Laura Breszka jest aktorką telewizyjną i teatralną, której popularność przyniosły role dziennikarki Maleny Pisarek w „Singielce” i Natalii Popławskiej w „Na Wspólnej”. Obecnie zaś możemy ją oglądać w programie rozrywkowym „SNL Polska” na platformie internetowej Showmax. Laura pracuje również jako lektorka audiobooków i okazjonalnie udziela się w dubbingu, m.in. podkładała głos pod Lindę Lenartowicz w filmie „Wszystko albo nic”. W wywiadzie opowiada o początkach swojej przygody z aktorstwem, pracy na planie „SNL Polska”, kulisach zawodu lektora i planach na przyszłość.
W 2010 ukończyłaś Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Kiedy po raz pierwszy pojawiła się w Twojej głowie myśl, że chcesz zostać aktorką?
Kiedy jako mała dziewczynka byłam z mamą na dworcu, zobaczyłam młodą dziewczynę. Miała długą suknię do ziemi, która była dla mnie magiczna. Mama powiedziała, że to dziewczyna ze szkoły teatralnej. Pomyślałam, że też bym tak chciała. W podstawówce i gimnazjum miałam w klasie zajęcia teatralne, robiliśmy szkolne przedstawienia i brałam udział w różnych konkursach. Dobrze mi to szło i po prostu to lubiłam. Ten teatr cały czas był wokół mnie. W liceum byłam w klasie teatralnej, gdzie mieliśmy zajęcia w klimacie Gardzienic, czyli szmaty i szczudła. Było dla mnie jasne, że będę zdawała do szkoły aktorskiej. Inni byli dobrzy z matmy, ja byłam dobra w aktorstwie. To była dla mnie naturalna droga.
Co najbardziej zapadło Ci w pamięć z lat spędzonych w łódzkiej „filmówce”?
To były cztery lata mojego życia, więc tych momentów było strasznie dużo. Moim opiekunem roku był Janusz Gajos. Byliśmy jedynym rokiem, jaki kiedykolwiek wziął, więc było to pewnego rodzaju wyróżnienie. Spotkałam tam bardzo dużo fajnych ludzi. Byłam królową etiud. Zagrałam chyba w czterdziestu, niestety nie w tych końcowych, które się liczą, tylko w takich „marnych” minutowych na pierwszym i drugim roku. Raz na przykład owinięto mnie w bandaże, potem te bandaże ściągałam, tłukłam lustra... Bywało tak, że grałam kilka razy na tym samym tekście z różnymi osobami. Wynikało to z tego, że po prostu byłam dobra i głupio było się nie zgadzać, kiedy ktoś prosił o pomoc. Na pewno dało mi to jakieś doświadczenie.
Z etiud przeszłaś do seriali. Twoją największą dotychczas serialową rolą była dziennikarka Malena w „Singielce”. Jak wspominasz pracę na planie tej produkcji?
Grałam Malenę, jedną z dziesięciu osób w redakcji, w której pracowała główna bohaterka. Oczywiście byłam bohaterką negatywną, bo tak się składa, że zazwyczaj gram taki typ postaci. Na początku miałam tylko sceny zbiorowe w biurze i po prostu czekałam na scenę, gdzie mogłam coś powiedzieć. Scenarzyści jednak musieli rozpisywać role dla wielu postaci, a mnie nie znali. Zadzwoniłam więc do Piotra Jaska, który był headwriterem serialu i powiedziałam mu, że dostaję kolejne odcinki i cały czas nic w nich nie mówię, tylko przechodzę w tle. Tłumaczyłam, że przecież jestem aktorką i chciałabym coś zagrać. Nagrałam na tyle fajną wiadomość, że oddzwonił: „Laura, sorry, mamy tyle tych postaci, pewnie!”.
Potem na spotkaniach integracyjnych poznałam scenarzystów, rozmawiałam z nimi i podawałam różne fajne pomysły dla postaci. Zależało mi, żeby mieć coś więcej do zagrania. Chciałabym w tym miejscu ukłonić się w stronę Maćka Migasa, który uwierzył we mnie, tak naprawdę nie do końca wiedząc czy jestem zdolna, czy nie. Mimo że na początku nie miałam się czym popisać, to zawsze wstawiał mnie w tło i nauczył walki o siebie.
Z tego co wiem to napisałaś nawet scenariusz jednego odcinka tego serialu.
Coś tam rzeczywiście napisałam, aczkolwiek nie mam w tym wprawy i zostało to mocno zmienione. Po prostu nie znałam aż tak dobrze losów bohaterów, żeby pisać za scenarzystów. Miałam dokładnie rozpisane, o czym mam pisać, ale jednak w serialu, który jest pisany tak długo przez zgraną ekipę, ciężko było się wdrożyć w ich wymagania, żeby to zgrabnie pokazać.
Myślisz o tym, żeby w przyszłości profesjonalnie zająć się scenariuszem lub reżyserią?
Absolutnie chciałabym być reżyserem. Na pewno zrobię swój film. Myślę o nim intensywnie, daję sobie jeszcze na to do trzech lat. Teraz na przykład reżyseruję u mojego dziecka w klasie „Pchłę szachrajkę”. Piszę też dużo scenariuszy krótkometrażówek. Zrobiłam już z dziesięć kilkuminutowych filmów i jeżdżę po całej Europie na zgrupowania filmowców-amatorów. Te filmiki są zawsze bardzo fajnie odbierane. Mimo że często robię je szybko i bez takiego przygotowania jak inni, okazuje się, że są lepsze od tych, nad którymi ludzie długo pracują. Wiem, że to moja droga - aktorstwo jest dla mnie trochę za bardzo stresujące. Może to brzmi nieskromnie, ale nie uważam, żebym była taką totalną aktorzycą. Nie jestem aktorką, która po prostu wejdzie i zagra coś dobrze. Muszę mieć dobre warunki, a reżyser sam te warunki tworzy. Tak więc sama będę je stwarzać, a nie tylko ciągle słuchać innych.
W „Singielce” i „Na Wspólnej” wcielałaś się w bohaterki, które odbijały facetów innym kobietom. Zdarza Ci się stawać w obronie postaci, w które się wcielasz, kiedy np. fani krytykują ich życiowe wybory?
Na planach nikt tak do tego nie podchodzi, a w dyskusje na forach się nie wdaję, bo przecież wiadomo, że to fikcja. Zresztą to nie jest tak, że ludzie są czarni albo biali. Mają wiele kolorów. Staram się po prostu pokazać motywację tych bohaterów, grać siebie w danych okolicznościach życia. Tak jakbym urodziła się w innej rodzinie i została inaczej wychowana. Nie wchodzę w całkowicie wyimaginowaną postać, tylko bazuję na sobie. A że mam wszystkie emocje i jestem osobą jak każda inna, to automatycznie ta postać ma wnętrze i duszę. Złe osoby tak samo cierpią z powodu tego, że są nieakceptowane, a nie potrafią żyć inaczej. Tak więc bronię tych postaci, ale nie słownie przez jakieś pyskówki, tylko po prostu już na ekranie. Nie chcę być kojarzona z takimi bardzo złymi postaciami. Paradoksalnie, mimo że gram postaci opisane jako negatywne, to nie jest tak, że wszyscy mówią: „Ojej, ty jesteś tą suką”, ale prędzej „Fajna postać” albo coś takiego.
Niedawno poznaliśmy Cię z bardziej humorystycznej strony w programie „SNL Polska” - amerykańskim formacie w telewizji internetowej Showmax. To coś nowego na polskim rynku. Nie obawiałaś się tego projektu?
Myślę, że prędzej można się obawiać seriali. Przyjmując rolę w „Na Wspólnej”, nie wiedziałam, że będę musiała wdać się w romans ze starszym facetem. Przyjęłam rolę jako restauratorka, a zanim zdążyłam się obrócić, już miałam romans, na który nie miałam żadnego wpływu. Właśnie od tego chciałabym uciec. „SNL” to klasyczny format amerykański z ponad 40-letnią historią, więc nie wiem, co by musieli zrobić, żeby to zepsuć. Co najwyżej bałam się, czy podołam. Spodobało mi się przede wszystkim to, że można się wcielać w wiele postaci. Aktorstwo polega na ciągłym udowadnianiu, że się potrafi. Oczywiście jest w tym też pewna rola społeczna - pokazywanie ludziom odbicia rzeczywistości czy rozluźnianie ich. „SNL” jest więc dla każdego aktora świetnym wyzwaniem. Zagrać w tygodniu kilka postaci - każdy by tego chciał.
Celem „SNL Polska” jest rozśmieszanie ludzi i wprawianie ich w dobry nastrój. Masz jakąś swoją ulubioną sytuację lub wpadkę z planu?
Jestem z tych, których wpadki nie bawią, raczej dołują. Zabawne jest dla mnie co najwyżej to, co dzieje się w pokoju, w którym siedzimy, czekając na nasze skecze. Mam zabawną ekipę, którą bardzo lubię. To zaś, że nie mogłam się zmieścić w kostium czy stresowałam się, że nie wyjdę, nie śmieszy mnie w ogóle. Tak naprawdę to jest trudna robota. Musisz być w danej chwili przed odpowiednią kamerą, bo inaczej cię nie złapią. Jak spóźnisz się z danym tekstem, to rozwalisz cały skecz. To naprawdę nie jest śmieszne. Nasz program ma przede wszystkim śmieszyć ludzi.
Miałaś również okazję spróbować swoich sił w dubbingu, m.in. podkładałaś głos pod Lindę Lenartowicz we „Wszystko albo nic”, Vanessę w „Deadpool 2” czy Blake Lively w reklamie L'Oréal, regularnie nagrywasz też audiobooki. Co najbardziej fascynuje Cię w dubbingu i byciu lektorką?
Moje największe role to „Wszystko albo nic” i „LEGO Ninjago: Film”, ale głównie są to małe rólki. Teraz z kolei robiłam audiobook „Wiedźmina” w Teatrze Polskiego Radia. Nie jestem dubbingowym wyżeraczem - przede wszystkim nagrywam książki, czasami też reklamy radiowe. W lektorce przy książkach najbardziej podoba mi się progres, który zrobiłam. Moimi pierwszymi dwoma audiobookami były książki Katarzyny Puzyńskiej „Motylek” i „Więcej czerwieni”. Na szczęście nie było jakichś strasznych opinii (za co bardzo dziękuję słuchaczom), ale uważam, że przeczytałam je koszmarnie - nie mogę tego słuchać i jest mi wstyd. Nawet jak puściłam go mojej 90-letniej babci, to po chwili powiedziała: „Wyłącz to, wyłącz”.
Cieszę się, że w czymś się rozwinęłam i teraz mogę już szczerze powiedzieć, że robię to dobrze. W studiu nagraniowym jestem panem siebie. Nie ma tam reżysera, który mówi ci, co masz robić, więc się nie stresuję. Panuje tam pełen spokój. Bardzo lubię cały ten świat lektorów, który jest inny od świata aktorskiego.
Tylko Ty i mikrofon.
Tak, mikrofon, ja i jadę. Po drugiej stronie mam kolegę. Jak jest coś śmiesznego lub czytam beznadziejną książkę, to możemy się z tego pośmiać. Lektorka to naprawdę świetna robota.
Powiedziałaś, że z każdym kolejnym audiobookiem jesteś coraz lepsza w tym zawodzie. Czy oprócz tego robisz jakieś ćwiczenia dykcyjne lub z emisji głosu?
Jak dużo się czyta, to zdobywasz w tym wprawę. Co śmieszne, w normalnym życiu mówię bardzo szybko - nie niewyraźnie, ale za szybko. Wypowiadam dwa razy więcej słów niż inni w tym samym czasie. Jak mówię ludziom, że jestem lektorem, a ta osoba słyszy tylko jak mówię na co dzień, to myślę sobie: „Kurde, pewnie myśli, że jestem w tym beznadziejna”.
Lektorka jest takim odzwierciedleniem twojego stanu psychicznego w danej chwili. Jeżeli jesteś zestresowany, to się jąkasz. Kiedy mam gorszy czas i płytki oddech ze zdenerwowania, to mi to przeszkadza. Nie mówiąc już o tym, że jak jesteś zmęczony lub niedospany, to czytasz dwa razy dłużej niż byś mówił. Już po pierwszej stronie wiesz, czy jesteś w formie czy nie. Podobnie jeśli po drugiej stronie jest osoba wprowadzająca nerwową atmosferę, to mi też się to udziela i nie jestem w stanie czytać komfortowo.
Czyli można powiedzieć, że jesteś perfekcjonistką?
Jestem. Nie ma jednak perfekcjonizmu bez popełniania błędów, bo stąd już blisko do prokrastynacji - niemocy skończenia czegoś i ciągłego przekładania różnych rzeczy. Często jest ona związana z perfekcjonizmem i tym, że wiesz, ile ci do tego perfekcjonizmu brakuje. Uczę moje dziecko, że dopiero ciągłe próby i poprawianie błędów mogą doprowadzić do perfekcjonizmu. Na planach zdjęciowych nie ma zbyt wiele czasu, więc często jestem niezadowolona z tego, co robię, ale uczę się też odpuszczać. To że jestem perfekcjonistką nie znaczy, że robię coś perfekcyjnie. Po prostu stale mam poczucie, że mogłabym robić coś lepiej. Żyję z wiecznym poczuciem winy, ale pracuję nad tym.
Skoro mowa o Twoich cechach charakteru - niezbyt często pojawiasz się na ściankach i eventach. Nie lubisz tego?
Gdybym mogła na pstryk być ubrana i pojawić się w danym miejscu oraz mieć załatwioną nianię, to bym bywała, ale wiąże się to ze zbyt dużymi wyrzeczeniami. Wiem, że robiłabym to kosztem mojej duszy. Podziwiam osoby, które tak dużo bywają i jeszcze do tego mają dzieci. Ja to traktuję jako część ewentualnej pracy. Wiem, że trzeba wychodzić, żeby mieć pracę - niestety tak ten showbiznes wygląda. Dzięki temu masz role w serialach czy filmach komediowych. Niekoniecznie w tych ambitnych, w których chciałabym grać, a za bardzo nie mam do nich dostępu. Akurat tego pojście na ściankę nie przyspieszy.
Na Twoim Instagramie możemy znaleźć zdjęcia i relacje z Twoich zagranicznych podróży, m.in. do Włoch. Czy mogłabyś nam zdradzić swoje wakacyjne plany?
Lecimy z Mateuszem [Królem] na Sri Lankę. Muszę też pojechać gdzieś z moim dzieckiem, może do Budapesztu lub Kopenhagi. Ostatnio w ramach Dnia Dziecka byliśmy z Leą w Rzymie na wesołym miasteczku. Podróże są dla mnie bardzo ważne. Zdecydowanie zmieniają one wszystko. Uważam, że zarabianie pieniędzy i niepodróżowanie nie ma sensu. Głęboko wierzę w reinkarnację, w to, że w życiu nie chodzi o to, żeby się męczyć. Ja zaś wpadłam w wyścig szczurów i nie czuję się z tym dobrze. Bardzo doceniam to, co mam, ale nie chcę, by tak wyglądało całe moje życie. Moja dusza by umarła. Tak więc w przyszłości chcę po prostu robić własne filmy i spokojnie pisać kolejne scenariusze.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Laury Breszki, zapraszam na jej oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/laurabreszkaofficial/
środa, 27 czerwca 2018
środa, 13 czerwca 2018
Rozmowa z Jakubem Urbańskim (Playboys)
Jakub Urbański jest pochodzącym z Radomia wokalistą zespołu disco polo Playboys. Ukończył studia na kierunku Jazz i muzyka estradowa na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Jego grupa zdobyła popularność takimi utworami jak „Nasza noc”, „Lejde”, „Zwariowałem” czy „Fajna jest ta dziewczyna”. Playboys mają na swoim koncie wiele nagród i wyróżnień muzycznych, a ich piosenka „Wyśmienicie” nagrana z Pięknymi i Młodymi pokryła się poczwórną platyną. W wywiadzie Jakub opowiada o początkach swojej przygody z disco polo, najnowszym singlu Playboys „Ja w to nie wierzę”, muzycznych inspiracjach i planach na przyszłość.
Czasy Twojego dzieciństwa przypadały na lata 90., kiedy apogeum swojej popularność przeżywały takie gwiazdy disco polo jak Shazza czy Bayer Full. Czy już wtedy interesowałeś się tym gatunkiem muzyki?
Tak. Lata 90. to był początek muzyki disco polo. Wtedy, tak jak teraz, była ona najpopularniejszą muzyką w naszym pięknym kraju. Pamiętam, że jako małe dziecko, w niedzielę rano, włączałem kanał ze słoneczkiem i oglądałem z rodzicami „Disco Relax” . Pokazywano tam takie gwiazdy jak Shazza, Boys, Classic i Akcent. Wtedy nawet nie myślałem, że kiedyś będę miał przyjemność spotkać się z tymi gwiazdami, mieć z nimi wspólne zdjęcie, a nawet z nimi kumplować. Jak widać życie pisze różne ciekawe scenariusze.
Zespół Playboys debiutował w 2013 utworem „Nasza noc”. Jaka historia towarzyszy powstaniu tej piosenki i jakie były początki grupy?
Tak jak większość zaczynaliśmy od grania na imprezach okolicznościowych i „zabawach” w remizach. Potem na studiach poznałem pewnego kolegę, który tworzył piosenki disco. Moim zdaniem były dość obciachowe. Chcąc zrobić mu na złość, napisałem utwór „Nasza noc”. Opisałem w nim swoje spotkania z kumplami i to, co działo się wtedy w Radomiu. Okazał się hitem nie tylko w Radomiu i okolicach, ale i w całej Polsce. Zaczęto nam proponować granie koncertów, a my zupełnie nie byliśmy na to przygotowani - mieliśmy bookingi na dwa lata do przodu na imprezy okolicznościowe. Później pojawiły się kolejne utwory: „Myślę o Tobie”, „Ile czekać mam” i „Lejde”. Od 2015 gramy już tylko i wyłącznie koncerty. To wszystko nabrało niesłychanego tempa.
Studiowałeś na kierunku Jazz i muzyka estradowa na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Wielu discopolowców to jednak samoucy. Uważasz, że posiadanie muzycznego wykształcenia daje wam przewagę w tej branży?
Nie wiem. Ja podchodzę do tego zupełnie inaczej. Jedni lubią jazz, drudzy rocka, a trzeci kochają muzykę disco polo - każdy musi znaleźć coś dla siebie. Nigdy nie narzucałem nikomu, żeby słuchał Playboysów. Zawsze staramy się tworzyć utwory zgodne z naszym sumieniem. Chcemy robić wpadające w ucho, przyjemne kawałki, opisujące nasze codzienne życie i historie, które dzieją się obok nas. Utwory „Jak to się stało”, „Zwariowałem” czy „Ja w to nie wierzę” opisują zaobserwowane sytuacje, które sam przeżyłem bądź które zauważyłem wśród bliskich.
W waszych utworach bardzo często pojawia się temat miłości i szaleństwa z nią związanego.
Zgadza się, bo nie oszukujmy się - miłość to chyba najważniejsze uczucie w życiu każdego człowieka. Nie mówię tu tylko o miłości chłopaka do dziewczyny, ale też miłości do rodziców i bliskich. Tego uczucia nie da się do końca opisać słowami. Chociaż 90% kawałków disco polo dotyczy miłości, to ten temat jeszcze nie został całkowicie wyczerpany.
Kształciłeś się w kierunku jazzu, ale wybrałeś muzykę disco polo. Twoi znajomi nie sugerowali Ci, żeby jednak pójść w stronę „ambitniejszej muzyki”?
Takie komentarze się pojawiały. Kiedy byłem na studiach, nauczyciele chcieli nakierować mnie w inną stronę edukacji. Proponowano mi, żebym wybrał się na doktorat z akordeonu. Co prawda skończyłem studia z akordeonu z wyróżnieniem, ale nie byłem w 100% przekonany, że to jest moja droga. W porównaniu z kolegami z całej Polski, którzy wyjeżdżali na światowe konkursy i wygrywali je, grałem nieźle, ale wydawało mi się, że jednak od nich odstaję. Nie czułem też w środku, że chcę być pedagogiem i nauczać młodzież gry na akordeonie. Za to muzyka disco polo zawsze sprawiała mi przyjemność i zawsze się nią interesowałem. Znałem piosenki od początku do końca, nigdy nie potrzebowałem na weselach „kajetu”, bo w zasadzie wszystkie teksty siedziały mi w głowie.
Te piosenki zazwyczaj wpadają w ucho.
Tak, muzyka disco to głównie muzyka łatwa, prosta i przyjemna. Coraz więcej powstaje jednak utworów na temat miłości, które poruszają także różne życiowe problemy i są trochę smutniejsze.
Wspomniałeś o tym, że grałeś na akordeonie, więc już wiem, skąd ten instrument w waszym nowym teledysku do piosenki „Ja w to nie wierzę”.
Jak tylko zaczęliśmy przygodę z muzyką disco, moi rodzice pytali mnie, kiedy będzie akordeon w jakiejś piosence, skoro towarzyszy mi całe życie. Od 5. roku życia nosiłem go na plecach do szkoły muzycznej, potem na studiach, a w weekendy grałem na nim na różnego rodzaju imprezach. W muzyce disco polo tworzyliśmy głównie aranżacje elektroniczne bez akordeonu. Teraz postanowiłem to zmienić i dlatego w najnowszym utworze „Ja w to nie wierzę” jest żywy akordeon, nie samplowany ani z żadnej wtyczki.
Generalnie muzyka na waszych koncertach jest żywa, bo macie perkusistę i gitarzystę. Jak ludzie reagują na was podczas koncertów?
Koncerty są dla mnie czymś wspaniałym. Kontakt z ludźmi, uśmiechnięte twarze osób, które śpiewają piosenki praktycznie od początku do końca, znają refreny, proszą cię o zdjęcie czy autograf… Na to czeka każdy artysta i każdego dnia dziękuję Bogu, kładąc się spać, za to co mam i za to, że znalazłem się tu, gdzie jestem. Ktoś kiedyś powiedział: „Jeżeli robisz to, co lubisz, to nie pracujesz”. Tak więc ja chyba w ogóle nie pracuję! (śmiech)
Na koncertach gramy z żywymi instrumentami - jest perkusista Kuba „Dżokej”, gitarzysta Przemek i akustyk Damian. Każdy wnosi w ten zespół coś od siebie, każdy jest inny i każdy jest oryginalny. Przyznam szczerze, że kompletowanie zespołu, w którym będziemy się po prostu dobrze czuli, trwało długo. Wcześniej było już kilku perkusistów i gitarzystów.
Jacy artyści najbardziej inspirują Cię jako muzyka? Czy są to tylko discopolowcy, czy też przedstawiciele innych gatunków?
Uwielbiam koncerty grupy Queen, w szczególności pamiętny koncert na Wembley, do którego często wracam. Bardzo lubię starsze zespoły, takie jak Scorpions, Queen, The Beatles, nawet Metallica, a z polskich Czerwone Gitary z Sewerynem Krajewskim i Krzysztofem Klenczonem. To są czasy, ludzie i zespoły, których uwielbiam słuchać i którymi też trochę się inspiruję. Na koncertach staram się wprowadzać różne smaczki muzyczne, podprowadzając coś od takich zespołów.
Łamiecie stereotyp, że discopolowcy są zamknięci tylko na swój gatunek.
Tak. Ostatnio kilka osób powiedziało nam, że nasz koncert disco nie jest do końca disco. Disco polo przez kilkanaście lat było kojarzone z wokalistą lub wokalistką i grupą taneczną. My trochę złamaliśmy ten stereotyp. Na początku się z nas śmiano: „Gdzie wam się chce wozić te bębny, gitarę i tyle tych wszystkich urządzeń”. Teraz jednak czasy się zmieniły. My już wypracowaliśmy sobie pewien schemat grania. Co chwila wprowadzamy coś nowego i sprawia nam to dużą radość. Niedawno prezydent pewnego miasta powiedział nam, że jest szalenie zaskoczony koncertem naszego zespołu, bo sądził, że przyjedziemy, odśpiewamy swoje piosenki i pojedziemy dalej. Nie wyobrażał sobie, że można mieć taki kontakt z publicznością. Staramy się, żeby ten koncert był dopracowany do ostatniej minuty.
Wasz teledysk do piosenki „Zwariowałem” przypomina teledysk Paris Hilton do „Nothing In This World”. Czy to było zamierzone nawiązanie?
Jeśli chodzi o teledyski, nie zawsze my wymyślamy scenografię i zajmujemy się reżyserią. Czasami dajemy wolną rękę osobom, które nam go realizują, wcześniej ustalając szczegóły. Korzystamy z różnych źródeł inspiracji. Nie tylko Paris Hilton, ale też np. Justin Timberlake. Teraz w teledysku „Ja w to nie wierzę” wróciliśmy do lat 90., bo stwierdziliśmy, że takiego klipu dawno w muzyce disco polo nie było. Ja i Marcin Załęski z firmy Allinteractive Films sformułowaliśmy historię i Marcin to wszystko fajnie skleił do kupy. Mieliśmy dwa bardzo ciężkie dni zdjęciowe - byliśmy na planie od 7 rano do 24, a jak widać teledysk trwa tylko 5 minut. Nie chcieliśmy zrobić kiczu, żeby ktoś pomyślał sobie, że śmiejemy się z tamtych czasów. Wręcz przeciwnie - bardzo je szanujemy. Dzięki tamtym ludziom, polskie disco nabrało niesłychanego rozwoju i przenieśliśmy się z remiz na wielkie sceny. Na niektóre koncerty przychodzi po 50-60 tysięcy ludzi.
Dobrym przykładem jest tu Ogólnopolski Festiwal Muzyki Tanecznej w Ostródzie.
Festiwale w Ostródzie i Stężycy czy Disco Pod Gwiazdami to imprezy, gdzie wchodzi się na scenę i głos się załamuje, a nogi uginają. Nie widać końca osób, które przyszły bawić się przy moim zdaniem najbardziej popularnym gatunku w Polsce.
Ale chyba z tremą już sobie radzisz? Nie ma takiego paraliżującego strachu?
Powiem szczerze, że z tym jest różnie. Zawsze jest trema, szczególnie jeżeli komuś zależy, żeby to wszystko fajnie wyszło. Czy gra się dla 50 osób czy dla 50 tysięcy, zawsze może coś pójść nie tak. Niestety w dzisiejszych czasach jesteśmy uzależnieni od elektroniki. Czasem może wyłączyć się mikrofon, zepsuć odsłuch, paść nagłośnienie. Wtedy wiadomo, że zespół Playboys i akustyk nie przekrzyczą 50 tysięcy. Ten stresik jest jednak motywujący. Czasami na wielkich festiwalach masz tylko 3-4 minuty na zaprezentowanie się. To nie jest tak jak na normalnym koncercie, gdzie grasz godzinę plus ewentualne bisy. Wtedy ludzie mogę cię poznać, a na takim festiwalu, gdy wychodzisz na jeden kawałek, musisz dać z siebie wszystko. Dodatkowo trzeba wyczekać się na swoją kolej, bo czasami gra się gdzieś pod sam koniec.
Jest wtedy okazja, żeby nawiązać nowe znajomości.
W tej branży wszyscy się znają. Jedni się lubią, drudzy kochają, a trzeci nienawidzą - tak jak w każdej normalnej pracy. Myślę jednak, że więcej jest przyjaźni niż nienawiści. To jest przecież muzyka, która łączy ludzi.
Miałeś okazję nagrywać utwory w duecie z Pięknymi i Młodymi czy Mario Bischinem. Która z tych współprac najbardziej zapadła Ci w pamięć?
Z pewnością i duet z Pięknymi i Młodymi, i z Mario Bischinem są kolejnymi mniejszymi lub większymi krokami w karierze zespołu Playboys. Zespół Piękni i Młodzi jest teraz na największym topie. Z kolei z duetem z Mario Bischinem wiąże się bardzo ciekawa historia. Ładnych parę lat temu, jeszcze przed utworem „Nasza noc”, nagrałem polski cover jego piosenki o nazwie „Świątek piątek (Makarena)”. Niestety firma fonograficzna po dwóch tygodniach nam go zablokowała, ale piosenka stała się bardzo popularna. Co raz pójdzie w internet, to nie da się już tego powstrzymać.
Zdarza się wam grać ten utwór na koncertach?
Nie gramy go. Zwróciłem się z prośbą do firmy fonograficznej Mario Bischina, abyśmy mogli ten utwór oficjalnie wydać. Dostaliśmy na to pozwolenie, jednak kwota była tak zaporowa, że w tamtych czasach nie było w ogóle możliwości, aby zrealizować ten utwór. Szkoda, bo ta piosenka naprawdę fajnie hulała w internecie i pytano o nią, a była w sieci może półtora tygodnia. Po kilku latach, kiedy spotkaliśmy się z Mario na planie, przypomniałem mu, że była taka sytuacja. Chyba tak musiało być, że powstał utwór „Lala Song”, który też został fajnie przyjęty. Ponad pięć milionów wyświetleń, więc jest to całkiem niezły wynik. Utwór z Pięknymi i Młodymi „Wyśmienicie” został z kolei nagrodzony poczwórną platynową płytą.
To tylko świadczy o tym, jak bardzo popularna jest Polsce muzyka disco polo.
Związek Producentów Audio-Video ZPAV przyznał nam tzw. poczwórną platynę. Duet z Mario Bischinem okrył się platyną, więc co tu dużo mówić: Super! Myślę, że to nie koniec duetów Playboysów i będziemy chcieli dalej z kimś nagrywać.
Może w przyszłości doczekamy się waszego duetu z Zenkiem Martyniukiem.
To jest chyba największe marzenie wszystkich zespołów disco polo, żeby nagrać duet z Zenkiem Martyniukiem lub Marcinem Millerem, największymi tuzami disco. Zdajemy sobie jednak sprawę, że na pewno jest do nich długa kolejka. Gdzie my w tej kolejce się znajdujemy, nie wiem. Z pewnością musimy jeszcze dużo pracować. Mam nadzieję, że publiczność będzie odbierała zespół Playboys tak jak do tej pory - jako zwykłych chłopaków kochających muzykę i dających ludziom radość.
Z tego co wiem, nie tylko sam piszesz utwory Playboys, ale również teksty dla innych artystów. Czy są wśród tych osób jakieś wielkie nazwiska?
Są wśród nich naprawdę duże nazwiska, ale nie wiem, czy mogę je wymieniać. Te utwory są zarejestrowane w ZAiKS-ie, więc dociekliwi reporterzy mogą te informacje znaleźć. Udało mi się stworzyć naprawdę bardzo dużo piosenek. My sami jako Playboys mamy już repertuar na płytę, bo tych kawałków jest już z 10 czy nawet 12, a demek jeszcze więcej. Wydajemy trzy utwory i teledyski w ciągu roku. To i tak bardzo dużo. Najbardziej popularni artyści w tym momencie, tacy jak np. Sławomir, wydają jeden utwór na rok. Co chwila powstają jakieś nowe pomysły - pracujemy nad jednym utworem i nagle pojawia się pomysł na kolejny. Z tych niewykorzystanych mogą z kolei korzystać inni artyści.
Niedawno zostałeś jednym z prowadzących programu „Imprezuj z nami” w Polo TV. Nagrywacie go w Warszawie, a Ty mieszkasz pod Radomiem. Jak udaje Ci się organizować swój czas, aby realizować się w tylu kierunkach?
Tego czasu jest coraz mniej i na tym głównie cierpi rodzina, bo żyjemy na walizkach. Do domu wracamy na jeden dzień i następnego dnia już się pakujemy. Najwięcej czasu spędzamy przy pralce i żelazku (śmiech) Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że będę prowadził jakikolwiek program. Wiem, że jestem gadułą, ale moim zdaniem jako prowadzący muszę się jeszcze bardzo dużo uczyć. Od razu kiedy dostałem tę propozycję i były zdjęcia testowe, zwracałem uwagę, żeby wytykano mi błędy. Powiedziałem wszystkim, że jestem amatorem, zresztą moja dykcja nie jest do końca profesjonalna. Mając na studiach emisję głosu, wykonywaliśmy różne ćwiczenia, ale zbytnio się do tego nie przykładałem. Cieszę się, że prowadzę program „Imprezuj z nami” z Norbertem Bieńkowskim, który jest świetnym reporterem i prowadzi warsztaty na temat obycia z kamerą. Bardzo mi pomaga. Serdecznie zapraszam do oglądania „Imprezuj z nami” w Polo TV w każdy czwartek o 19:15.
Spotkaliśmy się przy okazji meczu piłkarskiego w Dzień Dziecka, a Ty o ile wiem jesteś wielkim fanem sportu. Mógłbyś opowiedzieć o swoich ulubionych sportowych aktywnościach?
Pasjonuję się sportem, przede wszystkim piłką nożną. Kiedyś, jeszcze w czasach szkoły podstawowej i gimnazjum, uprawiałem lekkoatletykę. Udało mi się zajmować wysokie miejsca, byłem w kadrze Mazowsza i w kadrze Polski. Biegałem na długie dystanse - 800 m, 1000 m, 1500 m, 3 km, 5 km, biegi przełajowe… Dzisiaj z okazji meczu charytatywnego spotkaliśmy się pograć dla dzieciaków, bo to one są przyszłością naszego narodu. Trochę się poobijałem i zaliczyłem kilka gleb. Jeżeli jednak ktoś nas zaprasza do takiej inicjatywy, to trzeba pomagać. Kto wie, może i my będziemy potrzebowali tej pomocy za jakiś czas.
Wspomniałeś o tym, że macie wiele zaczętych utworów, które czekają na swoją kolej. Jakie są zatem plany grupy Playboys na najbliższy czas?
Z pewnością chcemy utrzymać się na rynku muzyki disco polo, co jest trudnym zadaniem. Powstaje mnóstwo zespołów, co tydzień ktoś gdzieś produkuje jakąś piosenkę, która za chwilę może okazać się hitem. Chcielibyśmy pozostać młodzi i zdrowi, robić muzykę dla ludzi i cieszyć się życiem. Mam nadzieję, że będziemy mogli dalej spotykać się z fanami na koncertach. Tego bym sobie życzył.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Jakuba Urbańskiego i zespołu Playboys, zapraszam na ich oficjalną stronę internetową:
http://www.playboys.pl/
https://www.facebook.com/playboooys/
Czasy Twojego dzieciństwa przypadały na lata 90., kiedy apogeum swojej popularność przeżywały takie gwiazdy disco polo jak Shazza czy Bayer Full. Czy już wtedy interesowałeś się tym gatunkiem muzyki?
Tak. Lata 90. to był początek muzyki disco polo. Wtedy, tak jak teraz, była ona najpopularniejszą muzyką w naszym pięknym kraju. Pamiętam, że jako małe dziecko, w niedzielę rano, włączałem kanał ze słoneczkiem i oglądałem z rodzicami „Disco Relax” . Pokazywano tam takie gwiazdy jak Shazza, Boys, Classic i Akcent. Wtedy nawet nie myślałem, że kiedyś będę miał przyjemność spotkać się z tymi gwiazdami, mieć z nimi wspólne zdjęcie, a nawet z nimi kumplować. Jak widać życie pisze różne ciekawe scenariusze.
Zespół Playboys debiutował w 2013 utworem „Nasza noc”. Jaka historia towarzyszy powstaniu tej piosenki i jakie były początki grupy?
Tak jak większość zaczynaliśmy od grania na imprezach okolicznościowych i „zabawach” w remizach. Potem na studiach poznałem pewnego kolegę, który tworzył piosenki disco. Moim zdaniem były dość obciachowe. Chcąc zrobić mu na złość, napisałem utwór „Nasza noc”. Opisałem w nim swoje spotkania z kumplami i to, co działo się wtedy w Radomiu. Okazał się hitem nie tylko w Radomiu i okolicach, ale i w całej Polsce. Zaczęto nam proponować granie koncertów, a my zupełnie nie byliśmy na to przygotowani - mieliśmy bookingi na dwa lata do przodu na imprezy okolicznościowe. Później pojawiły się kolejne utwory: „Myślę o Tobie”, „Ile czekać mam” i „Lejde”. Od 2015 gramy już tylko i wyłącznie koncerty. To wszystko nabrało niesłychanego tempa.
Studiowałeś na kierunku Jazz i muzyka estradowa na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Wielu discopolowców to jednak samoucy. Uważasz, że posiadanie muzycznego wykształcenia daje wam przewagę w tej branży?
Nie wiem. Ja podchodzę do tego zupełnie inaczej. Jedni lubią jazz, drudzy rocka, a trzeci kochają muzykę disco polo - każdy musi znaleźć coś dla siebie. Nigdy nie narzucałem nikomu, żeby słuchał Playboysów. Zawsze staramy się tworzyć utwory zgodne z naszym sumieniem. Chcemy robić wpadające w ucho, przyjemne kawałki, opisujące nasze codzienne życie i historie, które dzieją się obok nas. Utwory „Jak to się stało”, „Zwariowałem” czy „Ja w to nie wierzę” opisują zaobserwowane sytuacje, które sam przeżyłem bądź które zauważyłem wśród bliskich.
W waszych utworach bardzo często pojawia się temat miłości i szaleństwa z nią związanego.
Zgadza się, bo nie oszukujmy się - miłość to chyba najważniejsze uczucie w życiu każdego człowieka. Nie mówię tu tylko o miłości chłopaka do dziewczyny, ale też miłości do rodziców i bliskich. Tego uczucia nie da się do końca opisać słowami. Chociaż 90% kawałków disco polo dotyczy miłości, to ten temat jeszcze nie został całkowicie wyczerpany.
Kształciłeś się w kierunku jazzu, ale wybrałeś muzykę disco polo. Twoi znajomi nie sugerowali Ci, żeby jednak pójść w stronę „ambitniejszej muzyki”?
Takie komentarze się pojawiały. Kiedy byłem na studiach, nauczyciele chcieli nakierować mnie w inną stronę edukacji. Proponowano mi, żebym wybrał się na doktorat z akordeonu. Co prawda skończyłem studia z akordeonu z wyróżnieniem, ale nie byłem w 100% przekonany, że to jest moja droga. W porównaniu z kolegami z całej Polski, którzy wyjeżdżali na światowe konkursy i wygrywali je, grałem nieźle, ale wydawało mi się, że jednak od nich odstaję. Nie czułem też w środku, że chcę być pedagogiem i nauczać młodzież gry na akordeonie. Za to muzyka disco polo zawsze sprawiała mi przyjemność i zawsze się nią interesowałem. Znałem piosenki od początku do końca, nigdy nie potrzebowałem na weselach „kajetu”, bo w zasadzie wszystkie teksty siedziały mi w głowie.
Te piosenki zazwyczaj wpadają w ucho.
Tak, muzyka disco to głównie muzyka łatwa, prosta i przyjemna. Coraz więcej powstaje jednak utworów na temat miłości, które poruszają także różne życiowe problemy i są trochę smutniejsze.
Wspomniałeś o tym, że grałeś na akordeonie, więc już wiem, skąd ten instrument w waszym nowym teledysku do piosenki „Ja w to nie wierzę”.
Jak tylko zaczęliśmy przygodę z muzyką disco, moi rodzice pytali mnie, kiedy będzie akordeon w jakiejś piosence, skoro towarzyszy mi całe życie. Od 5. roku życia nosiłem go na plecach do szkoły muzycznej, potem na studiach, a w weekendy grałem na nim na różnego rodzaju imprezach. W muzyce disco polo tworzyliśmy głównie aranżacje elektroniczne bez akordeonu. Teraz postanowiłem to zmienić i dlatego w najnowszym utworze „Ja w to nie wierzę” jest żywy akordeon, nie samplowany ani z żadnej wtyczki.
Generalnie muzyka na waszych koncertach jest żywa, bo macie perkusistę i gitarzystę. Jak ludzie reagują na was podczas koncertów?
Koncerty są dla mnie czymś wspaniałym. Kontakt z ludźmi, uśmiechnięte twarze osób, które śpiewają piosenki praktycznie od początku do końca, znają refreny, proszą cię o zdjęcie czy autograf… Na to czeka każdy artysta i każdego dnia dziękuję Bogu, kładąc się spać, za to co mam i za to, że znalazłem się tu, gdzie jestem. Ktoś kiedyś powiedział: „Jeżeli robisz to, co lubisz, to nie pracujesz”. Tak więc ja chyba w ogóle nie pracuję! (śmiech)
Na koncertach gramy z żywymi instrumentami - jest perkusista Kuba „Dżokej”, gitarzysta Przemek i akustyk Damian. Każdy wnosi w ten zespół coś od siebie, każdy jest inny i każdy jest oryginalny. Przyznam szczerze, że kompletowanie zespołu, w którym będziemy się po prostu dobrze czuli, trwało długo. Wcześniej było już kilku perkusistów i gitarzystów.
Jacy artyści najbardziej inspirują Cię jako muzyka? Czy są to tylko discopolowcy, czy też przedstawiciele innych gatunków?
Uwielbiam koncerty grupy Queen, w szczególności pamiętny koncert na Wembley, do którego często wracam. Bardzo lubię starsze zespoły, takie jak Scorpions, Queen, The Beatles, nawet Metallica, a z polskich Czerwone Gitary z Sewerynem Krajewskim i Krzysztofem Klenczonem. To są czasy, ludzie i zespoły, których uwielbiam słuchać i którymi też trochę się inspiruję. Na koncertach staram się wprowadzać różne smaczki muzyczne, podprowadzając coś od takich zespołów.
Łamiecie stereotyp, że discopolowcy są zamknięci tylko na swój gatunek.
Tak. Ostatnio kilka osób powiedziało nam, że nasz koncert disco nie jest do końca disco. Disco polo przez kilkanaście lat było kojarzone z wokalistą lub wokalistką i grupą taneczną. My trochę złamaliśmy ten stereotyp. Na początku się z nas śmiano: „Gdzie wam się chce wozić te bębny, gitarę i tyle tych wszystkich urządzeń”. Teraz jednak czasy się zmieniły. My już wypracowaliśmy sobie pewien schemat grania. Co chwila wprowadzamy coś nowego i sprawia nam to dużą radość. Niedawno prezydent pewnego miasta powiedział nam, że jest szalenie zaskoczony koncertem naszego zespołu, bo sądził, że przyjedziemy, odśpiewamy swoje piosenki i pojedziemy dalej. Nie wyobrażał sobie, że można mieć taki kontakt z publicznością. Staramy się, żeby ten koncert był dopracowany do ostatniej minuty.
Wasz teledysk do piosenki „Zwariowałem” przypomina teledysk Paris Hilton do „Nothing In This World”. Czy to było zamierzone nawiązanie?
Jeśli chodzi o teledyski, nie zawsze my wymyślamy scenografię i zajmujemy się reżyserią. Czasami dajemy wolną rękę osobom, które nam go realizują, wcześniej ustalając szczegóły. Korzystamy z różnych źródeł inspiracji. Nie tylko Paris Hilton, ale też np. Justin Timberlake. Teraz w teledysku „Ja w to nie wierzę” wróciliśmy do lat 90., bo stwierdziliśmy, że takiego klipu dawno w muzyce disco polo nie było. Ja i Marcin Załęski z firmy Allinteractive Films sformułowaliśmy historię i Marcin to wszystko fajnie skleił do kupy. Mieliśmy dwa bardzo ciężkie dni zdjęciowe - byliśmy na planie od 7 rano do 24, a jak widać teledysk trwa tylko 5 minut. Nie chcieliśmy zrobić kiczu, żeby ktoś pomyślał sobie, że śmiejemy się z tamtych czasów. Wręcz przeciwnie - bardzo je szanujemy. Dzięki tamtym ludziom, polskie disco nabrało niesłychanego rozwoju i przenieśliśmy się z remiz na wielkie sceny. Na niektóre koncerty przychodzi po 50-60 tysięcy ludzi.
Dobrym przykładem jest tu Ogólnopolski Festiwal Muzyki Tanecznej w Ostródzie.
Festiwale w Ostródzie i Stężycy czy Disco Pod Gwiazdami to imprezy, gdzie wchodzi się na scenę i głos się załamuje, a nogi uginają. Nie widać końca osób, które przyszły bawić się przy moim zdaniem najbardziej popularnym gatunku w Polsce.
Ale chyba z tremą już sobie radzisz? Nie ma takiego paraliżującego strachu?
Powiem szczerze, że z tym jest różnie. Zawsze jest trema, szczególnie jeżeli komuś zależy, żeby to wszystko fajnie wyszło. Czy gra się dla 50 osób czy dla 50 tysięcy, zawsze może coś pójść nie tak. Niestety w dzisiejszych czasach jesteśmy uzależnieni od elektroniki. Czasem może wyłączyć się mikrofon, zepsuć odsłuch, paść nagłośnienie. Wtedy wiadomo, że zespół Playboys i akustyk nie przekrzyczą 50 tysięcy. Ten stresik jest jednak motywujący. Czasami na wielkich festiwalach masz tylko 3-4 minuty na zaprezentowanie się. To nie jest tak jak na normalnym koncercie, gdzie grasz godzinę plus ewentualne bisy. Wtedy ludzie mogę cię poznać, a na takim festiwalu, gdy wychodzisz na jeden kawałek, musisz dać z siebie wszystko. Dodatkowo trzeba wyczekać się na swoją kolej, bo czasami gra się gdzieś pod sam koniec.
Jest wtedy okazja, żeby nawiązać nowe znajomości.
W tej branży wszyscy się znają. Jedni się lubią, drudzy kochają, a trzeci nienawidzą - tak jak w każdej normalnej pracy. Myślę jednak, że więcej jest przyjaźni niż nienawiści. To jest przecież muzyka, która łączy ludzi.
Miałeś okazję nagrywać utwory w duecie z Pięknymi i Młodymi czy Mario Bischinem. Która z tych współprac najbardziej zapadła Ci w pamięć?
Z pewnością i duet z Pięknymi i Młodymi, i z Mario Bischinem są kolejnymi mniejszymi lub większymi krokami w karierze zespołu Playboys. Zespół Piękni i Młodzi jest teraz na największym topie. Z kolei z duetem z Mario Bischinem wiąże się bardzo ciekawa historia. Ładnych parę lat temu, jeszcze przed utworem „Nasza noc”, nagrałem polski cover jego piosenki o nazwie „Świątek piątek (Makarena)”. Niestety firma fonograficzna po dwóch tygodniach nam go zablokowała, ale piosenka stała się bardzo popularna. Co raz pójdzie w internet, to nie da się już tego powstrzymać.
Zdarza się wam grać ten utwór na koncertach?
Nie gramy go. Zwróciłem się z prośbą do firmy fonograficznej Mario Bischina, abyśmy mogli ten utwór oficjalnie wydać. Dostaliśmy na to pozwolenie, jednak kwota była tak zaporowa, że w tamtych czasach nie było w ogóle możliwości, aby zrealizować ten utwór. Szkoda, bo ta piosenka naprawdę fajnie hulała w internecie i pytano o nią, a była w sieci może półtora tygodnia. Po kilku latach, kiedy spotkaliśmy się z Mario na planie, przypomniałem mu, że była taka sytuacja. Chyba tak musiało być, że powstał utwór „Lala Song”, który też został fajnie przyjęty. Ponad pięć milionów wyświetleń, więc jest to całkiem niezły wynik. Utwór z Pięknymi i Młodymi „Wyśmienicie” został z kolei nagrodzony poczwórną platynową płytą.
To tylko świadczy o tym, jak bardzo popularna jest Polsce muzyka disco polo.
Związek Producentów Audio-Video ZPAV przyznał nam tzw. poczwórną platynę. Duet z Mario Bischinem okrył się platyną, więc co tu dużo mówić: Super! Myślę, że to nie koniec duetów Playboysów i będziemy chcieli dalej z kimś nagrywać.
Może w przyszłości doczekamy się waszego duetu z Zenkiem Martyniukiem.
To jest chyba największe marzenie wszystkich zespołów disco polo, żeby nagrać duet z Zenkiem Martyniukiem lub Marcinem Millerem, największymi tuzami disco. Zdajemy sobie jednak sprawę, że na pewno jest do nich długa kolejka. Gdzie my w tej kolejce się znajdujemy, nie wiem. Z pewnością musimy jeszcze dużo pracować. Mam nadzieję, że publiczność będzie odbierała zespół Playboys tak jak do tej pory - jako zwykłych chłopaków kochających muzykę i dających ludziom radość.
Z tego co wiem, nie tylko sam piszesz utwory Playboys, ale również teksty dla innych artystów. Czy są wśród tych osób jakieś wielkie nazwiska?
Są wśród nich naprawdę duże nazwiska, ale nie wiem, czy mogę je wymieniać. Te utwory są zarejestrowane w ZAiKS-ie, więc dociekliwi reporterzy mogą te informacje znaleźć. Udało mi się stworzyć naprawdę bardzo dużo piosenek. My sami jako Playboys mamy już repertuar na płytę, bo tych kawałków jest już z 10 czy nawet 12, a demek jeszcze więcej. Wydajemy trzy utwory i teledyski w ciągu roku. To i tak bardzo dużo. Najbardziej popularni artyści w tym momencie, tacy jak np. Sławomir, wydają jeden utwór na rok. Co chwila powstają jakieś nowe pomysły - pracujemy nad jednym utworem i nagle pojawia się pomysł na kolejny. Z tych niewykorzystanych mogą z kolei korzystać inni artyści.
Niedawno zostałeś jednym z prowadzących programu „Imprezuj z nami” w Polo TV. Nagrywacie go w Warszawie, a Ty mieszkasz pod Radomiem. Jak udaje Ci się organizować swój czas, aby realizować się w tylu kierunkach?
Tego czasu jest coraz mniej i na tym głównie cierpi rodzina, bo żyjemy na walizkach. Do domu wracamy na jeden dzień i następnego dnia już się pakujemy. Najwięcej czasu spędzamy przy pralce i żelazku (śmiech) Nigdy w życiu nie spodziewałem się, że będę prowadził jakikolwiek program. Wiem, że jestem gadułą, ale moim zdaniem jako prowadzący muszę się jeszcze bardzo dużo uczyć. Od razu kiedy dostałem tę propozycję i były zdjęcia testowe, zwracałem uwagę, żeby wytykano mi błędy. Powiedziałem wszystkim, że jestem amatorem, zresztą moja dykcja nie jest do końca profesjonalna. Mając na studiach emisję głosu, wykonywaliśmy różne ćwiczenia, ale zbytnio się do tego nie przykładałem. Cieszę się, że prowadzę program „Imprezuj z nami” z Norbertem Bieńkowskim, który jest świetnym reporterem i prowadzi warsztaty na temat obycia z kamerą. Bardzo mi pomaga. Serdecznie zapraszam do oglądania „Imprezuj z nami” w Polo TV w każdy czwartek o 19:15.
Spotkaliśmy się przy okazji meczu piłkarskiego w Dzień Dziecka, a Ty o ile wiem jesteś wielkim fanem sportu. Mógłbyś opowiedzieć o swoich ulubionych sportowych aktywnościach?
Pasjonuję się sportem, przede wszystkim piłką nożną. Kiedyś, jeszcze w czasach szkoły podstawowej i gimnazjum, uprawiałem lekkoatletykę. Udało mi się zajmować wysokie miejsca, byłem w kadrze Mazowsza i w kadrze Polski. Biegałem na długie dystanse - 800 m, 1000 m, 1500 m, 3 km, 5 km, biegi przełajowe… Dzisiaj z okazji meczu charytatywnego spotkaliśmy się pograć dla dzieciaków, bo to one są przyszłością naszego narodu. Trochę się poobijałem i zaliczyłem kilka gleb. Jeżeli jednak ktoś nas zaprasza do takiej inicjatywy, to trzeba pomagać. Kto wie, może i my będziemy potrzebowali tej pomocy za jakiś czas.
Wspomniałeś o tym, że macie wiele zaczętych utworów, które czekają na swoją kolej. Jakie są zatem plany grupy Playboys na najbliższy czas?
Z pewnością chcemy utrzymać się na rynku muzyki disco polo, co jest trudnym zadaniem. Powstaje mnóstwo zespołów, co tydzień ktoś gdzieś produkuje jakąś piosenkę, która za chwilę może okazać się hitem. Chcielibyśmy pozostać młodzi i zdrowi, robić muzykę dla ludzi i cieszyć się życiem. Mam nadzieję, że będziemy mogli dalej spotykać się z fanami na koncertach. Tego bym sobie życzył.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Jakuba Urbańskiego i zespołu Playboys, zapraszam na ich oficjalną stronę internetową:
http://www.playboys.pl/
https://www.facebook.com/playboooys/
Subskrybuj:
Posty (Atom)