chcieliśmy rozprzestrzenić naszą muzykę na cały świat. Pewnego dnia się to udało i było to dla nas prawdziwym błogosławieństwem.

W maju 2017 w Kiszyniowie, po dwunastu latach solowych karier, Dan Balan, Arsenium i Ty ponownie wystąpiliście razem jako O-Zone. Kto wpadł na pomysł tego wielkiego powrotu? Czy to była jednorazowa sytuacja, czy planujecie kolejne koncerty w przyszłości?

Rzeczywiście, mieliśmy w maju powrót. Na ten jeden występ jako O-Zone musieliśmy zostać zabookowani jako trzej oddzielni artyści, bo każdy z nas ma swoją karierę i napięty grafik, ale udało się. Oczywiście z przyjemnością wystąpiłem z chłopakami dla naszych fanów i dla wszystkich, którzy przez tyle lat czekali na ten koncert. W mediach społecznościowych zapanowało szaleństwo :)

Jeśli chodzi o przyszłość… Myślę, że będziemy mieli więcej okazji, aby uszczęśliwić naszych fanów, po prostu musimy trafić na właściwe miejsce i właściwy czas.

Po rozwiązaniu grupy O-Zone, wydałeś dwa albumy: Alone” jako solista i Heartbeat” z żoną Aną. Jak wygląda proces pisania przez Ciebie tekstów i jak mógłbyś opisać swoje główne inspiracje i wpływy?

„Alone” i „Heartbeat” oznaczały początek mojej solowej kariery. To było jednak już dosyć dawno… Właściwie jestem piosenkarzem, kompozytorem i producentem muzycznym, w pisaniu tekstów nie jestem zbyt dobry, więc wolę trzymać się mojej strefy komfortu i skupiać przede wszystkim na produkcji. Zwykle to Ana odpowiada za teksty, bardzo łatwo nam się współpracuje przy tworzeniu piosenek.


Oprócz bycia utalentowanym muzykiem, jesteś również świetnym biznesmenem i producentem muzycznym - masz swoją własną wytwórnię Rassada Music. Czy mógłbyś opowiedzieć coś więcej o muzykach, z którymi obecnie pracujesz? Czujesz się spełniony w swoim zawodzie?

Tak, razem z ekipą Rassada Music pracujemy z wieloma utalentowanymi artystami i cały czas szukamy kolejnych zdolnych ludzi na rynku muzycznym. Stworzyliśmy utwory, które wspinały się po listach przebojów największych stacji radiowych w Rumunii, Rosji i Mołdawii i z czasem trafiały na pierwsze miejsca, więc cieszymy się, że jesteśmy częścią tego sukcesu. Mam zaszczyt pracować z artystami z całego świata, komponuję i zajmuję się produkcją przebojów takich artystów jak DJ Layla, Nico, Loredana Groza, Dee-Dee, Ray Horton, Leonid Rudenko, Viktoria Daineko, Lorina, Natalia Barbu, Dima Trofim, Sianna, Red Lyard, Malina Tanase i wielu innych. Uwielbiam występować na scenie, ale kocham również siedzieć w studiu.

Na Twoim profilu na Facebooku możemy odnaleźć informację, że Twoje hobby poza muzyką to fotografia i kinematografia. Jak zazwyczaj spędzasz swój wolny czas, kiedy nie siedzisz w studiu nagraniowym?

Zazwyczaj kiedy nie zajmuję się muzyką, lubię spędzać czas z moją rodziną i trojgiem dzieci. Niewiele rzeczy ma dla mnie w życiu szczególną wartość, ale rodzina zawsze jest dla mnie priorytetem. Robimy wspólnie bardzo wiele rzeczy, ale do moich ulubionych należą te związane ze sportem, jak wspinanie się po drzewach, jazda rowerowa, przejażdżka konno, wrotki czy łowienie ryb. To są od dzieciństwa moje ulubione aktywności.

Jak już wspomniałem, masz odnoszącą sukcesy wytwórnię, a obecnie promujesz swój nowy utwór I Believe In Love” nagrany z Maliną Tanase. Czy mógłbyś zdradzić nam swoje plany na najbliższą przyszłość? Czy możemy spodziewać się Twojego nowego solowego albumu?

Malina Tanase jest nową artystką w wytwórni Rassada Music i bardzo się cieszymy, że jest częścią naszego teamu. Nagraliśmy wspólnie piękny duet na potrzeby jej nowego utworu „I Believe In Love” i mam nadzieję, że w przyszłości usłyszymy więcej piosenek tej utalentowanej młodej dziewczyny.

Jeśli chodzi o mnie, jestem w trakcie tworzenia mojego albumu i liczę na to, że będzie gotowy do wiosny, nadal muszę dopracować kilka utworów i nie mogę się doczekać, kiedy podzielę się nimi z moimi fanami.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Radu Sirbu i jego muzyki, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:

czwartek, 16 listopada 2017

Rozmowa z Józefem Pawłowskim

Józef Pawłowski jest młodym aktorem, znanym przede wszystkim z roli Stefana Zawadzkiego w filmie wojennym Jana Komasy „Miasto 44” oraz licznych ról dubbingowych. Obecnie możemy go oglądać między innymi w serialu „Diagnoza”, w którym wciela się w postać stażysty Rafała Krupnioka. Niedawno zagrał również rolę Bartosza w północnoirlandzkim filmie „Bad Day for the Cut”. W wywiadzie Józef opowiada między innymi o początkach swojej przygody z aktorstwem, pracy na planie „Miasta 44”, kulisach dubbingu i swojej fascynacji sportami walki.


W swojej rodzinie oprócz babci aktorki Teresy Szmigielówny miałeś też dziadków szermierza i pilota, a Twoja mama jest z zawodu lekarką. Dlaczego wybrałeś właśnie aktorstwo i czy od dziecka był to Twój wymarzony zawód?

Na początku chciałem zostać pilotem jak mój dziadek, potem z kolei adwokatem jak drugi dziadek (szermierz). W trzeciej klasie podstawówki zostałem na siłę wypchnięty na konkurs i tam zachłysnąłem się sceną, reflektorami i tą magią, którą ma w sobie teatr. Nie traktowałem jednak marzenia o aktorstwie serio. Później trafiłem do osiedlowego koła teatralnego, a już w gimnazjum po dłuższej przerwie do koła teatralnego w Pałacu Młodzieży w Pałacu Kultury. Tam to marzenie o aktorstwie zaczęło się konkretyzować, ale jeszcze nie do końca wiedziałem jak odpowiedzialny może być ten zawód. Prawdziwe dojrzewanie w podejściu do sztuki zaczęło się dopiero dwa lata później, kiedy trafiłem do ogniska Machulskich. Nie tylko mieliśmy tam zajęcia związane z aktorstwem, ale też doświadczaliśmy sztuki na wielu poziomach: oglądanie filmów, obrazów i rzeźb oraz czytanie wierszy i prozy. Zajęcia prowadzili fantastyczni ludzie, dzięki czemu naprawdę mogliśmy się rozwinąć. Wtedy zakochałem się w teatrze już tak na maksa i uznałem, że chcę to w życiu robić.

Przez wiele lat traktowałem aktorstwo trochę jako powód do wstydu. Wychowywałem się na blokach, gdzie było ono traktowane raczej jako coś niepoważnego. Dopiero przez ostatnie lata zacząłem być dumny z tego co robię, bo chyba udało mi się wykorzystać ten zawód do pozytywnych rzeczy. Staram się wkładać w aktorstwo całe serce, a pieniądze, które zarabiam i rozpoznawalność przekładać na pomoc innym.

Niewątpliwie powodem do dumy może być dla Ciebie rola w filmie historycznym „Miasto 44”, pełnym współczesnych akcentów jak choćby nowoczesna muzyka. Czy miałeś jakiś moment wątpliwości przy tworzeniu tego filmu?

Już zanim weszliśmy na plan miałem momenty zwątpienia. Jak wiesz lub nie, ten film miał powstawać trzy razy i dwa razy spadł, a bardzo mi na tej roli zależało. Jak spadł za pierwszym razem, to trochę zawalił mi się świat. Potem już za każdym razem podchodziłem do „Miasta” z rezerwą i szczyptą zwątpienia, czy na pewno powstanie. Ale jednak powstało. To była moja pierwsza i chyba jedyna dotychczas tak duża rola, weryfikowała moje umiejętności, nie tyle aktorskie, co wytrzymałości psychicznej. Za każdym razem jak wstawałem i wiedziałem, że mam do zagrania coś więcej niż po prostu przejście w tle, to byłem zesrany od rana do wieczora. Przez cały czas spędzony na planie byłem na jakiejś niesamowitej adrenalinie. W ogóle nie czułem zmęczenia, a de facto spałem tyle co nic i pracowałem dziennie po 12-14 godzin.

Film „Miasto 44” był filmem bardzo brutalnym i dosłownym - wybuchy, krew, rozlatujące się szczątki… Czy po kilku miesiącach pracy na planie miałeś problem z wyjściem z roli i przejściem do porządku dziennego? 

Myślę, że ta rola zostawiła na mojej psychice trwały ślad. Wszystko, co cię w życiu kosztuje, potem w tobie pozostaje i żeby była jasność: mi to w ogóle nie przeszkadza. Pracowaliśmy na dużych emocjach, więc oczywiście potrzebowałem czasu dla siebie, żeby po tym wszystkim odetchnąć. To był mój pierwszy tak wielki projekt, więc ta naiwność i maksymalna wiara, że trzeba dać z siebie wszystko, była dodatkowo spotęgowana. Myślę, że cenę tego zapamiętam na zawsze, ale cieszę się, że ją płacę. Musiałem wypić swoje z tego piwa, które sobie warzyłem przez cały ten czas i tyle.

Miałeś jakąś swoją najtrudniejszą scenę, czy do wszystkich podchodziłeś w ten sam sposób?

Na planie byłem obsrany od samego początku do końca. Założyłem sobie jednak, że chcę być nieustająco w skupieniu, z dala od zewnętrznych bodźców tego świata jak np. imprezy. Bałem się tych wszystkich scen i stresowałem nimi, ale wiedziałem, że robię wszystko co mogę, żeby utrzymać skupienie. Ważnymi dniami były pierwszy i ostatni, kiedy byłem już na maksa wypruty. Były oczywiście takie dni, że gorzej się wyspałem albo miałem szczególnie emocjonalne sceny jak np. śmierci matki, ale generalnie wszystkie dni były strasznie ciężkie i trudno wyszczególnić jeden konkretny.

„Miasto 44” nie było Twoim jedynym filmem historycznym, zagrałeś też między innymi syna Ryszarda Kuklińskiego w filmie „Jack Strong”. Często tego typu filmy stanowią ważny element zdobywania przez młodzież wiedzy historycznej. Jak oceniasz polskie kino historyczne - czy może być dobrym edukatorem? 

Polskie kino historyczne jest bardzo niestabilne, bo obok wielu pięknych filmów, było też wiele fuck upów - trudno wystawić tu średnią ocenę. Akurat jeśli chodzi o „Jacka Stronga” czy „Miasto 44”, to są w miarę stabilne historycznie i trzymają się faktów. Generalnie moim zdaniem tendencja jest raczej ku górze niż ku dołowi, jak zresztą w całym polskim kinie, co mnie bardzo cieszy. Nie ma opcji, żeby się nie potknąć, ale polskie kino uczy się na swoich błędach i zmierza ku dobremu.


Na planie „Jacka Stronga”, podobnie jak i na planie „Bodo” pojawił się również Twój starszy brat Stefan, ale nie mieliście za bardzo okazji grać wspólnych scen. Chciałbyś zagrać ze Stefanem obok siebie w jednym filmie?

W „Jacku Strongu” Stefan grał nawet starszą wersję granej przeze mnie postaci. W „Bodo” mieliśmy wspólną scenę, ale nasi bohaterowie nie mieli ze sobą interakcji. Myślę, że zagranie razem byłoby bardzo ciekawym doświadczeniem, chociażby pod względem przygotowań. Stefan zna mnie całe życie, więc nasza droga byłaby znacznie krótsza. Nie musielibyśmy przełamywać granicy obcości, bo nasze ciała, charaktery i emocjonalność się znają. Byłoby super zderzyć się z kimś tak bliskim i tak mi znanym. Stwarzałoby to wiele możliwości, ale też pewne ograniczenia. Ciężko byłoby mi zagrać niektóre sceny…

Na przykład scenę zabójstwa?

Nie, z przyjemnością bym go kropnął! (śmiech) Nie wiem jakbym się zachował, gdybyśmy w czasie pracy nad filmem mieli między sobą jakiś trudny okres. Mam nadzieję, że zachowalibyśmy się właściwie, ale na pewno byłby to taki newralgiczny moment. Przez to, że jesteśmy rodziną i nie mamy między sobą granic kulturowych, moglibyśmy się na siebie gniewać albo się pokłócić, chociaż rzadko nam się to zdarza.

Macie chyba trochę różne charaktery - Stefan gra w serialu komediowym „O mnie się nie martw”, a Ty od komedii raczej uciekasz…

Tak naprawdę do tej pory miałem tylko jedną rolę komediową - grałem przerysowanego Ukraińca w „Dziewczynach ze Lwowa”. Często też komedia pojawia się w dubbingu, ale tu akurat wydurniam się za czyimiś plecami, więc nie jest to weryfikacja umiejętności. Na pewno jesteśmy ze Stefanem inni, ale trudno mi powiedzieć pod jakim względem, bo nawet na Akademii Teatralnej nie mieliśmy okazji spotkać się na jednej scenie - Stefan zaczął tam studiować, jak byłem na II roku.

Wspomnieliśmy o Twojej działalności dubbingowej - podkładałeś głos pod różne postaci, między innymi Donatella w „Wojowniczych Żółwiach Ninja” i Robbiego Shapiro w „Victorii znaczy zwycięstwo”. Które z tych seriali i filmów były Twoimi ulubionymi?

Moją ukochaną bajką była „Victoria znaczy zwycięstwo”, w której dubbingowałem dwie postaci: Robbiego i jego lalkę Rexa. Sama atmosfera pracy przy tym projekcie była genialna. Teraz zrobiłem „Twojego Vincenta”, przepiękny film o Vincencie van Goghu - byłem zaszczycony, że mogłem wziąć w nim udział. To były takie moje dwa dubbingowe „sztosy”. Większe fabuły jak „Żółwie Ninja” i „Valerian”, w których dubbinguję sobie zupełnie inny świat, też były dla mnie bardzo otwierające. Użyczam również głosu w „Call of Duty”. To moja pierwsza gra, przy czym jest ona zrealizowana mega filmowo.

A jakie programy oglądałeś jako dzieciak, zanim zacząłeś pracę w dubbingu?

Przez to, że miałem czwórkę rodzeństwa, moje warunki oglądania telewizji były mocno ograniczone. Oglądałem głównie dobranocki takie jak „Gumisie”, „Smerfy”, „Zaczarowany ołówek”, „Bolek i Lolek” i „Pszczółka Maja”. Bardzo lubiłem też „Było sobie życie” i serię historyczną tej samej produkcji. Z bajek filmowych podobały mi się „Tarzan” i „Droga do El Dorado”, które na okrągło wałkowałem na kasacie. Uwielbiałem też filmową „Trylogię” - „Potop”, „Ogniem i mieczem” i „Pana Wołodyjowskiego” oraz filmy „Braveheart”, „Gladiator” i „Patriota”. Jak byłem pięć dni chory, to każdy z tych filmów oglądałem po dwa razy. Znałem kiedyś całe linijki i byłem w stanie „gadać” ze wszystkimi bohaterami.

Wcielasz się w różne role dubbingowe, często mocno zróżnicowane pod względem głosowym. Jak wygląda przygotowanie do pracy w dubbingu - musisz mieć do tego wrodzone predyspozycje, czy można sobie ten głos wypracować?

Środowisko dubbingowe jest bardzo małe, więc żeby się w nim utrzymać, trzeba mieć naturalne predyspozycje, słuch i poczucie rytmu. Los chciał, że spotkałem ludzi, którzy mieli do mnie cierpliwość, a sam starałem się uczyć najszybciej jak się da. W pracy głosem najczęściej czerpię inspiracje z życia. Na przykład w dubbingowaniu Rexa zainspirował mnie jeden z profesorów z Akademii Teatralnej. Kiedy byłem najbardziej zafascynowany dubbingiem, potrafiłem z kolei gadać na pięć głosów, siedząc w wannie. Wiadomo, że było to dość amatorskie i durnowate, ale myślę, że takie przedrzeźnianie rzeczywistości i robienie z siebie pajaca jest w tej pracy bardzo pomocne.


Niedawno pojawiłeś się w północnoirlandzkim filmie „Bad Day for the Cut”. Jak wspominasz pracę z anglojęzyczną ekipą? Czy praca tam różni się od polskich warunków?

U nas nie ma czegoś takiego jak stałe warunki pracy, a w Wielkiej Brytanii podejście do higieny pracy jest bardzo restrykcyjne. Wszędzie podany jest dokładny plan pracy, a po pięciu godzinach musi być godzinna przerwa. W Polsce często zdarzają się nadgodziny czy spóźnienia, a tam mają praktycznie żelazne granice, kiedy zaczynasz i kończysz zdjęcia. Panuje olbrzymi szacunek do twojego prywatnego czasu, a każda istotna zmiana planu musi być jednogłośnie zatwierdzona. Inna sprawa, że z tego co wiem warunki pracy w Wielkiej Brytanii są regulowane przez ustawę, a nie umowę.

Jesteś otwarty na kolejne zagraniczne propozycje?

Angielskiego nauczyłem się już na studiach, bo w gimnazjum i liceum olałem naukę tego języka. Na maksa kocham brytyjską kulturę, chociaż Irlandczycy, Szkoci, Walijczycy i Anglicy to inne narody, które trudno ze sobą porównywać. Znacznie bardziej siedzi mi brytyjski niż amerykański akcent. Fascynują mnie niesamowicie English breakfast, piwa, bary, mecze, ich sposób ubierania się, kultura, teatry radiowe i kameralne brytyjskie filmy. Przez sześć lat uczyłem się angielskiego z intencją, że chciałbym chociaż kiedyś zagrać epizod w brytyjskim filmie, a udało się zagrać drugą rolę męską w produkcji bardzo fajnie odebranej na świecie. Bardzo bym marzył, żeby jeszcze kiedyś było mi dane zagrać w anglojęzycznym filmie.

Czyli nie masz takiego problemu z akcentem, że możesz grać tylko przybyszów ze Wschodu?

Jednak słychać u mnie, że nie jestem Brytyjczykiem, przy czym na tyle, na ile uczyłem się z radia, wszyscy są pod dużym wrażeniem moich umiejętności. Na dzień dzisiejszy myślę, że nie brzmię jak Polak czy Rosjanin, raczej jak zagubiony w czasoprzestrzeni ktoś, kto trochę mówi po brytyjsku, trochę nie wiadomo jak. Niektóre słowa mówię bardzo dobrze, bo są łatwe w wymowie, ale niestety w sporej części mam albo błędny akcent, albo żaden. Amerykanów potrafię oszukać, ale Brytola już nie.

Oprócz ról filmowych, grasz również w serialach, między innymi w „Belfrze” i „Diagnozie”. Traktujesz te role jako swego rodzaju odskocznię od filmu?

Generalnie na tyle, na ile pozwala mi dane zlecenie i jego warunki, staram się dawać z siebie w pracy wszystko. Czy traktuję to jako odskocznię? Gdybym na dzień dzisiejszy miał propozycję zagrania w jakimś zajebistym filmie, to wziąłbym zajebisty film. A że ostatnio takich propozycji nie było, to pojawiła się „Diagnoza”, z czego się bardzo cieszę. Na tę chwilę nie jestem w sytuacji, że mogę sobie przebierać w ofertach.

Pomocne w tej roli na pewno jest doświadczenie pochodzenia z lekarskiej rodziny.

Moja babcia była farmaceutką, mama jest lekarzem, rodzice mojego przyjaciela też. Od dziecka przychodziłem do mamy do pracy, więc szpital jest dla mnie środowiskiem naturalnym. Większość ludzi dorosłych, którzy mnie otaczali, było bezpośrednio związanych z medycyną. Myślę, że to pomaga, bo nie jest to dla mnie temat w stu procentach obcy. Może nie znam wielu naukowych pojęć i chorób, ale jeśli chodzi o atmosferę, charakter i napięcie w pracy, to patrzyłem na to codziennie.


Twój dziadek Jerzy Pawłowski był szermierzem, Ty zaś od dłuższego czasu trenujesz sztuki walki. Czy mógłbyś opowiedzieć coś więcej o swoich zainteresowaniach sportowych?

Pochodzę ze skromnej rodziny, wychowałem się na blokowisku. Do 16. roku życia zbierałem grosiki z ziemi albo sprzedawałem butelki, żeby mieć na słodycze. Jak miałem 14 lat pojawił się u nas komputer, a jak 16-17 internet. Do tego czasu jedyną rzeczywistością była dla mnie piłka i dwór. Jak szedłem wyrzucić śmieci, to zawsze brałem ze sobą piłkę i wracałem po pół godziny-godzinie, bo stałem i kopałem. Sport był więc w moim życiu elementem naturalnym, za co jestem losowi bardzo wdzięczny.

Jeśli chodzi o sporty walki, to zawsze chciałem je uprawiać. Jak byłem dzieciakiem, trafiłem na karate, ale niestety mama nie zgodziła się, żebym to kontynuował, choć podobno byłem bardzo obiecujący. Wróciłem do tego dopiero na studiach, aby zdyscyplinować i uporządkować samego siebie. Z przerwami w związku z zawodem i różnymi sprawami zdrowotnymi trenuję już od czterech lat. Dzięki treningom wzrasta moja świadomość ciała, dyscyplina, pewność siebie i kondycja, a przy okazji poznaję fajnych ludzi.

Z tego co wiem, nie przeszkadzał Ci dubstep w „Mieście 44”. Jakiej zatem muzyki sam słuchasz na co dzień?

Dubstep faktycznie pasował mi w tym filmie, chociaż na co dzień nie słucham takiej muzyki. Wychowałem się na polskim rapie i to w nim głównie siedzę. Na drugim miejscu jest cięższe brzmienie, np. metal, rock, punk rock, a równolegle muzyka klasyczna, która mnie uspokaja i wycisza. Trzecie miejsce zajmują z kolei ex aequo nuty gospelowe i jazzowanie - raz na milion lat lubię i tych dwóch gatunków posłuchać.

A sam śpiewasz? 

Zawodowo nic z tym nie robię, ale śpiewam, bo przez lata miałem zajęcia na Akademii, brałem nawet udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Nie pociągnąłbym jednak musicalu, bo wymaga on niesamowitej kondycji, gospodarki tlenu i pracy przeponą. Mogę stanąć sobie przed mikrofonem i zaśpiewać nawet kilka utworów, ale żeby połączyć to z ruchem scenicznym, trzeba być kosmitą! Może dałbym radę, jakby ktoś mnie przygotował, ale na dzień dzisiejszy miałbym z tym duży problem.

Z tego co wiem, unikasz ścianek i imprez, skupiając się przede wszystkim na wykonywanym zawodzie. Jak w pracy aktora, którą często uważa się za narcystyczną, zachować skromność i nie dać się wciągnąć w celebryctwo?

Bardzo buduje mnie wiara i to, co czytam w Piśmie Świętym. Mam też przyjaciół, którzy potrafią dać mi w łeb, kiedy widzą, że mi odbija. A że jestem dość egoistycznym i narcystycznym typem, to budowanie pokory jest mi szalenie potrzebne. Cały czas staram się być bardziej pokorny, bo zabijając narcyzm lub chociaż go studząc, otwierasz się na innych ludzi, a o to chodzi w mojej pracy. Trzeba być z siebie dumnym i pewnym siebie, ale to absolutnie nie oznacza egoizmu, narcyzmu i egocentryzmu. Wydaje mi się, że artyści powinni być odwrotnością tych trzech cech. Musimy być zwróceni na drugiego człowieka, a takie pierdolenie na swój temat w zachwycie jest kompletnie bezproduktywne.

Mógłbyś zdradzić na zakończenie swoje kolejne aktorskie plany?

Niedawno zakończyłem zdjęcia do kolejnych odcinków seriali „Wojenne dziewczyny” i „Diagnoza”. Pod koniec listopada wchodzę na drugi sezon „Diagnozy” i zobaczymy jak to się rozwinie. Nie wiem czy też tak masz, ale ja lubię się raz na jakiś czas zachwycać się tym, jak szalenie dynamiczne jest życie. W gruncie rzeczy jutro mogę już siedzieć na Wyspach, pracować w magazynie i być mega szczęśliwym gościem. Może jeszcze czeka mnie milion filmów i seriali, a może nie czeka mnie już żaden. Liczy się przede wszystkim to, jakim jesteś człowiekiem. Nie da się zrealizować wszystkich marzeń i pasji, trzeba po prostu rozpoznawać, co jest dla ciebie najważniejsze i nie być w tym wszystkim egoistą.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Józefa Pawłowskiego i jego działalności zawodowej, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:

piątek, 10 listopada 2017

Interview with James Maslow

James Maslow is an American actor and singer known for the role of James Diamond in the TV series "Big Time Rush" and being a member of the group with the same name. Three years ago he started his solo career and recently he released his debut solo album "How I Like It". He also appeared on the cover of Mexican "Men's Health". In the interview, James is talking about his Big Time Rush memories, musical inspirations, sport and plans for the future.


You became popular worldwide after playing a role of James Diamond in Nickelodeon TV series "Big Time Rush". As a band Big Time Rush, you recorded three successful albums and travelled all over the world. What are your favourite memories from these times? Do you feel the influence of BTR style in your current musical career and projects?

BTR was an amazing journey! I’m grateful to have had that experience to prep me for what I’m doing now, though the majority of my current music comes from experiences in the last 2-3 years. There are so many memories from the many years of filming and touring, but one of my favorites will always be the time the boys and I went hang gliding in Rio! Lots of fun.

Recently you starred in a film "48 Hours to Live" as Wyatt, an aspiring dancer who has trouble with the law. You started playing more mature characters and you are still developing as an actor. Do you find yourself more comfortable in comedic roles or rather more complex and dramatic ones?

I love film because it constantly gives me the opportunity to play different characters. A lot of the roles I’ve played in the last few years have been darker but I still enjoy comedy. In fact, my next film coming out is a bit of an action comedy called "Bachelor Lions". I definitely want to do more of those.

On 3 March 2017, you released your debut solo record "How I Like It", which can be described as a mix of pop and electronic music. How can you describe your main influences and sources of inspiration while making this album?

My inspirations track back to living in San Diego listening to Michael Jackson on the same play list (real CDs back then) as Jack Johnson. Currently I’m inspired by artists like Jon Bellion and Brian McKnight. Quite different, but you’ll hear aspects of both in the music I’m creating now.

In July 2017 you appeared on the cover of "Men's Health" magazine and I know that you spend a lot of time at the gym to look good. What is your typical training schedule? Do you care a lot about healthy lifestyle and diet?

Exercise is equally mental as it is physical for me. I love to feel good and look good. I do hit the gym a lot but also love kickboxing and H.I.I.T. training to mix it up and keep my training functional.

We can see on your Youtube channel that you like trying a lot of different things, for example sailing and making sushi. What was the most unusual and crazy thing that you have done so far and what would you still like to do?

I love YouTube because it’s a space for me to create whatever I want. Traveling is one of my favorite things to do, even when I’m not working, and I definitely want to include more of that on my channel. And of course, be on the lookout for my new music video for my song "Who Knows"!

Your new music video is coming soon and next year we will finally see the movie "Bachelor Lions", in which you and Mitchel Musso play the main characters. Can you tell us something more about your acting and musical plans for the future?

I’m working on more music videos and writing a bunch of new music right now. I’ll definitely be dropping new songs here pretty soon. As for movies, expect more action.


If you want to learn more about James Maslow and his music, please visit his official website:
http://www.jamesmaslow.com/
https://www.facebook.com/JamesMaslow/

Wywiad z Jamesem Maslowem

James Maslow jest amerykańskim aktorem i piosenkarzem znanym przede wszystkim z roli Jamesa Diamonda w serialu „Big Time Rush“ i występowania w zespole o tej samej nazwie. Trzy lata temu rozpoczął karierę solową, a niedawno wydał debiutancki solowy album „How I Like It“. Pojawił się również na okładce meksykańskiego „Men's Health“. W wywiadzie James wspomina czasy Big Time Rush oraz opowiada o swoich muzycznych inspiracjach, sporcie i planach zawodowych.


Zdobyłeś światową sławę rolą Jamesa Diamonda w serialu Nickelodeon „Big Time Rush“. Z samym zespołem Big Time Rush nagrałeś trzy udane albumy i miałeś okazję objechać cały świat. Jakie są Twoje ulubione wspomnienia z tamtych czasów? Czujesz wpływ stylu BTR w swojej obecnej karierze i nowych projektach?

BTR było dla mnie niesamowitą podróżą! Jestem wdzięczny, że mogłem nabrać doświadczenia, które przygotowało mnie do tego, co robię teraz. Większość mojej obecnej muzyki jest jednak owocem doświadczeń z ostatnich dwóch-trzech lat. Mam bardzo wiele wspomnień z czasu spędzonego na planie i wspólnych tras koncertowych, ale jednym z moich ulubionych na zawsze pozostanie latanie z chłopakami lotnią w Rio. Mieliśmy przy tym niezły ubaw!

Niedawno wystąpiłeś w filmie „48 Hours to Live“ jako Wyatt, aspirujący tancerz, który ma problemy z prawem. Zacząłeś grać bardziej dojrzałe postaci i cały czas rozwijasz się jako aktor. Lepiej czujesz się w rolach komediowych, czy jednak bardziej dramatycznych i złożonych?

Uwielbiam kino, ponieważ cały czas daje mi szansę wcielania się w różnych bohaterów. W ciągu ostatnich kilku lat miałem okazję grać bardziej mroczne postaci, ale jednak cały czas bardzo lubię komedię. Właściwie mój kolejny nadchodzący film jest nieco komediowym filmem akcji pod tytułem „Bachelor Lions“. Zdecydowanie chciałbym grać więcej podobnych ról.

3 marca 2017 wydałeś swój debiutancki solowy album „How I Like It“, który można opisać jako połączenie popu i muzyki elektronicznej. A jak mógłbyś opisać swoje główne wpływy i źródła inspiracji przy tworzeniu tego krążka?

Moje inspiracje siegają czasów, kiedy mieszkałem w San Diego i słuchałem Michaela Jacksona i Jacka Johnsona na tej samej playliście (wtedy jeszcze na płytach CD). Obecnie inspirują mnie tacy artyści jak Jon Bellion i Brian McKnight. To trochę różne style, ale możesz odczuć wpływy ich obydwu w tworzonej przeze mnie muzyce.

W lipcu 2017 pojawiłeś się na okładce magazynu „Men’s Health“ i wiem, że spędzasz dużo czasu na siłowni, aby dobrze wyglądać. Jak wygląda Twój typowy plan treningowy? Bardzo dbasz o zdrowy styl życia i właściwą dietę?

Ćwiczenia są dla mnie tak samo ważne pod względem fizycznym jak i psychicznym. Uwielbiem czuć się dobrze i wyglądać dobrze. Często chodzę na siłownię, ale bardzo lubię też kickboxing i trening HIIT. Łączenie tych aktywności czyni mój trening bardziej funkcjonalnym.

Z Twojego kanału na Youtubie możemy się dowiedzieć, że lubisz próbować wielu nowych rzeczy, na przykład żeglowania czy przygotowywania sushi. Jaka była najbardziej nietypowa i szalona rzecz, którą dotychczas zrobiłeś i co nadal chciałbyś zrobić?

Uwielbiam Youtube'a, ponieważ jest on miejcem, w którym mogę tworzyć co tylko zechcę. Podróżowanie jest jedną z moich ulubionych pasji, nawet kiedy nie pracuję, tak więc na pewno chciałbym publikować na moim profilu więcej nagrań z podróży. Przy okazji zachęcam do obserwowania mojego kanału, bo już niedługo premiera mojego nowego teledysku do utworu „Who Knows“!

Premiera Twojego teledysku już wkrótce, a w przyszłym roku w końcu zobaczymy Twój nowy film „Bachelor Lions“, w którym gracie z Mitchelem Musso główne role. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o swoich aktorskich i muzycznych planach na przyszłość?

Obecnie pracuję nad kolejnymi klipami i piszę dużo nowych utworów, tak więc na pewno w najbliższym czasie opublikuję kilka świeżych piosenek. A co do filmów, spodziewajcie się więcej akcji.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Jamesa Maslowa i jego muzyki, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:
http://www.jamesmaslow.com/
https://www.facebook.com/JamesMaslow/

poniedziałek, 6 listopada 2017

Rozmowa z Zuzanną Bijoch

Zuzanna Bijoch to pochodząca z Katowic modelka, która współpracowała z największymi światowymi domami mody. Wystąpiła między innymi w pokazach Prady, Gucci, Marca Jacobsa, Valentino i Givenchy oraz trafiła na okładki „Vogue’a”, „Harper’s Bazaar” i „Glamour”. 25 października 2017 nakładem wydawnictwa Burda Książki ukazała się jej debiutancka powieść „Modelka”, w której dzieli się z czytelnikami swoim dziesięcioletnim doświadczeniem w pracy w modelingu. W wywiadzie Zuzanna opowiada między innymi o kulisach życia modelki, swoim literackim debiucie, udziale w „Azja Express” i planach na przyszłość.


Tytuł Twojej debiutanckiej książki to „Modelka”. Jest to słowo, które budzi wśród ludzi różne, często sprzeczne skojarzenia. Przykładowo z jednej strony mówi się o modelkach-wieszakach, z drugiej modelki Victoria’s Secret uważa się za kwintesencję kobiecości. Jakie skojarzenia budzi w Tobie słowo „modelka”?

Pierwsze skojarzenie to przede wszystkim: mój zawód od dziesięciu lat. To słowo pokierowało moim życiem i wywróciło je do góry nogami, chociaż nigdy nie marzyłam o karierze w modelingu. Rzeczywiście słowo „modelka” jest pełne sprzeczności i różnych ekstremów, które wiążą się z pracą w tej branży. Z jednej strony jest to kolorowy świat pełen luksusu, z drugiej tego luksusu i świata glamour wcale nie widzisz na backstage’ach, gdzie dziewczyny po prostu niedosypiają. Jak zresztą piszę w książce: śpią na jakiejś kanapie lub po prostu na podłodze, bo przymiarki trwają do 4-5 nad ranem. Dolepiane są rzęsy, klej wchodzi ci do oczu, a tony lakieru kumulują się na głowie. To wcale nie jest tak lekka praca, jak można sobie wyobrażać.

Twoja kariera zaczęła się w 2007 od konkursu w „Bravo Girl”, gazecie, która kojarzy się z zabawnymi poradami dla młodzieży. Dla Ciebie stała się zaś kluczem do świata mody.

Powiedzmy to sobie jasno - z głupotami! (śmiech) Każda z nas czytała „Bravo Girl”, będąc w podstawówce i jak na ironię, moja kariera zaczęła się właśnie od tego pisma. Gdyby nie ono, nie chodziłabym po wybiegach Gucci i Versace. Wracałam z wakacji z moją siostrą i w stosie gazet znalazłyśmy „Bravo Girl”, a w nim ogłoszenie, że agencja D’VISION będzie poszukiwać nowych modelek. Na początku Julia doszła do wniosku, że to ona się zgłosi, potem stwierdziłam, że ja też wezmę udział. Ta historia została zresztą opisana w książce.

Z Twoimi początkami wiążą się różne ciekawe incydenty - podobno zemdlałaś podczas sesji z Marcinem Tyszką, ale natychmiast pozbierałaś się i wróciłaś do pracy. 

Marcin był jednym z pierwszych fotografów, z którymi pracowałam. W Polsce ma renomę „strasznego fotografa”, którą może trochę odczarował (albo potwierdził) przez różnego rodzaju programy. Wtedy jednak ludzie z branży twierdzili, że trzeba się go bać. Miałam 16 lat. Wszyscy poszli na lunch, a ja zostałam z fryzjerem, bo stylistka z Marcinem doszli do wniosku, że trzeba mi poprawić włosy. Nikt się nie zorientował, że cały dzień byłam głodna, a sama bałam się do tego przyznać, żeby nie przedłużać sesji. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nagle nie zrobiła się godzina 21. Podskakiwałam w obcasach, pozowałam i nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami - zemdlałam w trakcie sesji. Niestety, jeśli w tej branży pracują dzieci, to często nie powiedzą, że mają już dość lub są głodne, bo po prostu się boją. Ponieważ w makijażu i w obcasach wyglądasz na starszą niż jesteś, to wszyscy zapominają, że masz 13-14 lat i że trzeba się ciebie zapytać, czy chcesz chwilę przerwy. Tak było właśnie ze mną. 

Czy nadal zdarzają się momenty przez pokazami i sesjami, że paraliżuje Cię strach? Masz jakieś przedpokazowe rytuały, aby opanować stres?

W momencie, kiedy się bardzo stresuję, zaczynam ziewać (śmiech). To właśnie ziewanie jest takim moim „odruchem obronnym” przed najbardziej stresującymi pokazami. Specjalnych rytuałów raczej nie mam. Zawsze na próbach lubię sprawdzić buty, bo kiedy robimy próby przed pokazem, to masz dowolność - albo przechodzisz w obcasach, które będziesz miała na wybiegu, albo w swoich codziennych butach. Ważne, żeby zbadać podłoże, aby nie było niespodzianki w czasie pokazu. Była taka sytuacja, że na próbie chodziłyśmy po wykładzinie, którą zasłonięto wybieg, żeby się nie zniszczył, a na pokazie okazało się, że sam wybieg jest jak lodowisko. Ponieważ na próbie wszystko było w porządku, każdy zaczynał z przekonaniem i na luzie, dopiero potem orientując się jaka jest sytuacja. To niby są głupoty, ale przecież żadna modelka nie chce się skompromitować przed stylistami i ludźmi, z którymi współpracuje.

Masz na koncie mnóstwo pokazów dla czołowych światowych projektantów: Dolce&Gabbana, Alexander McQueen, Alexander Wang, Marc Jacobs… Jakie jest Twoje największe zaskoczenie, jeśli chodzi o ludzi świata mody?

Pamiętam jak pierwszy raz spotkałam Marca Jacobsa. Pojechałam na przymiarki do jego studia w Nowym Jorku, to miał być jeden z moich pierwszych naprawdę ważnych pokazów. Była godzina 22 (przymiarki odbywają się po nocach), Marc siedział w szlafroku, mokasynach i z cygarem, odwrócił się do mnie i powiedział: „Cześć Zuzanna, jak się masz?”. Ten obraz był dla mnie tak surrealistyczny. Nagle ze szkoły w Katowicach trafiłam do Nowego Jorku, a sam Marc Jacobs wybiera mi sukienkę na pokaz. Wtedy zrozumiałam, że ten modeling to będzie ciekawa przygoda! (śmiech) Pamiętam też jak kłócili się przy mnie Domenico Dolce i Stefano Gabbana. Ich kłótnie są już legendarne - nagle mogą zrzucić pół kolekcji, bo wpadają w pełną fajerwerków włoską kłótnię. Na pewno nie chcesz być w środku takiej awantury! W większości są to jednak pozytywne odczucia - to grupa bardzo ekscentrycznych postaci, ale wbrew pozorom wcale nie są tacy niedostępni i straszni. Nie można ich jednak mierzyć swoją miarą - często zmieniają zdanie: coś podoba im się dzisiaj, a jutro nie. Trzeba do tego podchodzić z przymrużeniem oka.

(Foto: Burda Książki)

Podobne zdanie pada w Twojej książce „Modelka”, w której pokazałaś kulisy funkcjonowania wielkiego świata mody. Jak przedstawiciele branży modowej zareagowali na pomysł napisania tej książki?

Na sam pomysł zareagowali pozytywnie, byli bardzo zaciekawieni tym, że postanowiłam coś napisać. W czasach powszechnego wyrażania swojej opinii w mediach społecznościowych, tematy tabu się przesuwają i możesz o pewnych rzeczach jasno powiedzieć. Niedawno była taka sytuacja, że modelka Ulrikke Hoyer w dniu pokazu dowiedziała się, że dom mody Louis Vuitton ją odwołał, ponieważ była według nich zbyt opuchnięta. Przyleciała specjalnie na pokaz do Tokio - na przymiarkach było ok, a następnego dnia dowiedziała się, że wraca do Europy. Postanowiła publicznie opowiedzieć o tym, co ją spotkało. Takie zachowania coraz częściej wychodzą na jaw. Między innymi casting director James Scully bardzo zaangażował się w rozmowy na ten temat i walczy o ukrócenie podobnych sytuacji.

Czyli nie obawiałaś się, że możesz w tej książce ujawnić zbyt wiele? W „Modelce” pojawiają się też opisy ciemnych stron modelingu, między innymi skandal z udziałem Johna Galliano.

Nie. Myślę, że na przykład kwestia Galliano pokazuje kawałek historii świata mody. Abstrahując od tego jakim jest człowiekiem i jakie ma poglądy, Galliano to absolutna legenda tej branży. Stworzył na nowo DNA Diora i nikt nie zaprzeczy, że jego projekty są niesamowite. Byłam jako modelka świadkiem tego jego ostatniego pokazu i wszyscy czuliśmy, że kończy się pewna era. To było bardzo ważne wydarzenie, dlatego umieściłam je w swojej książce.

A czy widząc te wszystkie skandale i niebezpieczne sytuacje, nie pomyślałaś nigdy: „może to nie jest świat dla mnie?”? Miałaś przecież do czynienia z wieloma ekscentrykami... 

Bardzo często tak miałam. Niebezpieczne sytuacje są na porządku dziennym, dlatego obracając się w tym świecie, trzeba bardzo uważać. Kilka lat temu jechałam paryskim metrem w czasie pokazów haute couture i miałam w ręku swoje portfolio. Podszedł do mnie jakiś mężczyzna i powiedział mi, że pracuje z agencją modową. W tym biznesie cały czas poznajesz tylu nowych ludzi, że nawet nie wiesz, czy powinnaś kogoś kojarzyć czy nie. Nie chciałam go urazić, ale półsłówkami grzecznie dałam mu do zrozumienia, że wysiadam, a on nagle mówi, że on też i że chętnie mnie odprowadzi. Dałam mu do zrozumienia, żeby odszedł, ale cały czas mnie śledził. Pędem wbiegłam do siedziby mojej agencji. Czekałam godzinę lub dwie, aby tego mężczyzny na pewno nie było w pobliżu. W końcu booker odprowadził mnie do taksówki. Takie sytuacje sprawiają, że czasami zastanawiasz się czy na pewno to wszystko jest normalne. W modelingu bardzo ważne jest to, żeby ludzie cię lubili i chcieli z tobą pracować, więc jesteśmy otwarte na ludzi, ale musimy zachować czujność.

Miałaś też okazję poznać świat mody od strony biznesowej podczas stażu u Toma Forda. Jak wspominasz to doświadczenie - czy znajomość kulisów pomogła Ci w dalszej pracy modelingowej?

Na pewno dało mi to dużo do myślenia. Przede wszystkim uświadomiłam sobie, że jestem bardzo szczęśliwa, że moją pracą jest modeling (śmiech). Pracowałam tam w dziale finansów. Było ciekawie, ale praca od 9 do 18 każdego dnia, ślepe patrzenie się w komputer i przepisywanie liczb z jednej kolumny do drugiej nie jest moim marzeniem. Uświadomiłam sobie, że często wydaje się nam, że czegoś chcemy, a jak to dostajemy, to nagle okazuje się, że to jednak nie do końca to i trzeba szukać dalej. Ważna jest dla mnie kreatywność i nie mogę jej tak po prostu zostawić odłogiem. Poznałam jednak bardzo fajnych ludzi, z którymi do dzisiaj się przyjaźnimy.


Z tego co wiem, studiujesz ekonomię na wyższej uczelni na Manhattanie. Jednego dnia jesteś w Nowym Jorku, drugiego w Warszawie, kolejnego na przykład w Mediolanie. Jak udaje Ci się pogodzić naukę z pracą, która wymaga ciągłych podróży?

W Stanach uczelnie bardzo pomagają, jeśli chodzi o kwestię obecności. Jeśli cię nie ma, to możesz wysłać eseje czy rozwiązać testy on-line, a z profesorem rozmawiać przez Skype’a. Wszystkie lekcje są dostępne w formie pdf-ów, więc nie jest to aż taki problem. Na amerykańskich uczelniach zanim wybierzesz sobie specjalizację, robisz tak zwany core - podstawy, które każda osoba musi zrobić: kilka zajęć ze sztuki, kilka z przedmiotów ścisłych i kilka z pisania. To jest fajne, że nie zamykasz się tylko w swojej dziedzinie.

W „Modelce” opisujesz nieznane zakątki Paryża i Nowego Jorku. A jakie są Twoje ulubione miejsca w rodzinnych Katowicach? Masz swój ulubiony tajemniczy zakątek?

Tak, oczywiście. W Katowicach zawsze spotykałam się (i nadal co jakiś czas spotykam) z przyjaciółmi w kawiarni w centrum miasta pod Teatrem Wyspiańskiego. Mało osób o niej wie. Schodzisz po schodach i wchodzisz do małej sali, w której często między spektaklami aktorzy i kostiumografowie piją kawę. Jest to bardzo fajne klimatyczne miejsce w podziemiach.

Skoro mowa o ciekawych miejscach… W tym roku razem ze swoją starszą siostrą Julią zwiedziłaś Sri Lankę i Indie w ramach programu „Azja Express”. Na co dzień mieszkasz w Nowym Jorku, a Twoja siostra większość czasu spędza w Polsce. Czy ten wyjazd zacieśnił wasze siostrzane więzi?

To był dla nas bardzo emocjonalny wyjazd - byłyśmy razem 24 godziny na dobę w najbardziej stresujących sytuacjach. Potwierdził on, że nasze więzi są rzeczywiście mocne i że cokolwiek by się nie działo, wspieramy się nawzajem. Od lat mieszkamy w różnych miejscach, więc mogłyśmy sobie przypomnieć jak zgranym jesteśmy teamem.

A jaka jest Twoja ulubiona sytuacja z programu, która najbardziej zapadła Ci w pamięć?

Na pewno najbardziej zapadła mi w pamięć sytuacja, która jeszcze nie została pokazana. Wydarzy się niebawem, będzie dużo niespodzianek (śmiech). To będzie zadanie, w którym musieliśmy działać osobno. To dało mi najwięcej do myślenia, jeśli chodzi o moją relację z Julią. Zobaczyłam jak mocne jesteśmy, kiedy działamy razem, i jak trudno nam jest, kiedy jesteśmy odseparowane.

Odczarowałaś też w tym programie obraz modelki, która obraca się tylko w świecie luksusu - biegacie po Azji, starając się przeżyć za dolara dziennie.

Mam nadzieję, że tak! Dla mnie to nigdy nie było problemem. Mam 23 lata, może pracuję w tej branży od 10 lat, ale luksusowe warunki nigdy nie były mi niezbędne, bo mogę też pojechać na camping czy pod namioty. Może nie jest to mój ulubiony sposób spędzania czasu, ale muszę zbierać doświadczenia (śmiech). Na pewno nie jestem jeszcze na tym etapie, że muszę żyć wygodnie i nie chcę próbować niczego nowego. Jeśli ktokolwiek miał taką wizję mnie czy w ogóle modelki, to cieszę się, że ten program to zmienia. Szczerze mówiąc, myślę, że jestem aż za normalna w tym szalonym świecie (śmiech).


„Azja Express” to program wymagający sporej sprawności fizycznej, a wiem, że jedną z Twoich sportowych aktywności jest kickboxing. Jak wyglądają Twoje typowe treningi? Domyślam się, że Twój zawód nie pozwala na sparingi…

Głównie są to tarcze z trenerem, ale przez ostatnie miesiące trochę te treningi zaniedbałam. Strasznie dużo się działo, a to sport wymagający bardzo dużo energii. Lubię też biegać - bieganie jest o wiele prostsze, bo możesz się wyłączyć i biec przez pół godziny, słuchając muzyki. W boksie musisz cały czas myśleć i być skupiony, ale kiedy ma się zły dzień, to takie wyładowanie na tarczach czy worku jest super. Samymi walkami nie jestem jednak zafascynowana.

Wspomniałaś o bieganiu, podczas którego słuchasz muzyki. Jakie utwory znajdują się na playliście topmodelki?

Powiem ci, że bardzo dziwne rzeczy! (śmiech) Mam bardzo dziwny gust muzyczny. Na mojej playliście są utwory The Weeknd, Coldplay, „Don’t Cry for Me Argentina” Madonny oraz muzyka z „Nędzników” i „Dziadka do orzechów”. Lubię piosenki, które przywodzą mi na myśl różne obrazy. Namiętnie oglądam musicale w Nowym Jorku i chodzę na spektakle kilka razy w miesiącu, więc od razu jak słyszę muzykę, przypominam sobie tę atmosferę: wieczór, Nowy Jork i grupa znajomych. Muzyka, której słucham jest właśnie takim podkładem pod różnego rodzaju wspomnienia.

Dla przeciętnego człowieka wydajesz się być osobą, która osiągnęła w życiu wszystko: prestiżowe pokazy mody, spotkania ze światowej sławy artystami, teraz własna książka. Czy są jeszcze jakieś marzenia, które chcesz spełnić w modelingu lub poza nim?

Jasne, że tak. Mam wrażenie, że przede mną długa droga. Na pewno nie jestem jeszcze panią swojego czasu. Chcę być absolutnie w pozycji decyzyjności - nie chcę mieć 30 lat i martwić się, czy ktoś zabookuje mnie do pracy. To jest ok, ale jako dodatek. Chcę realizować własne projekty, rozkręcić własny biznes. Nie chcę być cały czas na łasce projektanta czy fotografa.

Smutną stroną branży modowej jest to, że praca modelki zaczyna się szybko, ale z reguły też szybko kończy - 30-latki często „idą na emeryturę” i, jak piszesz w książce, szukają bogatych mężów. Jaki jest Twój plan B po zakończeniu kariery modelki - może założenie własnej agencji?

Trudno powiedzieć, bo życie pisze różne scenariusze. Pomysłów na pewno jest tysiące, ale coraz częściej myślę o tym, że może będę działać równolegle z modelingiem z moją siostrą Julią, która właśnie skończyła studia stomatologiczne. Może więc będzie to bardziej jakaś klinika niż agencja modelek. Julia zajmie się stroną medyczną, a ja stroną biznesową.

Wspomniałaś o tym, że Twoja książka zostnanie przetłumaczona na język angielski, być może pojawi się druga część lub ekranizacja. Czy masz już jakieś pierwsze konkretne zapewnienia w tym temacie?

Jest zapewnienie, że książka zostanie przetłumaczona na język angielski i wydana w Stanach Zjednoczonych. Każdy pyta mnie o ekranizację. Myślę, że jak czyta się tę historię, to gdzieś tworzą się w głowie obrazy i nasuwa się myśl, że mógłby to być scenariusz filmowy. Na razie jednak nie myślę aż tak daleko, bo dopiero odbyła się premiera. Cały czas siedzę na Instagramie i odbieram wiadomości od osób, które właśnie przeczytały „Modelkę”. To dla mnie bardzo motywujące. Nie napisałam tej książki, żeby zarobić czy stać się bardziej sławna. Po prostu chciałam się sprawdzić, bo wierzyłam, że to może być fajne czytadło dla młodych dziewczyn i osób, które interesują się modą. Chcę, żeby ta książka odbiła się szerokim echem. A co dalej - zobaczymy.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Zuzanny Bijoch, zajrzyjcie na jej profile na Facebooku i Instagramie:
https://www.facebook.com/bijochzuza/
https://www.instagram.com/bijochzuzanna/