środa, 30 maja 2018

Rozmowa z Piotrem Płuską

Piotr Płuska jest śpiewakiem, aktorem musicalowym i muzykiem, występującym w Teatrze Muzycznym w Łodzi i Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowej w Gdyni, a ostatnio również w spektaklu „Piloci” w warszawskim teatrze ROMA. Ukończył studia magisterskie i doktoranckie na Wydziale Wokalno-Aktorskim w Akademii Muzycznej w Łodzi oraz studia podyplomowe na Uniwersytecie Łódzkim z zakresu logopedii medialnej i ogólnej. Śpiewał i grał między innymi w Kammeroper Schloss Rheinsberg, Teatro Politeama w Palermo i Teatro Verdi w Pizie. W wywiadzie opowiada o początkach swojej przygody z muzyką, kulisach pracy w teatrze, występowaniu za granicą i swoich pozateatralnych zainteresowaniach.

(Foto: Anna Korzon-Wnukowska)

Z tego co wiem, zaczynał Pan od gry na akordeonie i odnosił w grze na nim sukcesy na konkursach ogólnopolskich i międzynarodowych. Skąd zainteresowanie tym instrumentem?

Tak naprawdę zaczęło się od śpiewania, bo śpiewałem od małego dzieciaka. Akordeon pojawił się, kiedy rodzice zapisali mnie do szkoły muzycznej. Zawsze chciałem grać na fortepianie, ale niestety miałem do wyboru tylko akordeon i skrzypce. Wtedy bardzo nie lubiłem skrzypiec. Wybrałem więc akordeon, ale równolegle cały czas toczył się śpiew. Między innymi w szkole podstawowej brałem udział w konkursach piosenki dziecięcej. W szkole średniej, mimo że cały czas byłem w klasie akordeonu, ten śpiew również mi towarzyszył. Chodziłem na zajęcia emisji głosu i zespołu wokalnego. Potem poszedłem na studia na akordeon, ponieważ jako akordeonista odnosiłem duże sukcesy. Po roku zmieniłem jednak zdanie i wybrałem Wydział Wokalno-Aktorski.

Nadal grywa Pan na akordeonie czy to już zupełnie zamknięty rozdział?

Zamknięty rozdział.

Sztuki wokalnej uczył się Pan od najlepszych, między innymi od profesora Włodzimierza Zalewskiego i Heleny Łazarskiej. Kto wprowadził Pana w świat muzyki i był największym mentorem?

Profesor Zalewski. Przede wszystkim dał mi absolutny warsztat techniczny, przygotował mnie do śpiewania praktycznie w każdym fachu. Okazuje się, że nawet jeżeli uczyłem się śpiewu klasycznego, to jednak cała ta baza, którą mi przekazał, sprawdza się w każdym innym repertuarze.

Uczęszczał Pan również na zajęcia do mistrzów zagranicznych jak Paul Esswood czy Mirelle Alcantra. Czy ich podejście było inne?

Uczestniczyłem w kursach mistrzowskich pod ich kierunkiem. Najbardziej wspominam, jak dwa razy byłem na warsztatach u Paula Esswooda. To brytyjski kontratenor, który debiutował w operze „Echnaton” w La Scali. Od niego bardzo nauczyłem się specyficznego sposobu frazowania w muzyce barokowej. Sposobu, który praktycznie przekłada się na każdą epokę i gatunek muzyczny. Są to pewne uniwersalne prawdy i zasady, które sprawdzają się i wyróżniają na tle innych.

W 2007 debiutował Pan w Teatrze Wielkim w Łodzi. Jak wyglądał Pana pierwszy występ?

Graliśmy wtedy spektakl studencki „Wesele Figara” Mozarta. Właściwie jako studenci mieliśmy zadanie wejść w istniejący już spektakl, kostiumy i dekoracje. Był on już normalnie grany repertuarowo w Teatrze Wielkim w Łodzi. Dwa spektakle odbyły się z obsadą studencką. Do dziś wspominam, jak kolana trzęsły mi się ze strachu. To był taki mój duży debiut, ale tak naprawdę ze sceną miałem do czynienia już od dziecka. Pierwszy raz stanąłem na scenie w wieku 10 lat, właśnie w ramach wspomnianych wcześniej przeglądów piosenki dziecięcej, a potem występów akordeonowych. Z kontaktem z publicznością byłem więc już od dawna oswojony.

(Foto: Przemysław Burda)

Od tego czasu grał Pan w licznych spektaklach, między innymi rolę Piłata w „Jesus Christ Superstar” czy obecnie pułkownika Browna w „Pilotach”. Z której ze swoich ról jest Pan najbardziej dumny?

Żadna ze wspomnianych. Frollo w „Notre Dame de Paris” w Gdyni. Ta rola zawsze była moim marzeniem. Byłem zachwycony przepięknymi melodiami i specyficzną formą tego spektaklu, dlatego, że to jest bardziej coś w rodzaju pop-opery. Z tym dziełem związana jest ciekawa historia, tak jakby los z góry założył, że mam w nim zagrać. To było mniej więcej w okolicach 2001-2002, kiedy odwiedziłem mojego wuja, który jest księdzem i zaproponował, że włączy mi na DVD piękny spektakl. Był to musical „Notre Dame de Paris”. Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałem. Byłem nastawiony sceptycznie do samego faktu, że miałbym teraz siedzieć dwie godziny i oglądać coś, czego nie znam. Po dwóch-trzech numerach patrzyłem już z rozdziawioną buzią do końca, a później kilka razy ponownie obejrzałem to w domu. Bardzo często wracałem do tych utworów i lubiłem ich słuchać.

Minęło ponad dziesięć lat i okazało się, że w Teatrze Muzycznym w Gdyni odbędzie się casting właśnie do „Notre Dame de Paris”. Wtedy moją ulubioną rolą w tym musicalu był Gringoire, ale okazało się, że będę księdzem Frollo. To także piękna i trudna zarazem rola. Jak tylko dowiedziałem się, że wygrałem casting, to zadzwoniłem do wspomnianego wuja i powiedziałem: „Gram w „Notre Dame de Paris”, nie zgadniesz, którą rolę - księdza!”.

Czy to właśnie od „Notre Dame de Paris” zaczęła się Pana miłość do musicali?

Nie, już wcześniej. Pierwszym musicalem, w którym zagrałem, był „Wonderful Town” Bernsteina w Teatrze Muzycznym w Łodzi, gdzie grałem jedną z głównych ról, Boba Bakera. Później znów się pojawił Bernstein i rola Panglossa w „Kandydzie”.

Bardziej odnajduje się Pan w operetce czy musicalu?

Szczerze mówiąc, operetki nigdy nie lubiłem i nie mogłem się do niej przekonać. Chyba nadal tak trochę jest, ale nie jest jednak prawdą, że operetka to szmira. Często są to bardzo banalne historie, ale zrobienie porządnie operetki stanowi nie lada wyzwanie. Sam się o tym przekonałem, bo grałem różny repertuar i przyznam szczerze, że operetka jest z nich wszystkich najtrudniejsza. Jest w niej bardzo cienka granica między profesjonalizmem a kiczem.

Zdarzały się Panu jakieś zabawne sytuacje w trakcie występów?

Miałem taką jedną sytuację w „Notre Dame de Paris” w Gdyni. Nigdy nie mam problemów z tekstem. O każdej porze dnia i nocy wstanę i całą swoją rolę wyrecytuję na pamięć. Nie wiem, co się stało raz podczas kolejnego z rzędu spektaklu „Notre Dame de Paris”. W trakcie sceny kompletnie zapomniałem, co jest dalej, a muzyka jest grana z podkładów i się nie zatrzyma. Musiałem więc śpiewać w języku niemalże suahili łączonym z łaciną. Ugotowałem cały zespół tancerzy na scenie. Dla mnie te kilka sekund, w których musiałem wybrnąć z sytuacji, trwało wręcz godziny. Myślałem tylko o tym, żeby to się wreszcie skończyło. Nie wspominając już o moim koledze Michale Grobelnym, który grał wtedy Quasimodo. Dobrze, że ukrył się za graną przez siebie postacią.

(Foto: Michał Matuszak)

Wiem, że do niektórych spektakli Pan wraca. Przykładowo w „Wesołej wdówce” grał Pan dwie różne role. 

Kiedy była premiera „Wdówki” w 2008 roku, byłem jeszcze troszeczkę za młody na rolę hrabiego Daniły. W „Nędznikach” z kolei najpierw robiłem Javerta, a w trakcie eksploatacji spektaklu wszedłem w rolę Enjolrasa. Miałem dosłownie dwie próby przed premierą i bardziej miałem zafiksowanego w głowie Javerta. Kiedy więc po raz pierwszy zagrałem na scenie moment spektaklu, kiedy Enjolras ma bardzo krótką rozmowę z Javertem, to musiałem się grubo zastanawiać, kim jestem i jaki mam tekst. Nie mówiąc już o tym, że jak spojrzeliśmy sobie z kolegą w oczy, to obaj zgłupieliśmy.

Jak rozmowa samemu ze sobą…

Do tej pory mówimy z kolegą: „Przychodzi Javert do Javerta”. Trzeba się bardzo pilnować, dlatego poprosiłem Teatr w Łodzi, żeby tak układać mi spektakle, abym nie miał Javerta z Enjolrasem przeplatanych, tylko najpierw jednym ciągiem zagrał jedną postać, a później drugą. Z kolei wracając do „Wdówki”, najpierw grałem tam taką malutką rolę Raoula de St. Brioche’a, której bardzo nie lubiłem. Kilka lat później zaproponowano mi rolę hrabiego Daniły. Gdy pojawiła się ta propozycja, natychmiast próbowałem się wymiksować z tej pierwszej roli. Zdarzają się takie role, których się nie lubi, a które trzeba grać.

Najważniejsze, by nie okazywać tej niechęci do roli na scenie.

Absolutnie nie wolno. To widza nie interesuje. To, co czuję, nie ma prawa przełożyć się na pracę na scenie.

Występował Pan dużo za granicą: w Kammeroper Rheinsberg, Teatro Goldoni w Livorno, Teatro Politeama w Palermo, Teatro del Giglio w Lucca, Teatro Verdi w Pizie i Teatro Alighieri w Ravennie. Jak wspomina Pan występy w Niemczech i we Włoszech?

Niemcy i Włochy to dobry przykład absolutnego kontrastu w podejściu do pracy. Kiedy były próby w Niemczech do opery Cherubiniego, miałem dokładnie wypisane, o której godzinie zaczyna się próba moich scen i to naprawdę działało. Jeżeli np. było napisane, że zaczynam swoją próbę o 12:10 i trwa ona do 12:50, to bez względu na to, czy poprzednia scena została skończona czy nie, reżyserka dziękowała aktorom i zapraszała kolejnych do pracy.

W Polsce wygląda to chyba trochę inaczej…

Mocno inaczej, ale jeszcze inaczej wygląda to we Włoszech. Tam jest kompletnie wolna amerykanka. Oni się niczym nie przejmują, na wszystko mają czas i nigdzie się nie śpieszą. Orkiestra strajkuje, nie wiadomo, czy spektakle w ogóle dojdą do skutku, ale próby dalej trwają i oficjalnie wszystko jest w porządku.

Czyli Polska jest gdzieś pośrodku?

Polska jest gdzieś pośrodku. Dużo zależy od konkretnego teatru, bo są miejsca, które pracują jak w zegarku, ale są też te mniej ogarnięte. Teatr tworzą ludzie i to od nich wszystko zależy.

A na której scenie teatralnej najlepiej się Panu gra?

W Gdyni miałem bardzo dobry czas integracyjnie i towarzysko. Praca była co prawda bardzo trudna, ale rekompensowała naprawdę fajnymi ludźmi i bardzo fajną energią. Zresztą do tej pory, kiedy tam wracam, to z uśmiechem. Tutaj w Romie też mamy znakomity zespół i dzięki temu fajnie się pracuje.

(Foto: Kolekcja własna)

Poza teatrem miał Pan również różne występy muzyczne, m.in. w Kiepuriadzie podczas Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy-Zdroju w 2013.

W 2012 zdobyłem pierwszą nagrodę na jedynym w Polsce konkursie wykonawstwa muzyki operetkowej i musicalowej w Krakowie im. Iwony Borowickiej. Jedną z nagród był udział w koncercie promującym młodych w trakcie festiwalu. Na nim zaś ówczesna dyrektor festiwalu Alicja Węgorzewska zaproponowała mi udział kilka dni później w koncercie finałowym.

Ma Pan jakieś zapędy do tworzenia własnej muzyki i prezentowania swojego materiału?

Kompozytor chyba ze mnie kiepski. Raczej staram się tworzyć coś swojego na bazie tego, co ktoś już stworzył, czego dobrym przykładem są role teatralne. Zdarzają się pojedyncze wyskoki kompozytorskie, ale bardzo rzadko.

Z akordeonu Pan zrezygnował. Na jakich zatem instrumentach gra Pan obecnie?

Fortepian. To instrument, który osobie śpiewającej bardzo ułatwia życie. Do przygotowania się do roli praktycznie nie potrzebuję pianisty - robię to sam. Sam rozczytuję partie i się ich uczę. Akompaniament również nagrywam sobie sam, potem do niego śpiewam i jak już się przygotuję, spotykam się raz lub dwa z pianistą. Często łączę śpiewanie z graniem na fortepianie podczas występów, tak było np. na koncercie w Lądku-Zdroju.

Oprócz bycia muzykiem i aktorem musicalowym jest Pan również z wykształcenia logopedą. Prowadzi Pan jakieś zajęcia w tej dziedzinie?

Zamysł był ambitny, ale nie wyszło. Zrobiłem studia podyplomowe z logopedii ogólnej i medialnej, ale kompletnie brakło mi czasu, żeby cokolwiek z tym zrobić. Miałem coraz więcej aktorskich propozycji i po prostu zabrakłoby mi doby.

Skąd zatem pomysł, żeby jeszcze w tym kierunku próbować swoich sił?

Chciałem poszerzyć swoje horyzonty i zdobyć trochę innej wiedzy. Kiedy rozpoczynałem te studia, nie miałem jeszcze tak wielu zobowiązań zawodowych jak dziś. Poza tym w naszym fachu warto się zabezpieczyć jakimś innym zawodem, żeby w razie czego mieć co w życiu robić.

Wyłapuje Pan z łatwością wszelkie błędy w wymowie i artykulacji?

Tak. Ucho jest wyczulone na takie sprawy.

W sumie domeną aktorów powinno być nienaganne mówienie.

Kiedyś wychodziło się z założenia, że aktor nie powinien mieć wad wymowy. Wiem, że przyjmuje się warunkowo na studia osoby z wadami wymowy, ale często można je skorygować. Jeżeli jednak coś jest kompletnie od dziecka zaniedbane, to zabiera to sporo czasu. Pewne nawyki pozostają. To tak jakby teraz okazało się, że powinniśmy wszystko robić lewą ręką, a nie prawą. Będziemy potrzebować trochę czasu, żeby tę lewą rękę wszystkiego nauczyć.

Czy kiedy Pan zaczynał swoją pracę w teatrze, miał jakieś głosowe niedoróbki?

Oczywiście. Głos rozwija się przez wiele, wiele lat. Aczkolwiek są pewne predyspozycje, z którymi się człowiek rodzi. Jest to pewna łatwość wydobywania dźwięków i to ponoć miałem już od dziecka. Siostra mi wypomina, że kiedy prowadziła mnie do przedszkola, śpiewałem na głos na całą ulicę. Głównie utwory zasłyszane w radio czy piosenki puszczane w domu przez rodziców. Zamiłowanie do śpiewania mam po ojcu. Chociaż nie był zawodowym muzykiem, śpiewał przepięknie.

(Foto: Michał Matuszak)

Ma Pan jakieś jeszcze zainteresowania poza aktorstwem, muzyką i logopedią?

Też związane z muzyką, bo realizację dźwięku. Kręciło mnie to od dzieciaka. Do tego stopnia, że jak w szkole podstawowej odbywały się akademie czy koncerty, byłem głównym nagłaśniającym. Wystawiałem głośniki, ciągnąłem kable, podpinałem i wystrajałem sprzęt. Smykałka do tego zawsze gdzieś była. Mam na swoim koncie parę płyt, z których ukazała się jedna - płyta ze spektaklu „Alicja w Krainie Czarów” teatru Valldal w Gdyni. Zrealizowałem też wspólnie z Łukaszem Zachwieją, realizatorem dźwięku z Teatru Muzycznego w Łodzi, płytę „Jesus Christ Superstar”, która niestety się nie ukazała. Były jakieś problemy z właścicielami praw autorskich, którzy ostatecznie nie zgodzili się na jej wydanie. Mam jeszcze kilka swoich kolekcjonerskich miksów.

Nadal się Pan tym zajmuje?

Nadal się tym zajmuję, robię to hobbystycznie, choć ostatnio nie mam na to zbyt wiele czasu. Lubię rozwijać się w tym kierunku, zresztą to bardzo pasjonujące. Mam w domu własne studio, gdzie realizuję wszystkie swoje utwory, które nagrywam.

Występuje Pan w różnych miastach, a w międzyczasie realizuje swoje pasje. Jak Pan organizuje swój czas, aby terminy nie nakładały się na siebie?

Sam nie wiem, jak ja to robię. To bardzo trudna układanka logistyczna, bo układając spektakle, muszę wziąć pod uwagę to, że grając przez kilka dni np. Javerta w „Les Misérables”, wypadałoby mieć chociaż jeden dzień przerwy na regenerację organizmu. Staram się zawsze co kilka spektakli mieć dzień-dwa oddechu. W listopadzie w tamtym roku zagrałem bodajże 26 spektakli w trzech teatrach. Musiałem to wszystko jakoś ogarnąć, choć nie jest to łatwe. Zanim wyślę plan do teatrów, trzy dni zastanawiam się, czy na pewno to dobra konfiguracja. 

Jakie są zatem Pana na plany na najbliższy czas i w jakich spektaklach można Pana obecnie zobaczyć?

W tej chwili można mnie zobaczyć w „Pilotach” w Romie oraz w „Nędznikach” i „Jesus Christ Superstar” w Łodzi. Gram też jeszcze klasyczną operetkę „Wesoła wdówka” i występuję w Gdyni w „Notre Dame de Paris”.

(Foto: Katarzyna Raczak)

Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Piotra Płuski i jego artystycznej działalności, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę internetową:
https://www.piotrpluska.pl/

wtorek, 8 maja 2018

Wywiad z Łukaszem Płoszajskim

Łukasz Płoszajski jest aktorem teatralnym i serialowym, znanym przede wszystkim z roli Artura Kulczyckiego w serialu „Pierwsza miłość”. Ukończył studia na Wydziale Aktorskim w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, a jego debiutem ekranowym była rola w spektaklu telewizyjnym Krzysztofa Zanussiego „Sesja kastingowa”. Pracował również jako reporter Radia Eska Łódź i prezenter muzyczny w Eska TV, a od 2016 prowadzi kanał na Youtubie „Haker umysłu”, w którym pokazuje swoje zdolności jako mentalista. W wywiadzie opowiada o początkach swojej kariery aktorskiej, sekrecie popularności serialu „Pierwsza miłość”, przygodzie z dziennikarstwem i tajnikach czytania ludziom w myślach.


Po raz pierwszy mogliśmy Pana zobaczyć na ekranie w 2002 w spektaklu Teatru Telewizji „Sesja kastingowa”, ale prawdziwą popularność przyniosła Panu rola Artura Kulczyckiego w serialu „Pierwsza miłość”. Jak wspomina Pan początki swojej kariery aktorskiej i jak trafił Pan na plan tej polsatowskiej produkcji?

Od samego początku mojej pracy zawodowej miałem dużo szczęścia. Wspomniana rola u Krzysztofa Zanussiego w Teatrze Telewizji pojawiła się zanim skończyłem szkołę filmową. Później natychmiast dostałem pracę w Teatrze Powszechnym w Radomiu i dwie duże role do zagrania, jedną w dramacie, drugą w farsie, więc mogłem się wykazać na różnych artystycznych płaszczyznach. Cały czas oczywiście uczestniczyłem w castingach i pojawiałem się w epizodach różnych seriali. Dokładnie w ten sam sposób trafiłem do „Pierwszej miłości”, jednak okazało się, że tym razem powierzono mi nie epizod, tylko jedną z głównych ról i tak zaczęła się ta przygoda.

W postać Artura wciela się Pan już od czternastu lat, Pana bohater był już związany z wieloma kobietami, a niedawno jego małżeństwo z Kingą przeżywało kryzys. Czego możemy się spodziewać w życiu Artura Kulczyckiego w kolejnych odcinkach? Ma Pan jakieś wspólne cechy charakteru z graną przez Pana postacią? 

Z całą pewnością możemy spodziewać się, że Artur jeszcze nieraz zaskoczy widownię, wzruszy, rozbawi, wkurzy, bo to bardzo przewrotna postać, choć w gruncie rzeczy to dobry człowiek. Z moim bohaterem mam na pewno wspólny wzrost, głos i uśmiech (śmiech). Jeśli jednak chodzi o decyzje, które podejmujemy w życiu, wiele nas różni.

Co Pana zdaniem sprawia, że serial „Pierwsza miłość” przez tyle lat nieprzerwanie cieszy się dużą oglądalnością?

Często pytam o to ludzi, którzy oglądają nasz serial, i wszyscy zgodnie twierdzą, że to bardzo rozrywkowa produkcja i właśnie dla rozrywki nas oglądają. Nie pokazujemy życia jeden do jednego, lecz świat, który znacznie różni się od tego za oknem. Mnie nasz serial również bawi, kiedy mam okazję go oglądać.

Jest Pan nie tylko aktorem serialowym, ale również teatralnym, związanym z Wrocławskim Teatrem Komedia. Bardziej komfortowo czuje się Pan przed kamerami czy jednak na deskach teatru?

Lubię zarówno jedno, jak i drugie, choć muszę przyznać, że praca w teatrze, szczególnie, kiedy jeden tytuł gra się np. jedenaście lat, jak było w moim przypadku, bywa męcząca. W pracy potrzebne są zmiany i nowe wyzwania. Dlatego też oprócz tego, co Pan wymienił, stworzyłem „Hakera umysłu” i tym samym podzieliłem się z widownią moją kolejną pasją. Mam nadzieję, że już po wakacjach, oprócz mojego kanału YouTube, show w końcu zagości na scenach teatralnych w całej Polsce.

Oprócz kariery aktorskiej miał Pan też doświadczenie dziennikarskie - był reporterem Radia Eska Łódź i prowadził program muzyczny w Eska TV. Jak wspomina Pan swoją przygodę z dziennikarstwem i jakie umiejętności wyniósł Pan ze współpracy z Eską?

To była fantastyczna przygoda, tym bardziej, że byłem reporterem pracującym na ulicy, a ja uwielbiam kontakt z ludźmi. Wiele śmiesznych historii wydarzyło się w tej pracy, a na dywaniku u dyrektora znalazłem się już drugiego dnia (śmiech). W radio nauczyłem się, że nie ma nic gorszego na antenie niż cisza, więc potrafię mówić dopóki ktoś mnie nie wyłączy (śmiech).


W październiku 2016 miał premierę Pana autorski program na Youtubie „Haker umysłu”, w którym dał się Pan poznać jako czytający ludziom w myślach mentalista. Jak wyglądał proces przygotowywania się do tego projektu? Z tego co wiem przygotowywał się Pan do niego jedenaście lat. 

Tak jak wspomniałem wcześniej to była moja pasja od lat. Na mojej stronie internetowej udostępniłem szereg książek, w których można znaleźć odpowiedź, kim jesteśmy i jak działa nasz umysł. Mnie człowiek jako istota fascynował od zawsze. Rzeczywiście wiele czasu poświęciłem tym studiom, ale to była fascynująca podróż. Czy nie jest ciekawe skąd biorą się myśli w naszej głowie? Dlaczego dokonujemy takich, a nie innych decyzji w życiu? Dlaczego wierzymy w najprzeróżniejsze rzeczy? Co tak naprawdę nami steruje?

Nazywa Pan siebie „psychologicznym iluzjolistą” i twierdzi, że posługuje się w pracy mentalisty przede wszystkim psychologią i badaniem ludzkich zachowań. Ile zatem jest w Pana działalności książkowej wiedzy, ile iluzji, a ile po prostu empatii i pewnych cech, z którymi każdy z nas się rodzi?

To, czym się zajmuję, to czytanie ludzi i kontrola ich umysłów. Żadna z osób nie była podstawiona ani nic nie udawała przed kamerą. To samo zresztą dotyczy ludzi, którzy biorą udział w moich pokazach na żywo - każda z nich w sposób losowy trafia do mnie na scenę. Nie posiadam żadnego nadprzyrodzonego daru ani w istnienie żadnego z nich nie wierzę. Każdy, kto twierdzi, że jest jasnowidzem, bioenergoterapeutą albo jakimś innym szarlatanem, jest zwykłym oszustem. Wszystko to, co pokazuję, można racjonalnie wytłumaczyć, choć z pewnością nie każdy może powtórzyć moje eksperymenty.

Wielokrotnie udowadniał Pan swoje imponujące zdolności w programach na żywo. A czy kiedyś sam został Pan „przejrzany” przez innego mentalistę?

Nie doszło jeszcze do takiej konfrontacji w moim życiu (śmiech).

Na swoim Instagramie co jakiś czas zamieszcza Pan zdjęcia z siłowni. Jaką rolę odgrywa sport w Pana życiu i jakie są Pana ulubione sposoby spędzania wolnego czasu?

Sport jest bardzo ważny w moim życiu. Zresztą zawsze był. Uprawiałem koszykówkę, karate, biegałem, pływałem, grałem w tenisa stołowego i oczywiście w piłkę przed blokiem. Muszę przyznać, że wiele z tego, co oglądamy w „Hakerze umysłu”, wymyśliłem właśnie biegnąc lub będąc na siłowni.

Rozwija się Pan na różnych polach, zarówno jako aktor, jak i mentalista. Czego zatem możemy się od Pana spodziewać w najbliższej przyszłości?

Przyszłość często jest przewrotna i choć ma się plany, nie zawsze dochodzą one do skutku. Możemy jednak z całą pewnością spodziewać się tego, że nigdy nie przestanę marzyć i walczyć z całych sił o swoje marzenia.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Łukasza Płoszajskiego i jego działalności, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:
http://lukaszploszajski.pl/
https://www.facebook.com/lukaszploszajskiofficialfanpage/
https://www.youtube.com/channel/UC179IkHwzSmK3sSQiyMIIaQ

piątek, 4 maja 2018

Rozmowa z Mandaryną

Marta Wiśniewska, znana szerzej jako Mandaryna, jest pochodzącą z Łodzi tancerką, choreografką i piosenkarką. Wydała trzy albumy: „Mandaryna.com”, „Mandarynkowy sen” i „AOK”, grała w serialach „Na Wspólnej” i „Pierwsza miłość”, a obecnie prowadzi sieć szkół tańca Mandaryna Dance Studio. Jej utwory takie jak „Ev’ry Night” i cover „Here I Go Again” znajdowały się na szczytach europejskich list przebojów. W 2013 Mandaryna zakończyła karierę muzyczną, lecz niedawno po pięciu latach przerwy wróciła na scenę. W wywiadzie opowiada o swojej miłości do tańca, karierze muzycznej i planach na przyszłość oraz dementuje plotki, jakie narosły wokół jej osoby.


Tańczysz od wczesnego dzieciństwa, a w 1996 zdobyłaś mistrzostwo Polski w hip-hopie. Co najbardziej zafascynowało Cię w tańcu?

Moja mama zaprowadziła mnie na zajęcia do bardzo popularnego łódzkiego zespołu Krajki. Bardzo przypominał warszawską Gawędę - taki typowy harcerski zespół śpiewająco-taneczny. Przez siedem lat zwiedziłam z tym zespołem pół świata i nauczyłam się tam podstaw. Mama zaprowadziła mnie do tego zespołu za namową mojej wychowawczyni z podstawówki, która widziała, że wykazuję dużą taneczną energię. Jako jedyna nie podpierałam ścian i tańczyłam na wszystkich dyskotekach i wszędzie, gdzie się dało. Byłam dość sprawna fizycznie, więc uznały, że w sumie jest to niezły pomysł.

Kiedy poczułaś się najbardziej spełniona jako tancerka?

Oczywiście to mistrzostwo Polski było moim wielkim sukcesem i bardzo o tym marzyłam. Natomiast największym jest chyba to, co dzieje się teraz. Moi podopieczni, w tym dwoje moich dzieci, zdobywają mistrzostwa Europy, a moje choreografie przepływają przez innych ludzi i oni stawiają je na pierwszych miejscach - to jest prawdziwe spełnienie.

Masz sieć szkół Mandaryna Dance Studio, która jak wspomniałaś odnosi ogromne sukcesy. Jaką jesteś nauczycielką - wymagającą czy jednak wyrozumiałą?

Prowadzę zajęcia w każdej z moich szkół. Chciałabym być ostra i wymagająca, ale w ogóle nie mam takiego charakteru. Tak trochę udaję, że jestem twarda, a tak naprawdę bardziej się z nimi przyjaźnię. W tych szkołach jest raczej tak, że ludzie muszą mieć ochotę na to, żeby tańczyć i żeby ten taniec był ich pasją. Czerpiemy z siebie nawzajem. Nie jestem katem, który stoi nad dzieciakami i narzuca im tylko jeden najlepszy sposób działania. Oni muszą to poczuć sami, żeby pójść o krok dalej. Daję im dużo luzu, ale też w zamian oczekuję bardzo dużego zaangażowania, ale nie takiego „pod pręgierzem”.

Prowadzisz zajęcia tylko dla dzieci i młodzieży, czy również dla osób w Twoim wieku?

Prowadzę zajęcia dla kilkuletnich dzieci po ludzi dorosłych, bo mam też jedną grupę bardzo dojrzałych dziewczyn - w moim wieku, a niektóre nawet starsze. Niedługo też będą wyjeżdżać na pokazy, może uda nam się wystartować w jakichś zawodach. Takie dorosłe osoby też tańczą, rywalizują ze sobą i nieźle im to idzie. Ograniczeniem jest tak naprawdę tylko głowa. Jeśli zdrowie ci pozwala na to, żeby wykonywać różne ćwiczenia, to super.

Tańcowi zazwyczaj towarzyszy muzyka. Jakie utwory najbardziej pobudzają Cię do tańca?

Z racji tego, że uczę hip-hopu, jest to raczej popowa lub hip-hopowa muza i w takiej właśnie muzie osadziłam swój taniec. Inspirują mnie jednak różne piosenki, zaczynając od Björk, przez utwory musicalowe i polskie utwory.

Sama też przez lata tworzyłaś muzykę. Karierę jako Mandaryna rozpoczęłaś pod koniec 2003 i podobno śpiewu uczyła Cię sama Elżbieta Zapendowska. Jak wyglądały te przygotowania do rozpoczęcia występów scenicznych?

Informacja o lekcjach u Eli Zapendowskiej to plotka. Oczywiście uczyłam się u wielu osób, jeździłam nawet do Gdyni na lekcje śpiewu u cudownej nauczycielki. Gdzieś tam cały czas coś robiłam, natomiast do wydania moich płyt wystarczyło mi to, co potrafię.

Czyli informację o lekcjach śpiewu u Elżbiety Zapendowskiej definitywnie dementujemy?

Ze mną jest tak, że plotki nakładają się na kolejne plotki, potem te sytuacje są wyjaśniane przez kolejne plotki, więc gdybym chciała to wszystko odkręcać, to nie starczyłoby na to życia. Poza tym nie chce mi się.

Można powiedzieć, że te plotki budują legendę. 

Tak (śmiech). Te plotki są, ale za chwilę ludzie już myślą o czymś innym, więc to nie ma sensu.

Skoro jesteśmy przy plotkach. Podobno Twój cover „You Give Love a Bad Name” był jedynym, który zaakceptował sam Bon Jovi... 

Nie wiem czy sam Bon Jovi, chciałabym (śmiech). Moi producenci na pewno mieli kontakt z ludźmi od niego i oni zaakceptowali ten cover, to prawda. A czy jedyny? Pewnie nie, bo na świecie jest wiele coverów tej piosenki.


Twoje płyty „Mandaryna.com” i „Mandarynkowy sen” były produkowane przez Niemców, współpracowałaś też z Groove Coverage. 

Tak, Groove Coverage pomagał nam trochę przy „Here I Go Again”. Rzeczywiście przy pierwszych dwóch płytach byli to niemieccy producenci, Harald Reitinger i Uli Fisher. Przyjeżdżali do Polski, ja też jeździłam do nich i fajnie nam się współpracowało. Z moich trzech płyt najbardziej kocham jednak tę trzecią, „AOK”, bo jest trochę inna i pod prąd. Bardziej moja i w klimatach, które czuję. Na pewno będę szła w tę stronę.

Słyszałem, że płyta „Mandarynkowy sen” ukazała się w Stanach Zjednoczonych, a nawet w Indonezji.

Miała się ukazać, ale niestety się nie ukazała. Natomiast single, szczególnie „Here I Go Again”, były bardzo wysoko notowane na zagranicznych listach przebojów w Japonii i Austrii, nawet na pierwszych miejscach. Gdzieś tam o mnie usłyszeli za granicą, ale płyty nigdy tam nie wydałam.

Pamiętasz może takie największe apogeum popularności - kiedy np. jedziesz za granicę i słyszysz swój utwór w radiu?

Jezu, byłam gdzieś za granicą i słyszałam „Ev’ry Night”! To chyba były Niemcy, ale i tak bardzo się zdziwiłam, że tam ta piosenka poleciała. To jest ogromna przyjemność, ale taką samą przyjemnością jest też wysłuchanie swojej piosenki w polskim radiu.

Jak w ogóle powstało „Ev’ry Night”? To niewątpliwie Twój największy przebój.

To zrobił niemiecki team Harry i Uli. Oni przywieźli tę piosenkę i w zasadzie od razu nam się spodobała. Przypominała nam trochę klimatem Kylie Minogue, która była wtedy mocno na czasie. Dobrze nam się ją nagrywało i też dlatego zrobiliśmy do niej teledysk w Chorwacji. Zresztą było bardzo przyjemnie - zabrałam tam całą swoją ekipę, więc trochę pracowaliśmy, trochę odpoczywaliśmy. Znaczy ja pracowałam, oni odpoczywali, ale było fajnie!

Twój sceniczny wizerunek tworzony był w czasach, które obecnie gwiazdy uważają za kiczowate i niechętnie do nich wracają. Lubisz oglądać zdjęcia i filmy z tamtych lat?

Lubię, to się zawsze przyjemnie ogląda, bo byłam dużo młodsza. Myślę, że każdy czas ma inne prawa. Jak oglądam zdjęcia mojej mamy, to też mi się wydaje, że wyglądała śmiesznie, chociaż teraz akurat wraca się do tej mody. Moje ubrania były typowo sceniczne i robione specjalnie na zamówienie przez projektantów. Czy były kiczowate? Pewnie w pewien sposób tak. Tak samo możemy powiedzieć o Lady Gadze, że jest kiczowata. Moim zdaniem jest jakaś. Teraz bym tych strojów nie założyła, bo jestem trochę inną osobą, inaczej gram koncerty i innych rzeczy potrzebuję. Wtedy bardzo pragnęłam być takim kolorowym ptakiem. Chyba się udało, bo wszyscy o tym mówią.

Twoje występy również były bardzo widowiskowe ze względu na towarzyszące im układy taneczne. Choreografia do „Windą do nieba” przywodziła trochę na myśl „Vogue” Madonny.

Madonna jest po prostu doskonała. Jeśli chodzi o performance i całe koncertowe show, jest niesamowita. Nie jest jakimś wielkim wirtuozem, jeśli chodzi o wokal, ale jest naprawdę
profesjonalistką. Jestem wielką fanką Madonny, bo uważam, że robi wszystko perfekcyjnie. Pracuje z fantastycznymi ludźmi i te przedstawienia są na bardzo wysokim poziomie.

Czyli jednak była dla Ciebie inspiracją?

Oczywiście. Nie tylko Madonna, ale też Kylie Minogue, chociaż chyba głównie Madonna. To jest taka ikona, którą kocham i uwielbiam.

Wspomniałaś, że znów grasz koncerty. Przez ostatnie lata dało się zauważyć rosnące zainteresowanie „Ev’ry Night”. Kiedy poczułaś, że to wraca?

To zainteresowanie „Ev’ry Night” jest chyba jeszcze większe niż jak powstało kilkanaście lat temu. Teraz to jest po prostu cudo! Na pierwszy koncert po wielu latach jechałam z pewną dozą nieśmiałości. Nie wiedziałam, co mnie czeka i jak ludzie na mnie zareagują. Tak dawno się z nimi nie widziałam. Kiedy jednak pierwszy raz postawiłam stopy na scenie, odetchnęłam z ulgą. W tych klubach jest niesamowita energia. Po prostu nie mogę się doczekać następnego koncertu i tych wszystkich ludzi. Oni potem do mnie przychodzą, robią sobie ze mną zdjęcia i rozmawiamy. Jest też bardzo dużo takich osób, które kiedyś przychodziły na moje koncerty i miały wtedy ze 12 lat. Moją tancerką jest zresztą dziewczyna, która jako 9-latka brała ode mnie autograf po koncercie w teatrze we Wrocławiu. Teraz razem pracujemy, więc w sumie to jest niesamowite.

Czyli można powiedzieć, że już żyją ludzie, którzy wychowali się na Mandarynie?

To prawda! Już dorastają.

Jaka panuje atmosfera w trakcie tych koncertów?

Gramy koncert, a potem jeszcze dwa razy tyle czasu spędzamy na rozdawaniu autografów, gadaniu i bawieniu się z tymi ludźmi. Znów poczułam powiew czegoś wyjątkowego. Bardzo się cieszę, bo będę też mogła zabierać swoją ekipę ze szkół, żeby tańczyli ze mną na plenerach. Może uda mi się namówić swoje dzieci. Zobaczymy.

Zagranica też wchodzi w grę? Są jakieś propozycje?

Odzywała się Wielka Brytania. Jest tam dużo Polonii i dostałam tam solidną nagrodę DJ-ów za „Good Dog Bad Dog”. Ten utwór był mocno promowany w tamtejszych klubach.

Do teledysku do „Good Dog Bad Dog” zaprosiłaś Gracjana Roztockiego, aby Cię sparodiował.

Bo miał taką samą fryzurę jak ja! (śmiech)

Mam wrażenie, że nie tylko masz do siebie duży dystans, ale też potrafisz to kreatywnie wykorzystać. 

Wydaje mi się, że mam do siebie trochę dystansu. Oczywiście w różnych sytuacjach różnie mi to wychodzi. Często mam duży dystans do dużych rzeczy, a wkurzają mnie jakieś drobiazgi. Jakbym wszystko brała do siebie i wszystkim się umartwiała, blokowałoby to moją głowę. Nie chcę, żeby ktoś mógł zawładnąć moją głową, sercem i odczuciami. Mam żyć tak, jak ktoś powiedział, że powinnam? A chrzanić to! Będę robić to, co chcę! Póki nikogo nie krzywdzę i to wszystko jest w jakichś fajnych ramach, to czemu nie być tym, kim chce się być i kim się jest.

Ten dystans jest u Ciebie cechą wrodzoną czy wypracowaną latami spędzonymi w świecie showbiznesu?

To chyba tak po rodzinie, bo mój tato miał przeogromny dystans do siebie i tak nieziemskie poczucie humoru, że przebywając w jego towarzystwie, człowiek trochę chłonął tej pozytywnej energii. Dziadek ze strony mojego taty też miał podobne poczucie humoru - obaj byli fantastyczni i chyba poszłam w ich stronę. Oczywiście jestem też mamą, więc pewnie jestem trochę zgredziała, wymagająca i marudna, ale staram się takim „zgredkiem” nie być.


Twój powrót na scenę wzbudził wiele plotek na temat nadchodzącej płyty. Podobno masz jakiś niezrealizowany album sprzed dziesięciu lat, zaczęty czwarty… Jakie są te Twoje muzyczne plany?

W zasadzie to nie było żadnego pomysłu na czwarty album. Był pomysł na trzeci i on został wydany. Kolejny album? Nie, chyba nie. Piosenka? Może we wrześniu, jak już usiądę w fotelu i zapragnę czegoś innego. Jeżeli wydam coś, to chciałabym jak zwykle trochę pod prąd. Nie obiecuję i nie mam na to ciśnienia. Jeśli się uda, to będzie cudownie.

Masz jeszcze w szufladzie jakieś niewydane kawałki?

Wydałam wszystkie kawałki, które chciałam. Nie trzymam żadnych w szufladzie. Może kilka tekstów, ale muzyki nie. Spływają do mnie pewne propozycje i nawet kilka bardzo ciekawych. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

Oprócz muzyki miałaś też epizody aktorskie, między innymi w serialach „Na Wspólnej” i „Pierwsza miłość”. Czy Twój wielki powrót będzie też obejmował aktorstwo?

Skończyłam szkołę aktorską Machulskich i Wyższą Szkołę Projektowania i Reklamy w Łodzi, gdzie też był wydział aktorski. Przez chwilę rzeczywiście występowałam w serialach, ale to były takie epizody w moim życiu. Na razie nie pojawiły się żadne nowe propozycje.

Ale zgodziłabyś się, gdybyś dostała jakąś ofertę?

Pewnie tak, nie wiem. Jak się pojawi, to się zastanowię.

Masz jeszcze jakieś pasje poza tańcem, muzyką i aktorstwem?

Próbowałam różnych rzeczy. Zimą jeżdżę na desce, ale już dawno nie byłam, więc w sumie nie wiem, czy jeszcze na niej jeżdżę (śmiech). Podobnie z kitesurfingiem latem, bo też tego bardzo dawno nie robiłam. Pływam i jeżdżę na wszystkim, na czym się da, ale nie mam takiej jednej pasji, w którą bym jeszcze oprócz tańca uciekała.

Przez ostatnich piętnaście lat, od momentu wejścia na muzyczną scenę, wiele się w Twoim życiu wydarzyło. Jak wyobrażasz sobie siebie za kolejnych piętnaście lat?

Przez chwilę z książką na tarasie, potem gdzieś w biegu. Mam nadzieję, że za piętnaście lat też będę czynna zawodowo i dużo będzie się wokół mnie działo. Chcę dalej mieć głowę tak samo pełną pomysłów. Mam nadzieję, że moje szkoły tańca będą dalej funkcjonować i moi podopieczni będą zdobywać takie same cudowne nagrody jak teraz.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Mandaryny, zapraszam na jej oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/mandarynaofficial/
https://www.instagram.com/marta.mandaryna/

wtorek, 1 maja 2018

Rozmowa z Jankiem Traczykiem

Janek Traczyk jest pochodzącym z Warszawy muzykiem i aktorem musicalowym, związanym z Teatrem Muzycznym Roma i Teatrem Muzycznym w Gdyni. Obecnie możemy go oglądać w roli pilota Jana w spektaklu „Piloci” i Gringoire’a w „Notre Dame de Paris” oraz w programie Polsatu „Twoja twarz brzmi znajomo”. Wcześniej przez sześć lat występował w sztukach teatru Studio Buffo. Janek pracuje również nad debiutanckim albumem, który najprawdopodobniej ukaże się jesienią. W wywiadzie opowiada o początkach swojej przygody z musicalami, pracy nad płytą, pasji do jazdy konnej i planach na przyszłość.

(Foto: Piotr Orych)

Muzyka była obecna w Twoim życiu od najmłodszych lat, już jako dziecko występowałeś w operze dziecięcej „Pan Marimba”. Jak zaczęła się ta miłość do muzyki?

Zaczęło się chyba od rodzinnej tradycji śpiewania kolęd czy w wakacje z tatą przy ognisku. W pewnym momencie zacząłem do niego dołączać, gdy grał na gitarze i śpiewał różne piosenki. Później poszedłem do szkolnego chóru i trochę uczyłem się grać na keyboardzie. Mieliśmy w domu pianino i rozkminiałem sobie na nim różne melodyjki ze słuchu. Jak poszedłem na zajęcia, to już było łatwiej. Pierwszym poważniejszym doświadczeniem był chór Alla Polacca w Teatrze Wielkim. Tam właśnie dostałem pierwszą poważną rolę w operze dziecięcej „Pan Marimba”. W tym wieku nie traktowałem jednak tego jeszcze jako pomysłu na życie. Potem przyszła mutacja i musiałem zrezygnować z Teatru Wielkiego, bo coraz mniej kwestii byłem w stanie zaśpiewać. Dopiero po mutacji to wszystko wróciło już na poważnie. W liceum stwierdziłem, że chcę i muszę to robić - grać, komponować i śpiewać. Poszedłem do szkoły muzycznej II stopnia przy ulicy Bednarskiej do klasy piosenki - bardzo klimatyczne miejsce z rodzinną atmosferą, wszyscy się tam znali i lubili.

Potem z kolei poszedłeś na wydział Kompozycji Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina. 

Wziąłem sprawy w swoje ręce. Przez rok studiowałem bibliotekoznawstwo w Instytucie Informacji Naukowej i Studiów Bibliologicznych Uniwersytetu Warszawskiego na Wydziale Historycznym, ale rzuciłem studia i w całości poświęciłem się muzyce. Rodzice i znajomi doradzali mi, żebym robił i to, i to, ale w pewnym momencie stwierdziłem, że jak już się czemuś poświęcać, to w pełni.

Jak zatem pojawił się w Twoim życiu musical? Z tego co wiem, wcześniej słuchałeś innej muzyki. 

Na początku nie lubiłem musicalu albo przynajmniej wydawało mi się, że go nie lubię, bo go nie znałem. Kiedy jednak na zajęciach z historii muzyki oglądaliśmy musicale, odkryłem, że są przepiękne (śmiech). Pasowały do mojej barwy głosu i wrażliwości. Łączą aktorstwo, śpiew i niestety też taniec, co akurat nie jest moją domeną. Pomału zacząłem w to wchodzić. Najpierw byłem na kilku mało udanych castingach, zresztą w Romie, w której w tej chwili gram (śmiech). Na początku zjadał mnie stres, a umiejętności były dużo mniejsze - byłem totalnym świeżakiem. Później wylądowałem w teatrze Studio Buffo i tam już casting się powiódł, do głównej roli w „Metrze”. Spędziłem tam sześć lat, rozwijając się w różnych kierunkach. Jak jest się w stałym zespole, to gra się we wszystkich spektaklach. Przeszedłem tam twardą szkołę, a potem pojawiła się Roma.

Która musicalowa rola była dla Ciebie największym wyzwaniem?

Pierwszy musical, w którym grałem główną rolę (nie licząc „Pana Marimby” jako dziecko), to było „Metro”. Jak miałem zagrać pierwszy raz, nie spałem całą noc i byłem przerażony. Było to dla mnie jak wielka góra, na którą miałem się wspiąć i totalnie nie miałem pojęcia, czy mi się to uda czy nie. Miałem tak naprawdę tylko jedną próbę w przeddzień i jedną w dzień występu. To było nagłe zastępstwo, bo kolega Jurek Grzechnik, grający główną rolę, nagle zachorował. Udało się i występ w tym musicalu uważam za jedno z moich największych scenicznych przeżyć.

(Foto: Teatr Muzyczny Roma)

Musical wymaga szczególnych zdolności głosowych i oddechowych, bo jak wspomniałeś łączy aktorstwo, śpiew i taniec.

Zwykle w musicalu są szerokie, długie i melodyjne frazy do śpiewania, gdzie trzeba te dźwięki trzymać, a nie tylko strzelać nimi jak z karabinu. Rzeczywiście potrzebny jest warsztat techniczny. Trzeba umieć trzymać odpowiednią długość dźwięku, a nie tyle, ile się komuś uda. Trzeba też śpiewać wysoko, co zawsze było dla mnie trudne. Musiałem do tego dochodzić przez lata.

Jak długo zajmowało Ci przygotowanie głosu i dojście do takiego poziomu, że mogłeś zaprezentować publicznie swoje zdolności? Byłeś pojętnym uczniem?

Chyba byłem pojętnym, bo zawsze inni widzieli we mnie ten talent i uważali, że się do tego nadaję. Cały czas się zresztą rozwijasz i doskonalisz to, co umiesz. Postrzegam ten zawód jako nieustanną pracę nad sobą. Znajdujesz w sobie nowe rzeczy i po prostu idziesz z tym wszystkim do przodu.

Zdarzały Ci się jakieś wpadki lub zabawne sytuacje na scenie?

Kiedyś jak graliśmy „Notre Dame de Paris” w Gdyni, zapomniałem tekstu i zacząłem śpiewać kompletnie inny, który był tłumaczeniem tego samego utworu sprzed kilku lat. Nie wiem jak to się stało, jakiś pstryczek mi się przełączył. Pomyślałem, że skoro już śpiewam inny tekst, to zaśpiewam dalej.

Lepsze to niż stanąć i powiedzieć, że nie zna się tekstu.

Dokładnie. Kiedyś na koncercie zaskoczył mnie bis - wszedł tak nagle, że zamiast tekstu zaśpiewałem „lalala”, bardziej jakąś wokalizę niż słowa. W Buffo zdarzyło mi się kiedyś zniszczyć dekorację w czasie spektaklu „Ukochany kraj”. Śpiewałem piosenkę „10 w skali Beauforta”. Wielka drewniana łódka na całą scenę, a po jej obu stronach tancerze, którzy ruchami góra-dół powodowali, że chybotała się na dwie strony. Ja zaś miałem być na środku przy sterze. Chciałem spektakularnie skoczyć na tę łódkę. Skoczyłem, złapałem się masztu, złamał się w pół i razem z nim spadłem na ziemię. Oczywiście potem wstałem, skoczyłem na łódkę i kontynuowałem piosenkę, ale ludzie podobno byli przerażeni. Moi koledzy również - bali się, że wpadnę pod łódkę, a była wielka i ciężka. Potem dostałem ochrzan, że niepotrzebnie łapię się za maszt (śmiech).

Przynajmniej ludzie mieli wyjątkowy spektakl. 

W momentach, kiedy coś pójdzie nie tak, zawsze mówimy sobie, że przecież ludzie uwielbiają takie momenty, bo wtedy z jeszcze większym zafascynowaniem obserwują jak artysta sobie poradzi. Kiedyś w „Pilotach” mieliśmy śpiewać z Martą Wiejak piosenkę w samochodzie. Przez dobre trzy-cztery minuty (mi się wydawało, że z kwadrans) nie chciał jednak ruszyć i musieliśmy zapełnić ten czas rozmową na różne tematy związane ze sceną. Nie jestem wykształconym aktorem, więc nigdy nie robiłem improwizacji. Na szczęście Marta jest bardzo dobrą aktorką i razem coś uszyliśmy. Było to specyficzne przeżycie! (śmiech)

Czyli raczej nie widzisz siebie w aktorstwie filmowym lub serialowym?

Jeżeli jakaś rola by mi podpasowała, to pewnie bym sobie poradził, bo gdzieś tam już nabrałem doświadczenia. Jak wszedłem do teatru, to prawie nic nie umiałem z aktorstwa, tylko tyle, co nauczyłem się w szkole na Bednarskiej w ramach łączenia aktorstwa z piosenką. Nie mówię nie, ale na pewno nie w każdej roli bym się odnalazł.

(Foto: Piotr Orych)

Teraz aktorstwa wymaga od Ciebie udział w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, gdzie musisz się wcielać w różne postaci męskie i kobiece z różnych muzycznych gatunków. Jak trafiłeś do tego programu i czy nie bałeś się takich metamorfoz?

Bałem się strasznie. Już od kilku edycji ludzie pytali mnie, czy nie chciałbym wziąć udziału w programie, ale mówiłem, że to nie dla mnie. Nie widziałem w sobie tendencji do udawania czyichś głosów. W końcu poszedłem na casting i spróbowałem. Po pierwsze pomagają nam świetni specjaliści - Kris Adamski od ruchu i Agnieszka Hekiert od wokalu. Po drugie trzeba szukać nowych wyzwań. Z każdym odcinkiem tego programu idzie mi coraz lepiej. Aż sam jestem zaskoczony tym ciągłym rozwojem. Ludzkie możliwości są większe niż nam się czasem wydaje.

Myślisz, że doświadczenie musicalowe jest dla Ciebie dużą pomocą?

Na pewno w jakimś stopniu tak. Czasem łatwiej jest mi połączyć ruch ze śpiewem i aktorstwem. Na początku, jak byłem w szkole, miałem bardzo duży problem, żeby coś naraz zatańczyć i zaśpiewać, a jeszcze do tego mieć mimikę jakiejś osoby. W tym programie tyle rzeczy się kumuluje, że każde wcześniejsze doświadczenie sceniczne, aktorskie i wokalne jest jakąś pomocą.

Jednocześnie też program uczy Cię nowych rzeczy. 

Tak, całej masy. W tym programie tyle rzeczy naraz trzeba mieć pod kontrolą, że to jest niepojęte i siłą rzeczy musi rozwijać - nie ma innej opcji.

W „Twoja twarz brzmi znajomo” kilkakrotnie musiałeś przebierać się za kobietę. Nie miałeś oporów przed przywdzianiem kobiecego stroju?

Pomijając warstwę wierzchnią, jak paznokcie, golenie nóg czy noszenie kiecek, o której można pomyśleć, że uwłacza męskości, jeszcze trudniejsze jest znalezienie tej kobiety w sobie. To musi być postać z krwi i kości. Musisz czuć, że jest ci w tym dobrze (śmiech). Nie sugeruję tu broń Boże, że myślę o zmienianiu płci, ale uważam, że to jest jak każda kreacja aktorska. Myślisz nagle jak kompletnie inna osoba i odnajduję w tym bardzo dużą frajdę. Patrzę na to trochę z płaszczyzny faceta, który wie jak powinna się zachowywać kobieta, żeby mu się podobać. Bałem się tego, ale w tej chwili daje mi to ogromną radość.

Takie wejście w kobiecą skórę niewątpliwie pomaga lepiej zrozumieć kobiety.

Zdecydowanie!

(Foto: Teatr Muzyczny Roma)

Przejdźmy do Twojej rozwijającej się kariery muzycznej. Obecnie pracujesz nad debiutanckim albumem, który promuje singiel „When We Talk”.

Jesteśmy w trakcie nagrywania, za moment będziemy w połowie (śmiech). „When We Talk” miał swoją premierę jakiś czas temu, ale później nastąpił przestój ze względu na „Pilotów” i program „Twoja twarz brzmi znajomo”. Musiałem troszeczkę to odstawić, a poza tym czułem, że kilka utworów musi jeszcze dojrzeć. Te utwory dojrzały i jak tylko wystawiłem „Pilotów”, to od razu zabrałem się za gromadzenie materiału, nagrywanie i szukanie odpowiednich ludzi. Przy tworzeniu takiego albumu trzeba podjąć masę decyzji. Dużo osób namawiało mnie też, żeby zrobić jakąś piosenkę komercyjną, do radia. Musiałaby być jednak spójna z tym, co robię. Tworzę muzykę raczej akustyczną, standardowy skład: bas, gitara akustyczna lub elektryczna, pianino i perkusja tudzież skrzypce i tym podobne. Zaczęliśmy też wprowadzać instrumenty dęte, brzmiące dość lirycznie.

Kiedy w takim razie kolejny singiel?

Mam nadzieję, że przed wakacjami, a jak nie, to od razu po wakacjach. Płytę planuję wydać jesienią i według moich obliczeń jesteśmy w stanie to zrobić. Jeśli jednak okaże się, że ma to być blisko okresu świątecznego, to musiałbym przełożyć premierę na wiosnę.

Jakbyś określił swoje największe muzyczne inspiracje?

Moje spojrzenie na muzykę totalnie zmienił Coldplay. Wcześniej miałem wrażenie, że nikt nie lubi takiej bardzo balladowej i sentymentalnej muzyki. Trochę w nią nie wierzyłem, ale uwierzyłem jak usłyszałem Coldplay. Znalazłem w tym bardzo dużo siebie i zacząłem się na nich wzorować. Przez jakiś czas miałem taki zespół The Daydream, dla którego napisałem kilka piosenek inspirowanych Coldplay i U2. Z najnowszych inspiracji mogę z kolei wymienić Toma Odella, Hurts i Lanę Del Rey. Podobają mi się piosenki idące w stronę symfoniczną i orkiestrową. Zaczynałem od Beatlesów, ale potem to się odmieniło.

Może na płycie znajdzie się jakiś kawałek inspirowany The Beatles?

Tak, nawet będziemy niedługo nagrywać taki, który kojarzy mi się bardzo z oldschoolowym brzmieniem w stylu Beatlesów.

Ostatnio coraz więcej koncertujesz w różnych miastach Polski, promując swoje autorskie utwory. Jak ludzie reagują na Twoją muzykę?

Na koncertach jest fantastyczny odzew i zawsze jestem wzruszony tym, jak ludzie reagują. Z największym sentymentem wspominam koncert w Jabłonowie Pomorskim, gdzie byłem z całym zespołem i cały materiał stanowiły wyłącznie moje piosenki. Publiczność śpiewała tam ze mną mój najbardziej znany utwór „Chciałbym to być ja” i po koncercie też to śpiewali. Autentycznie się wtedy wzruszyłem. W ogóle grając na scenie swoje piosenki, jestem szczęśliwy w sposób doskonały.

Na swoich koncertach często robisz różne zagadki muzyczne i starasz się angażować publiczność.

Lubię pogadać sobie z publicznością, wymienić spostrzeżenia lub coś skomentować. Zawsze szukam ku temu sposobu. Uważam, że dobry koncert powinien być trochę przedstawieniem - coś się musi dziać, dlatego staram się robić niespodziewane zwroty akcji (śmiech). Żeby to nie było tylko granie piosenek jedna po drugiej. Żeby powstawała jakaś relacja między widzem a występującym. Wtedy naprawdę tworzy się bliska i rodzinna atmosfera. Oni chcą słuchać, a ja chcę dla nich śpiewać - to napędzająca się cały czas maszyna.

(Foto: Piotr Orych)

Z tego co wiem, wcześniej brałeś udział w programach takich jak „Szansa na sukces” czy „The Voice of Poland”. Uważasz, że to dobre narzędzie dla młodych muzyków, aby zdobyć popularność?

Myślę, że tak. Trzeba tylko wiedzieć, że jest się na to gotowym i nie iść na siłę, bo czasami można się trochę sparzyć. Media lubią niestety jak są emocje i jak kogoś się skrytykuje, bo dzięki temu wzrasta oglądalność. Zdarzają się więc przykre sytuacje, które powodują, że ludzie mogą się zniechęcić. Jak się tam idzie, trzeba być w miarę świadomym człowiekiem, ale może to być dobry początek. Często ludzie piszą mi, że obserwują mnie od czasów „Szansy na sukces”, a potem „The Voice of Poland”, więc jednak ta osoba zostaje gdzieś ludziom w głowie.

A Ciebie cieszy ta rozpoznawalność?

W pewnym sensie tak, bo dążę do tego, żeby śpiewać dla jak największej liczby ludzi. Czuję, że mogę dać im coś dobrego. Na każdym koncercie czuję, że dzięki mnie ci ludzie są szczęśliwi, mogą coś przeżyć, przemyśleć, a nawet zmienić w swoim życiu. Słyszałem już kiedyś, że moja muzyka pomogła komuś przejść trudny okres w życiu, lepiej przeżyć jakieś rozstanie lub coś dostrzec. To strasznie wartościowe. Chcę tego więcej, żeby to się działo w szerszym stopniu. To takie dobre, szlachetne i wartościowe uzależnienie.

Twoją wielką pasją jest też jazda konna, w sezonie letnim często uczysz jej w Jaszkowie koło Poznania. Mógłbyś opowiedzieć nam coś więcej na ten temat?

Zacząłem jeździć konno, jak miałem osiem lat. Na początku chciałem być zawodnikiem, wygrywać konkursy i zdobywać nagrody. Życie zweryfikowało, że jazda konna jest trochę niewdzięcznym sportem, jeśli uprawia się ją sportowo. Trzeba mieć na to pieniądze, a właściwie się na tym nie zarabia.

Zdążyłeś wziąć udział w jakimś konkursie jeździeckim?

Tak, kilka razy wziąłem udział w jakichś zawodach. Zawsze lubiłem rywalizację, ale nie było za bardzo możliwości, żeby to kontynuować. Zresztą ster w życiu zaczęła już trochę przejmować muzyka. Jaszkowo, gdzie jeżdżę w wakacje, jest prowadzone przez mojego wujka Antoniego Chłapowskiego. Kiedyś trochę podstępem wpuścił mnie w uczenie dzieci. Na początku mówiłem, że absolutnie nie ma takiej opcji. Chciałem być samotnym jeźdźcem. Kiedy jednak spróbowałem, okazało się, że to w ogóle rewelacja. Od tamtej pory przyjeżdżałem tam do pracy. Dostajesz na tydzień grupę. Każde dziecko ma swojego konia, którym się opiekuje. Przez tydzień patrzysz jak ta grupa się rozwija, jak dzieci pokonują swoje lęki, uczą się i pogłębiają relację z koniem. Człowiek przez tydzień potrafi się tak zżyć, że kiedy przychodzi moment rozstania, to wszyscy płaczą. Czasem zdarza się, że na mój koncert przyjdzie jakieś dziecko, które miało osiem lat jak je uczyłem, a teraz ma szesnaście i chwali się, że jeździło u mnie w grupie. W zeszłe wakacje nie byłem w Jaszkowie, bo była premiera „Pilotów”, ale mam nadzieję, że w najbliższe wakacje do tego wrócę.

Cały czas rozwijasz się artystycznie, niedługo ukaże się Twoja debiutancka płyta. Gdzie w takim razie będzie można Cię w najbliższym czasie oglądać, usłyszeć i śledzić?

W programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, w Teatrze Muzycznym Roma w musicalu „Piloci”, w Teatrze Muzycznym w Gdyni w musicalu „Notre Dame de Paris” i na koncertach tu i ówdzie.

(Foto: Katarzyna Raczak)

Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Janka Traczyka i jego działalności, zapraszam na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/janektraczyk/
https://www.instagram.com/janek_traczyk/