Józef Pawłowski jest młodym aktorem, znanym przede wszystkim z roli Stefana Zawadzkiego w filmie wojennym Jana Komasy „Miasto 44” oraz licznych ról dubbingowych. Obecnie możemy go oglądać między innymi w serialu „Diagnoza”, w którym wciela się w postać stażysty Rafała Krupnioka. Niedawno zagrał również rolę Bartosza w północnoirlandzkim filmie „Bad Day for the Cut”. W wywiadzie Józef opowiada między innymi o początkach swojej przygody z aktorstwem, pracy na planie „Miasta 44”, kulisach dubbingu i swojej fascynacji sportami walki.
W swojej rodzinie oprócz babci aktorki Teresy Szmigielówny miałeś też dziadków szermierza i pilota, a Twoja mama jest z zawodu lekarką. Dlaczego wybrałeś właśnie aktorstwo i czy od dziecka był to Twój wymarzony zawód?
Na początku chciałem zostać pilotem jak mój dziadek, potem z kolei adwokatem jak drugi dziadek (szermierz). W trzeciej klasie podstawówki zostałem na siłę wypchnięty na konkurs i tam zachłysnąłem się sceną, reflektorami i tą magią, którą ma w sobie teatr. Nie traktowałem jednak marzenia o aktorstwie serio. Później trafiłem do osiedlowego koła teatralnego, a już w gimnazjum po dłuższej przerwie do koła teatralnego w Pałacu Młodzieży w Pałacu Kultury. Tam to marzenie o aktorstwie zaczęło się konkretyzować, ale jeszcze nie do końca wiedziałem jak odpowiedzialny może być ten zawód. Prawdziwe dojrzewanie w podejściu do sztuki zaczęło się dopiero dwa lata później, kiedy trafiłem do ogniska Machulskich. Nie tylko mieliśmy tam zajęcia związane z aktorstwem, ale też doświadczaliśmy sztuki na wielu poziomach: oglądanie filmów, obrazów i rzeźb oraz czytanie wierszy i prozy. Zajęcia prowadzili fantastyczni ludzie, dzięki czemu naprawdę mogliśmy się rozwinąć. Wtedy zakochałem się w teatrze już tak na maksa i uznałem, że chcę to w życiu robić.
Przez wiele lat traktowałem aktorstwo trochę jako powód do wstydu. Wychowywałem się na blokach, gdzie było ono traktowane raczej jako coś niepoważnego. Dopiero przez ostatnie lata zacząłem być dumny z tego co robię, bo chyba udało mi się wykorzystać ten zawód do pozytywnych rzeczy. Staram się wkładać w aktorstwo całe serce, a pieniądze, które zarabiam i rozpoznawalność przekładać na pomoc innym.
Niewątpliwie powodem do dumy może być dla Ciebie rola w filmie historycznym „Miasto 44”, pełnym współczesnych akcentów jak choćby nowoczesna muzyka. Czy miałeś jakiś moment wątpliwości przy tworzeniu tego filmu?
Już zanim weszliśmy na plan miałem momenty zwątpienia. Jak wiesz lub nie, ten film miał powstawać trzy razy i dwa razy spadł, a bardzo mi na tej roli zależało. Jak spadł za pierwszym razem, to trochę zawalił mi się świat. Potem już za każdym razem podchodziłem do „Miasta” z rezerwą i szczyptą zwątpienia, czy na pewno powstanie. Ale jednak powstało. To była moja pierwsza i chyba jedyna dotychczas tak duża rola, weryfikowała moje umiejętności, nie tyle aktorskie, co wytrzymałości psychicznej. Za każdym razem jak wstawałem i wiedziałem, że mam do zagrania coś więcej niż po prostu przejście w tle, to byłem zesrany od rana do wieczora. Przez cały czas spędzony na planie byłem na jakiejś niesamowitej adrenalinie. W ogóle nie czułem zmęczenia, a de facto spałem tyle co nic i pracowałem dziennie po 12-14 godzin.
Film „Miasto 44” był filmem bardzo brutalnym i dosłownym - wybuchy, krew, rozlatujące się szczątki… Czy po kilku miesiącach pracy na planie miałeś problem z wyjściem z roli i przejściem do porządku dziennego?
Myślę, że ta rola zostawiła na mojej psychice trwały ślad. Wszystko, co cię w życiu kosztuje, potem w tobie pozostaje i żeby była jasność: mi to w ogóle nie przeszkadza. Pracowaliśmy na dużych emocjach, więc oczywiście potrzebowałem czasu dla siebie, żeby po tym wszystkim odetchnąć. To był mój pierwszy tak wielki projekt, więc ta naiwność i maksymalna wiara, że trzeba dać z siebie wszystko, była dodatkowo spotęgowana. Myślę, że cenę tego zapamiętam na zawsze, ale cieszę się, że ją płacę. Musiałem wypić swoje z tego piwa, które sobie warzyłem przez cały ten czas i tyle.
Miałeś jakąś swoją najtrudniejszą scenę, czy do wszystkich podchodziłeś w ten sam sposób?
Na planie byłem obsrany od samego początku do końca. Założyłem sobie jednak, że chcę być nieustająco w skupieniu, z dala od zewnętrznych bodźców tego świata jak np. imprezy. Bałem się tych wszystkich scen i stresowałem nimi, ale wiedziałem, że robię wszystko co mogę, żeby utrzymać skupienie. Ważnymi dniami były pierwszy i ostatni, kiedy byłem już na maksa wypruty. Były oczywiście takie dni, że gorzej się wyspałem albo miałem szczególnie emocjonalne sceny jak np. śmierci matki, ale generalnie wszystkie dni były strasznie ciężkie i trudno wyszczególnić jeden konkretny.
„Miasto 44” nie było Twoim jedynym filmem historycznym, zagrałeś też między innymi syna Ryszarda Kuklińskiego w filmie „Jack Strong”. Często tego typu filmy stanowią ważny element zdobywania przez młodzież wiedzy historycznej. Jak oceniasz polskie kino historyczne - czy może być dobrym edukatorem?
Polskie kino historyczne jest bardzo niestabilne, bo obok wielu pięknych filmów, było też wiele fuck upów - trudno wystawić tu średnią ocenę. Akurat jeśli chodzi o „Jacka Stronga” czy „Miasto 44”, to są w miarę stabilne historycznie i trzymają się faktów. Generalnie moim zdaniem tendencja jest raczej ku górze niż ku dołowi, jak zresztą w całym polskim kinie, co mnie bardzo cieszy. Nie ma opcji, żeby się nie potknąć, ale polskie kino uczy się na swoich błędach i zmierza ku dobremu.
Na planie „Jacka Stronga”, podobnie jak i na planie „Bodo” pojawił się również Twój starszy brat Stefan, ale nie mieliście za bardzo okazji grać wspólnych scen. Chciałbyś zagrać ze Stefanem obok siebie w jednym filmie?
W „Jacku Strongu” Stefan grał nawet starszą wersję granej przeze mnie postaci. W „Bodo” mieliśmy wspólną scenę, ale nasi bohaterowie nie mieli ze sobą interakcji. Myślę, że zagranie razem byłoby bardzo ciekawym doświadczeniem, chociażby pod względem przygotowań. Stefan zna mnie całe życie, więc nasza droga byłaby znacznie krótsza. Nie musielibyśmy przełamywać granicy obcości, bo nasze ciała, charaktery i emocjonalność się znają. Byłoby super zderzyć się z kimś tak bliskim i tak mi znanym. Stwarzałoby to wiele możliwości, ale też pewne ograniczenia. Ciężko byłoby mi zagrać niektóre sceny…
Na przykład scenę zabójstwa?
Nie, z przyjemnością bym go kropnął!
(śmiech) Nie wiem jakbym się zachował, gdybyśmy w czasie pracy nad filmem mieli między sobą jakiś trudny okres. Mam nadzieję, że zachowalibyśmy się właściwie, ale na pewno byłby to taki newralgiczny moment. Przez to, że jesteśmy rodziną i nie mamy między sobą granic kulturowych, moglibyśmy się na siebie gniewać albo się pokłócić, chociaż rzadko nam się to zdarza.
Macie chyba trochę różne charaktery - Stefan gra w serialu komediowym „O mnie się nie martw”, a Ty od komedii raczej uciekasz…
Tak naprawdę do tej pory miałem tylko jedną rolę komediową - grałem przerysowanego Ukraińca w „Dziewczynach ze Lwowa”. Często też komedia pojawia się w dubbingu, ale tu akurat wydurniam się za czyimiś plecami, więc nie jest to weryfikacja umiejętności. Na pewno jesteśmy ze Stefanem inni, ale trudno mi powiedzieć pod jakim względem, bo nawet na Akademii Teatralnej nie mieliśmy okazji spotkać się na jednej scenie - Stefan zaczął tam studiować, jak byłem na II roku.
Wspomnieliśmy o Twojej działalności dubbingowej - podkładałeś głos pod różne postaci, między innymi Donatella w „Wojowniczych Żółwiach Ninja” i Robbiego Shapiro w „Victorii znaczy zwycięstwo”. Które z tych seriali i filmów były Twoimi ulubionymi?
Moją ukochaną bajką była „Victoria znaczy zwycięstwo”, w której dubbingowałem dwie postaci: Robbiego i jego lalkę Rexa. Sama atmosfera pracy przy tym projekcie była genialna. Teraz zrobiłem „Twojego Vincenta”, przepiękny film o Vincencie van Goghu - byłem zaszczycony, że mogłem wziąć w nim udział. To były takie moje dwa dubbingowe „sztosy”. Większe fabuły jak „Żółwie Ninja” i „Valerian”, w których dubbinguję sobie zupełnie inny świat, też były dla mnie bardzo otwierające. Użyczam również głosu w „Call of Duty”. To moja pierwsza gra, przy czym jest ona zrealizowana mega filmowo.
A jakie programy oglądałeś jako dzieciak, zanim zacząłeś pracę w dubbingu?
Przez to, że miałem czwórkę rodzeństwa, moje warunki oglądania telewizji były mocno ograniczone. Oglądałem głównie dobranocki takie jak „Gumisie”, „Smerfy”, „Zaczarowany ołówek”, „Bolek i Lolek” i „Pszczółka Maja”. Bardzo lubiłem też „Było sobie życie” i serię historyczną tej samej produkcji. Z bajek filmowych podobały mi się „Tarzan” i „Droga do El Dorado”, które na okrągło wałkowałem na kasacie. Uwielbiałem też filmową „Trylogię” - „Potop”, „Ogniem i mieczem” i „Pana Wołodyjowskiego” oraz filmy „Braveheart”, „Gladiator” i „Patriota”. Jak byłem pięć dni chory, to każdy z tych filmów oglądałem po dwa razy. Znałem kiedyś całe linijki i byłem w stanie „gadać” ze wszystkimi bohaterami.
Wcielasz się w różne role dubbingowe, często mocno zróżnicowane pod względem głosowym. Jak wygląda przygotowanie do pracy w dubbingu - musisz mieć do tego wrodzone predyspozycje, czy można sobie ten głos wypracować?
Środowisko dubbingowe jest bardzo małe, więc żeby się w nim utrzymać, trzeba mieć naturalne predyspozycje, słuch i poczucie rytmu. Los chciał, że spotkałem ludzi, którzy mieli do mnie cierpliwość, a sam starałem się uczyć najszybciej jak się da. W pracy głosem najczęściej czerpię inspiracje z życia. Na przykład w dubbingowaniu Rexa zainspirował mnie jeden z profesorów z Akademii Teatralnej. Kiedy byłem najbardziej zafascynowany dubbingiem, potrafiłem z kolei gadać na pięć głosów, siedząc w wannie. Wiadomo, że było to dość amatorskie i durnowate, ale myślę, że takie przedrzeźnianie rzeczywistości i robienie z siebie pajaca jest w tej pracy bardzo pomocne.
Niedawno pojawiłeś się w północnoirlandzkim filmie „Bad Day for the Cut”. Jak wspominasz pracę z anglojęzyczną ekipą? Czy praca tam różni się od polskich warunków?
U nas nie ma czegoś takiego jak stałe warunki pracy, a w Wielkiej Brytanii podejście do higieny pracy jest bardzo restrykcyjne. Wszędzie podany jest dokładny plan pracy, a po pięciu godzinach musi być godzinna przerwa. W Polsce często zdarzają się nadgodziny czy spóźnienia, a tam mają praktycznie żelazne granice, kiedy zaczynasz i kończysz zdjęcia. Panuje olbrzymi szacunek do twojego prywatnego czasu, a każda istotna zmiana planu musi być jednogłośnie zatwierdzona. Inna sprawa, że z tego co wiem warunki pracy w Wielkiej Brytanii są regulowane przez ustawę, a nie umowę.
Jesteś otwarty na kolejne zagraniczne propozycje?
Angielskiego nauczyłem się już na studiach, bo w gimnazjum i liceum olałem naukę tego języka. Na maksa kocham brytyjską kulturę, chociaż Irlandczycy, Szkoci, Walijczycy i Anglicy to inne narody, które trudno ze sobą porównywać. Znacznie bardziej siedzi mi brytyjski niż amerykański akcent. Fascynują mnie niesamowicie English breakfast, piwa, bary, mecze, ich sposób ubierania się, kultura, teatry radiowe i kameralne brytyjskie filmy. Przez sześć lat uczyłem się angielskiego z intencją, że chciałbym chociaż kiedyś zagrać epizod w brytyjskim filmie, a udało się zagrać drugą rolę męską w produkcji bardzo fajnie odebranej na świecie. Bardzo bym marzył, żeby jeszcze kiedyś było mi dane zagrać w anglojęzycznym filmie.
Czyli nie masz takiego problemu z akcentem, że możesz grać tylko przybyszów ze Wschodu?
Jednak słychać u mnie, że nie jestem Brytyjczykiem, przy czym na tyle, na ile uczyłem się z radia, wszyscy są pod dużym wrażeniem moich umiejętności. Na dzień dzisiejszy myślę, że nie brzmię jak Polak czy Rosjanin, raczej jak zagubiony w czasoprzestrzeni ktoś, kto trochę mówi po brytyjsku, trochę nie wiadomo jak. Niektóre słowa mówię bardzo dobrze, bo są łatwe w wymowie, ale niestety w sporej części mam albo błędny akcent, albo żaden. Amerykanów potrafię oszukać, ale Brytola już nie.
Oprócz ról filmowych, grasz również w serialach, między innymi w „Belfrze” i „Diagnozie”. Traktujesz te role jako swego rodzaju odskocznię od filmu?
Generalnie na tyle, na ile pozwala mi dane zlecenie i jego warunki, staram się dawać z siebie w pracy wszystko. Czy traktuję to jako odskocznię? Gdybym na dzień dzisiejszy miał propozycję zagrania w jakimś zajebistym filmie, to wziąłbym zajebisty film. A że ostatnio takich propozycji nie było, to pojawiła się „Diagnoza”, z czego się bardzo cieszę. Na tę chwilę nie jestem w sytuacji, że mogę sobie przebierać w ofertach.
Pomocne w tej roli na pewno jest doświadczenie pochodzenia z lekarskiej rodziny.
Moja babcia była farmaceutką, mama jest lekarzem, rodzice mojego przyjaciela też. Od dziecka przychodziłem do mamy do pracy, więc szpital jest dla mnie środowiskiem naturalnym. Większość ludzi dorosłych, którzy mnie otaczali, było bezpośrednio związanych z medycyną. Myślę, że to pomaga, bo nie jest to dla mnie temat w stu procentach obcy. Może nie znam wielu naukowych pojęć i chorób, ale jeśli chodzi o atmosferę, charakter i napięcie w pracy, to patrzyłem na to codziennie.
Twój dziadek Jerzy Pawłowski był szermierzem, Ty zaś od dłuższego czasu trenujesz sztuki walki. Czy mógłbyś opowiedzieć coś więcej o swoich zainteresowaniach sportowych?
Pochodzę ze skromnej rodziny, wychowałem się na blokowisku. Do 16. roku życia zbierałem grosiki z ziemi albo sprzedawałem butelki, żeby mieć na słodycze. Jak miałem 14 lat pojawił się u nas komputer, a jak 16-17 internet. Do tego czasu jedyną rzeczywistością była dla mnie piłka i dwór. Jak szedłem wyrzucić śmieci, to zawsze brałem ze sobą piłkę i wracałem po pół godziny-godzinie, bo stałem i kopałem. Sport był więc w moim życiu elementem naturalnym, za co jestem losowi bardzo wdzięczny.
Jeśli chodzi o sporty walki, to zawsze chciałem je uprawiać. Jak byłem dzieciakiem, trafiłem na karate, ale niestety mama nie zgodziła się, żebym to kontynuował, choć podobno byłem bardzo obiecujący. Wróciłem do tego dopiero na studiach, aby zdyscyplinować i uporządkować samego siebie. Z przerwami w związku z zawodem i różnymi sprawami zdrowotnymi trenuję już od czterech lat. Dzięki treningom wzrasta moja świadomość ciała, dyscyplina, pewność siebie i kondycja, a przy okazji poznaję fajnych ludzi.
Z tego co wiem, nie przeszkadzał Ci dubstep w „Mieście 44”. Jakiej zatem muzyki sam słuchasz na co dzień?
Dubstep faktycznie pasował mi w tym filmie, chociaż na co dzień nie słucham takiej muzyki. Wychowałem się na polskim rapie i to w nim głównie siedzę. Na drugim miejscu jest cięższe brzmienie, np. metal, rock, punk rock, a równolegle muzyka klasyczna, która mnie uspokaja i wycisza. Trzecie miejsce zajmują z kolei ex aequo nuty gospelowe i jazzowanie - raz na milion lat lubię i tych dwóch gatunków posłuchać.
A sam śpiewasz?
Zawodowo nic z tym nie robię, ale śpiewam, bo przez lata miałem zajęcia na Akademii, brałem nawet udział w Przeglądzie Piosenki Aktorskiej. Nie pociągnąłbym jednak musicalu, bo wymaga on niesamowitej kondycji, gospodarki tlenu i pracy przeponą. Mogę stanąć sobie przed mikrofonem i zaśpiewać nawet kilka utworów, ale żeby połączyć to z ruchem scenicznym, trzeba być kosmitą! Może dałbym radę, jakby ktoś mnie przygotował, ale na dzień dzisiejszy miałbym z tym duży problem.
Z tego co wiem, unikasz ścianek i imprez, skupiając się przede wszystkim na wykonywanym zawodzie. Jak w pracy aktora, którą często uważa się za narcystyczną, zachować skromność i nie dać się wciągnąć w celebryctwo?
Bardzo buduje mnie wiara i to, co czytam w Piśmie Świętym. Mam też przyjaciół, którzy potrafią dać mi w łeb, kiedy widzą, że mi odbija. A że jestem dość egoistycznym i narcystycznym typem, to budowanie pokory jest mi szalenie potrzebne. Cały czas staram się być bardziej pokorny, bo zabijając narcyzm lub chociaż go studząc, otwierasz się na innych ludzi, a o to chodzi w mojej pracy. Trzeba być z siebie dumnym i pewnym siebie, ale to absolutnie nie oznacza egoizmu, narcyzmu i egocentryzmu. Wydaje mi się, że artyści powinni być odwrotnością tych trzech cech. Musimy być zwróceni na drugiego człowieka, a takie pierdolenie na swój temat w zachwycie jest kompletnie bezproduktywne.
Mógłbyś zdradzić na zakończenie swoje kolejne aktorskie plany?
Niedawno zakończyłem zdjęcia do kolejnych odcinków seriali „Wojenne dziewczyny” i „Diagnoza”. Pod koniec listopada wchodzę na drugi sezon „Diagnozy” i zobaczymy jak to się rozwinie. Nie wiem czy też tak masz, ale ja lubię się raz na jakiś czas zachwycać się tym, jak szalenie dynamiczne jest życie. W gruncie rzeczy jutro mogę już siedzieć na Wyspach, pracować w magazynie i być mega szczęśliwym gościem. Może jeszcze czeka mnie milion filmów i seriali, a może nie czeka mnie już żaden. Liczy się przede wszystkim to, jakim jesteś człowiekiem. Nie da się zrealizować wszystkich marzeń i pasji, trzeba po prostu rozpoznawać, co jest dla ciebie najważniejsze i nie być w tym wszystkim egoistą.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Józefa Pawłowskiego i jego działalności zawodowej, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę: