piątek, 23 marca 2018

Rozmowa z Kamilem Baleją

Kamil Baleja jest pochodzącym z Głogowa dziennikarzem radiowym i prezenterem telewizyjnym. Popularność przyniosło mu prowadzenie audycji „Wstawaj, szkoda dnia” i „Lepsza połowa dnia” w radiu RMF FM. W 2017, po dziesięciu latach pracy w RMF, Kamil przeprowadził się do Warszawy i zaczął pracę w Radiu Złote Przeboje, gdzie prowadzi poranną audycję „Złote Przeboje na Dzień Dobry!”. Od niedawna jest również prowadzącym programu telewizyjnego „Taxi Kasa” - teleturnieju rozgrywającego się w taksówce. W wywiadzie Kamil opowiada między innymi o początkach swojej przygody z radiem, specyfice prowadzenia poranków, nowym programie i planach na przyszłość.

(Foto: Michał Wilczek)

Zacząłeś przygodę z radiem w 2003 od Akademickiego Radia Index w Zielonej Górze. Kiedy pojawił się w Twojej głowie pomysł, by zostać radiowcem i jak wspominasz swoje początki?

W moim rodzinnym domu wszyscy żyliśmy muzyką. Mama puszczała mi swoje ulubione płyty „Epitaph” King Crimson czy „Child In Time” i „When a Blind Man Cries” Deep Purple. Jednym z bardzo ważnych elementów naszego życia były piątkowe listy przebojów Marka Niedźwieckiego, których słuchaliśmy przez Unitra Radio z kolumnami Altus. Wtedy pojawiła się taka pierwsza myśl, że fajnie byłoby kiedyś pracować w radiu, mieć za sobą ścianę płyt i mówić o muzyce, którą się kocha. Potem trafiłem na studia do Zielonej Góry. Miałem tam wielu znajomych dziennikarzy, między innymi przyjaciela i kuzynkę, pracujących w redakcji sportowej radia Index. Pewnego pięknego dnia, siedząc przy zupie chmielowej w jednym ze studenckich lokali, przeżywając kolejne rozstanie z dziewczyną, pojawił się pomysł, żeby iść do radia. Kolega umówił mnie na spotkanie z naczelnym. Świętej pamięci Grzegorz Chwalibóg spojrzał na mnie i powiedział: „Panie Kamilu, wydaje mi się, że ma pan w sobie coś takiego, co spowoduje, że ludzie będą chcieli pana słuchać”. Chyba się nie pomylił, skoro jestem tu gdzie jestem.

Od początku byłeś „zwierzęciem radiowym” czy w pierwszych audycjach towarzyszył Ci mocny stres?

Skłamałbym mówiąc, że tak było. Niestety nic w dzisiejszym świecie nie ginie i w radiu Index są jeszcze nagrania z moich pierwszych wejść. Mój głos brzmiał jak kaczka albo Christina Aguilera. Suchość w ustach, szybciej bijące serce, mokry byłem od potu, bo to wielki świat. Potem jakoś poszło. Niestety to jest praca, która wymaga ogromnego doświadczenia. Im więcej spędzi się godzin w studiu radiowym, tym po prostu jest się lepszym. Każda audycja czegoś nas uczy. Jednego dnia zajmujemy się polityką, następnego gospodarką, trzeciego dnia mówimy o muzyce, czwartego o świecie celebrytów - na sto różnych sposobów w tysiącu różnych miejsc. Ta praca to bardzo często praca nad sobą. Wielokrotnie powtarzałem w różnych wywiadach, że jeżeli pewnego dnia odejdę z radia, to znaczy, że przestałem się rozwijać. To będzie dla was sygnał, że już nic z tego nie będzie.

Wspomniałeś, że na początku Twój głos nie brzmiał tak jak brzmi teraz. Jak wyglądała Twoja praca nad głosem?

Głos jest instrumentem i jak na każdym instrumencie, trzeba nauczyć się na nim grać. Tomasz Knapik zawsze ładnie mówił, że jak ktoś ma głos, to może wszystko na P: pić, palić i pieprzyć, a jak nie ma głosu, to nie może nic z tych rzeczy robić. Bardzo ważna jest przepona. Mężczyznom jest łatwiej, bo rodzimy się ze zdolnością mówienia z przepony. Trzeba jednak nad nią pracować, żeby ten głos był głębszy i wydobywał się jeszcze z brzucha, a nie z gardła. Podobno papierosy dobrze robią - nie polecam, ale wiele osób mówiło, że po wypaleniu 1200 paczek papierosów ich głos stał się matowy i niski. Na pewno pomagają ćwiczenia na dykcję, bo one dają ci lekkość mówienia. Wtedy nie musisz już martwić się tym, jak coś zabrzmi, tylko bardziej myślisz o tym, co powiedzieć.

Widać byłeś pojętnym uczniem, skoro już w 2007 znalazłeś się w RMF FM, najpopularniejszej stacji radiowej w Polsce. Jak trafiłeś z Zielonej Góry do Krakowa na Kopiec Kościuszki?

Bardzo lubię wyznaczać sobie cele. Jeżeli masz marzenie i bardzo wierzysz, że się spełni, to prędzej czy później tak będzie. Trzeba myśleć pozytywnie i każdego dnia zadawać sobie pytanie, co jeszcze fajnego może się w życiu wydarzyć. Ktoś mi kiedyś powiedział, że w radiu trzeba być trochę wariatem. Stara zasada mediów głosi: jak nie drzwiami, to oknem. Właśnie tak zrobiłem. Raz na kilka miesięcy wysyłałem do dyrektora programowego radia RMF FM tzw. dema - fragmenty audycji zlepione w całość w jednym pliku muzycznym. Pisałem: „Panie Prezesie, zapewniam Pana, że kiedyś Pan mnie zatrudni. Zapewniam Pana, że kiedyś będę pracował w radiu RMF FM. Prędzej niż się to Panu wydaje”. Nie odpisywał mi, a ja znowu: „To znowu ja. Wiem, że nie odpisał Pan na mojego maila, ale postanowiłem pokazać, jakie fajne rzeczy zrobiłem w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Czekam na odpowiedź. Mam nadzieję, że w końcu będziemy się mogli poznać na tym radiowym korytarzu”. I tak trwało kilka miesięcy, wysyłałem i wysyłałem, aż pewnego pięknego dnia dostałem odpowiedź: „Przyjedź na nagranie dema próbnego, zobaczymy co z tego będzie”.

Pamiętam jak po wielu latach rozmawiałem z Tadeuszem Sołtysem na ten temat i poznałem jego wersję wydarzeń. Powiedział mi: „Wiesz, przychodzę do pracy, sprawdzam skrzynkę i wyskakuje mi jakiś mail od gościa wysłany o 1 w nocy. Pomyślałem, że to chyba jakiś wariat. Słucham tego gościa - może nie jest mistrzem radiofonii, ale widać, że ma głos ustawiony, słyszy i ma pomysły. Rozwija się sam, a nikt go nie prowadzi. Dostaję znowu maila od tego samego gościa za 3 miesiące i on jest jeszcze lepszy niż był. Skoro zrobił taki progres przez 3 miesiące, to znaczy, że warto w niego zainwestować”. Po kilku takich mailach dostałem odpowiedź, pojawiłem się na Kopcu i potem dość szybko zacząłem pracę.


W RMF FM spędziłeś 10 lat, zapuściłeś w Krakowie korzenie, po czym przeprowadziłeś się do Warszawy i przeniosłeś do Radia Złote Przeboje. Łatwo było Ci podjąć decyzję, żeby przenieść się do stolicy?

W Krakowie w RMF-ie zrobiłem już wszystko, co mogłem zrobić. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jeżeli chcę naprawdę poczuć nową energię do tworzenia nowych projektów, to muszę się przeprowadzić. Po 10 latach w RMF-ie doszedłem do ściany. Wyjechaliśmy zimą z żoną bez dzieci na Wyspy Kanaryjskie. Siedzieliśmy sobie, sącząc białe wino i podziwiając zachód słońca. Myśleliśmy, co będziemy dalej robić. Zaczęliśmy zapuszczać w Krakowie korzenie, więc jeśli teraz byśmy czegoś nie zrobili, za chwilę byłoby już za późno. Nie bylibyśmy w stanie przesadzić tego drzewa w inne miejsce. Przesadziliśmy je i nie żałujemy tej decyzji. Każdego dnia mówimy, że to była po prostu świetna decyzja.

Wcześniej w RMF FM, a teraz w Złotych Przebojach prowadzisz poranki, więc pewnie musisz wstawać o jakiejś barbarzyńskiej porze. Skąd u Ciebie ta energia, którą na dodatek przekazujesz innym?

Każdego dnia wstaję za piętnaście piąta - faktycznie jest to dziwna pora. Zaczynam program o szóstej. Ludzie często do mnie piszą, zastanawiając się, jak od rana mogę być wulkanem energii. Jak się lubi swoją pracę, to jest łatwiej. „Znajdź coś co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia” - trochę tak się czuję. Pracuję w rozrywce, więc muszę dbać o to, żeby ta rozrywka nie była tylko jednostronna. Do wczesnego wstawania można się zresztą przyzwyczaić. Mówi to człowiek, który kiedyś był sową, chodził spać o 2 w nocy, a wstawał o 10 czy nawet 12. Dzisiaj mam tak, że nawet w weekend wstaję o 6:30 i bardzo to lubię. Chodzę bardzo wcześnie spać i podporządkowałem tym porankom swoją dietę. Dostaję od słuchaczy fajne wsparcie i świetnie bawię się w pracy. Życzę każdemu, żeby miał taką robotę - mógł się bawić mimo zmęczenia. Za dwie godziny będę pewnie siedział tutaj półprzytomny.

Rozbudzenie słuchacza z samego rana wymaga głowy pełnej pomysłów. Zdarzały Ci się kiedyś momenty kryzysowe, że tych pomysłów po prostu brakowało?

Kryzysy są, ale na szczęście pomysłów nie brakuje. Wielką zaletą jest to, że nad porankiem pracuje zespół ludzi. Czasami jak jeden ma gorszy dzień, to drugi mu pomoże i podpowie. Często wystarczy mała iskierka, żeby wzniecić duży pożar kreatywności. Jedno słowo, zdanie, dźwięk, które otwierają całą masę skojarzeń i odpowiednich szufladek w głowie. W radiu jestem sobą. Jak miewam gorszy dzień, jestem niewyspany czy mam chrypę, to mówię o tym ludziom. Dostaję wtedy masę śmiesznych porad. Ta praca jest dla mnie źródłem energii. Mała kawa i jedziemy! (śmiech)

Od 2013 jesteś też związany z telewizją, prowadziłeś różne gale od festiwali muzycznych do konkursów piękności. Telewizja wymaga nie tylko dobrego głosu, ale też odpowiedniej prezencji i zachowania. Czy wyjście ze strefy komfortu, jaką jest radio, było dla Ciebie dużym wyzwaniem?

Bardzo ładnie to ująłeś - radiowa strefa komfortu. Są wśród radiowców ludzie, którzy jeżeli ktoś wchodzi im do studia, mówią: „Przepraszam, czy mógłbyś wyjść, bo będę robił wejście radiowe?”. Chcą być sam na sam ze słuchaczami. Wyjście z tej strefy komfortu powoduje jednak, że człowiek dostaje też nowej energii. To jest super. Dla mnie początek ze sceną był bardzo trudny, początek z telewizją jeszcze trudniejszy. To był festiwal TOPtrendy w Sopocie. Fajne jest to, że jak pracujesz głosem przed mikrofonem, to masz ten głos ustawiony i pewny. Cokolwiek się dzieje, nad głosem jesteś w stanie zapanować, ale to co się działo wtedy we mnie w środku… Stresu nie było widać, ale byłem nim sparaliżowany. Potem już poszło. Każda kolejna godzina przed kamerą powoduje, że ten luz jest coraz większy. Absolutnie pokochałem scenę Mam możliwość sprawdzenia siebie w innej rzeczywistości.


Teraz masz nowy program „Taxi Kasa”, który rozgrywa się w taksówce. Czy mógłbyś opowiedzieć o nim coś więcej?

Czuję się trochę jak uczestnik tego programu. To teleturniej-quiz. Uczestnicy wsiadają do taksówki z myślą, że wsiadają do zwykłej taksówki. Po chwili zapalam specjalne światła, sufit jest cały w LED-ach - jak w rasowym teleturnieju. Ich zdziwienie jest bezcenne. Patrzą na mnie jak na wariata i mówią: „Jak teleturniej? Jak Taxi Kasa? Jak to pieniądze?”. Gra polega na tym, że jedziemy tam gdzie chcą, a w trakcie jazdy zadaję im pytania od najłatwiejszych do najtrudniejszych. Jeżeli trzykrotnie źle odpowiedzą, wtedy kończymy grę i muszę wysadzić ich tam, gdzie akurat jesteśmy. Kamery są specjalnie ukryte po to, żeby wyzwolić w ludziach ich naturalne reakcje. W programie są dwa koła ratunkowe: pytanie do przechodnia i telefon do przyjaciela. Ludzie dzwonią, włączają głośnik w telefonie i mówią: „Słuchaj, jestem w taksówce, która tak naprawdę jest teleturniejem i potrzebuję twojej pomocy”. To jedna rzecz. Ale kiedy muszą zatrzymać samochód, otworzyć szybę i zapytać losową osobę, co to jest karabela... Reakcje przechodniów są bezcenne! Myślę, że w tym programie jest dużo fajnej energii. Udało nam się świetnie bawić, robiąc ten program.

„Taxi Kasa” pokazuje też chyba, że limit pomysłów, jeśli chodzi o telewizję, jeszcze się nie wyczerpał.

Dzięki Bogu! Kto by pomyślał, że można zrobić teleturniej w taksówce? To jest zagraniczny format, w wielu krajach naprawdę się sprawdził. Jego oryginalna nazwa to „Cash Cab”. Jest to coś innego. Bardzo lubię improwizować. Nie lubię programów telewizyjnych czy radiowych, które są do bólu poukładane. Tutaj nawet jak wszystko jest świetnie przygotowane, nigdy nie wiem, co się wydarzy: jak odpowie słuchacz, kogo zatrzymamy, jak będzie wyglądał przechodzień i czy palnie jakąś głupotę. Polecam: Super Polsat w sobotę o 19:30.

Jak wspomniałem od kilku lat jesteś związany z telewizją, a kamery od pewnego czasu są też obecne w radiu. Nie tęsknisz za tą typową niegdyś dla radiowca anonimowością?

Zawsze w takich chwilach odpowiadam: to są koszty uzyskania przychodu. Niestety dzisiaj już się od tego nie ucieknie. Jeżeli ktokolwiek mówi, że go to irytuje, a nie mu schlebia, to uważam, że jest kłamcą. Wszystkie gwiazdy mówiące, że mają dość popularności są po prostu bezpruderyjnymi kłamcami. Każdy z nich to lubi i wie, że gdyby nie to, nie miałby tylu zleceń i kontraktów.

Czyli lubisz popularność?

Im większa popularność, tym więcej potencjalnych możliwości zarabiania pieniędzy. Przecież wszyscy pracujemy po to, żeby zarabiać. Z czegoś trzeba opłacić rachunki. Zabawa zabawą, ale zabawa kończy się w momencie, w którym przychodzą wezwania do zapłaty.

Często ludzie zaczepiają Cię na ulicy?

Zdarza się, oczywiście. Na szczęście spotykają mnie bardzo miłe reakcje. Ludzie proszą o zdjęcia i autografy. Jest taka stara zasada showbiznesu, że kiedy w niego wchodzisz, to niestety przestajesz być prywatny. Prywatny jesteś w domu. Twoja prywatność kończy się w momencie, w którym z niego wychodzisz. Musisz się liczyć z tym, że ktoś na ulicy będzie chciał zrobić sobie z tobą zdjęcie. Nie możesz mu odmówić, bo to jest twój PR. Ten człowiek nie wie, że w tym momencie masz zły humor, boli cię głowa, śpieszysz się czy masz chore dziecko. Dla niego to chwila, na którą czekał przez długi czas i pochwali się nią wszystkim swoim znajomym. Traktowanie tych ludzi po macoszemu, jak zło konieczne, jest moim zdaniem niewybaczalnym błędem. Ci ludzie tak naprawdę dają nam pieniądze. Oni decydują, że jesteśmy tu gdzie jesteśmy.


Od najmłodszych lat towarzyszyła Ci muzyka, jest też ona integralną częścią Twojej pracy radiowca. Jakiej muzyki lubisz słuchać na co dzień?

Niestety mam na słuchanie muzyki bardzo mało czasu. Jestem początkującym audiofilem. Mam w domu całkiem fajny sprzęt i kolekcję płyt, które zbierałem przez lata. Lubię instrumenty, bardzo mało słucham muzyki elektronicznej. W dużej mierze jest to muzyka gitarowa i rockowa. Mam całą dyskografię Floydów, Dżemu, też dużo muzyki typu Johnny Cash czy Diana Krall. Często jest tak, że siadam sobie wieczorem w domu, włączam jedną płytę i słucham sobie dwóch-trzech piosenek. Świetną opcją jest Spotify, dzięki temu muzyka jest cały czas ze mną. Na słuchawkach, w samochodzie czy w drodze do pracy. Bez muzyki by mnie nie było. Jeśli ktoś chciałby wyrwać mi serce, to proponuję zabrać mi radio i muzykę. Wtedy uschnę momentalnie jak kwiatek (śmiech).

Życie dziennikarza kojarzy się z niezbyt higienicznym trybem życia - niedosypianie, hektolitry kawy, często też różne używki… Jak to wygląda u Ciebie? Starasz się dbać o swoje zdrowie?

Na szczęście udaje mi się przetrwać bez większej ilości kaw - wystarczą dwie dziennie. Miałem taki moment, o którym mówisz, ale ten niehigieniczny tryb życia jest już na szczęście za mną. Nie mogę sobie na niego pozwolić, ponieważ pewnego pięknego dnia dość mocno posypało mi się zdrowie. Dostałem nauczkę od siły wyższej, która powiedziała mi: „Hola hola kolego, nie jesteś nieśmiertelny!”. Praca jest szalenie istotna, ale nie najważniejsza. Najważniejsze jest zdrowie i rodzina. Mam wrażenie, że dzisiaj udaje mi się zachować, jak to ładnie ujmują Amerykanie, work-life balance. Ta higiena życia jest myślę na całkiem niezłym poziomie, ponieważ zdrowo się odżywiam…

Sport?

Ze sportem jest ostatnio trochę gorzej, ale nawet dziś mam silne postanowienie, żeby pójść poćwiczyć. Staram się spać minimum sześć godzin dziennie. Zdarzają się dni, kiedy śpię po cztery godziny, ale to są takie dwa-trzy tygodnie w roku, kiedy mam zdjęcia, program telewizyjny i coś jeszcze. Po takich dwóch tygodniach człowiek jest po prostu wrakiem. Każdego dnia piję smoothie na bazie owsianki, owoców i mleka migdałowego. Od pół roku lub nawet więcej jest to mój rytuał. Każdego wieczora robię sobie w bidonie napój, który daje mi mnóstwo energii. Trochę tłuszczu, trochę węglowodanów.

Czyli to jest ten sekret Twojej porannej energii?

Mogę wam zdradzić: 300 mililitrów mleka migdałowego, 60 gramów płatków owsianych, do tego jakieś 150 gramów owoców. Może być jeden banan, żeby dawał słodycz, jedno jabłko i na przykład odrobinę mrożonych owoców. Malin nie polecam, bo mają szypułki, które podrażniają gardło. Można za to dodać truskawki czy mango. Dołożyć łyżkę czegoś tłustego, np. masła orzechowego i do tego rozpieścić się kostką gorzkiej czekolady. To wszystko się miksuje. Całość powinna mieć gęstą konsystencję, ale do wypicia. Jak jest za gęste, to trzeba dolać troszkę mleka lub wody. Odstawiam to sobie do lodówki, wstaję rano, w jeden ręce mam taki zimny bidon, w drugiej kubek termiczny z kawą. Każdemu polecam taki shake z samego rana.

Cały czas rozwijasz się dziennikarsko w radiu i telewizji. Jakie są dalsze plany Twojej działalności?

Plan radiowy jest taki, że robimy najlepszy program poranny w Polsce i podpisuję się pod tym zdaniem z całą świadomością. Stoi za tym moje wieloletnie doświadczenie pracy w różnych stacjach. Chcę utrzymać społeczność wokół tego programu, a co za tym idzie słuchalność Radia Złote Przeboje. Plan telewizyjny jest taki, żeby zrobić w niej fajne rzeczy. Teleturniej „Taxi Kasa” jest moim pierwszym poważnym telewizyjnym projektem. Mam nadzieję, że spodoba się telewidzom i będziemy mogli nakręcić kolejne serie oraz zrealizować jeszcze kilka innych szalonych projektów. Mam już kilka pomysłów, ale na razie nie chcę ich zdradzać. Najważniejsze jest dla mnie to, żebym nie zmarnował swojej szansy i kuł żelazo póki gorące. Mam też taką nadzieję, że po wielu latach tej mojej pracy, moje dzieci popatrzą na ojca w telewizji czy włączą radio i nie poczują wstydu, tylko pomyślą: „Ten mój ojciec to trochę pokręcony, ale fajny z niego gość”.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Kamila Balei, zapraszam na jego oficjalną stronę internetową:

poniedziałek, 12 marca 2018

Rozmowa z Arturem Strączkiem

Artur Strączek jest młodym utalentowanym wokalistą z okolic Rzeszowa. Swoją muzyczną działalność zaczął w 2011 od zamieszczania coverów i własnych utworów na Youtubie. Później występował między innymi na Young Stars Festival i współpracował z grupą Mannequin Mars. 16 lutego 2018 ukazała się jego debiutancka EP-ka „Uciec stąd”, którą promują utwory „W dół” i „Nie do wiary”. W wywiadzie Artur opowiada o kulisach pracy nad albumem, swoich muzycznych inspiracjach, planach na przyszłość i przeszkodach, jakie mogą stawać przed młodymi aspirującymi muzykami.

(Foto: Dawid Ziemba)

16 lutego 2018 ukazała się Twoja debiutancka EP-ka „Uciec stąd”, której wydanie planowałeś od kilku lat. Skąd pomysł na ten minialbum i jak udało Ci się szczęśliwie doprowadzić do jego wydania?

Wcześniej tworzyłem muzykę w zupełnie innym gatunku, ale postanowiłem zmienić klimat, bo bardziej spodobała mi się muzyka elektroniczna. Dwa lata temu poznałem producentów Adama Łukasiewicza „Mossaiko” i Bartłomieja Zięzio „Fragment”, z którymi mogłem zrealizować to co chciałem. Tytułową piosenkę z płyty „Uciec stąd” nagrałem z kolei we współpracy z Mateuszem Śniechowskim. Niedługo zamierzam też podjąć współpracę z innymi producentami.

Płyta „Uciec stąd” jest dostępna na empik.com i wszystkich platformach streamingowych, będzie też kilkadziesiąt limitowanych fizycznych egzemplarzy.

Nazwałeś EP-kę „Uciec stąd” dlatego, że to Twój ulubiony utwór, czy po prostu najbardziej oddawał charakter płyty?

Ten tytuł bardzo mi się spodobał, pasował też do większości utworów. Z tego co wiem, właśnie ta piosenka najbardziej wpadła ludziom w ucho. Pojawia się w niej stary klimat moich utworów, czyli elementy akustyczne.

Czyli rozumiem, że teraz będziesz szedł w stronę elektroniki?

Bardziej będę szedł w kierunki elektroniki, ale będę też starał się to mieszać z dźwiękami gitary i klawiszy.

Przez ostatnie lata Twój wokal mocno się zmienił, można powiedzieć, że dojrzałeś jako artysta. Czy szkoliłeś się jakoś muzycznie przez ten czas?

Przez rok chodziłem na lekcje śpiewu, aby podszlifować warsztat, ale też bardzo dużo nauczyłem się w pracy z zespołem na próbach - na coverach i autorskich piosenkach. Myślę, że przez ten czas trochę wyszlifowałem swój głos.

Na premierze klipu do piosenki „Nie do wiary” można było usłyszeć Twoje piosenki na żywo. Planujesz jakąś większą trasę koncertową po Polsce?

Fajnie by było, ale nie ode mnie to zależy. Dostanę zaproszenia, to chętnie wystąpię. Coś tam w planach jest, ale jeszcze dokładnie nie wiem.

Jak mógłbyś opisać swoje muzyczne inspiracje?

Inspirację czerpię po prostu z życia. Imponuje mi wielu artystów, na przykład z zagranicznych Troye Sivan, a z polskich Natalia Nykiel czy Ralph Kaminski, chociaż sam robię muzykę w nieco innym klimacie. Byłem na kilku jego koncertach, między innymi na Open’erze. Moim marzeniem też jest wystąpić kiedyś na tym festiwalu.

A jakiej muzyki najbardziej lubisz słuchać?

Lubię muzykę elektroniczną, ale też starszą, np. Dżem. Uwielbiam też Beatę Kozidrak - mam nawet jej płytę z autografem.

(Foto: Dawid Ziemba)

Swoją karierę zaczynałeś od Aska i Facebooka, zebrałeś dosyć liczne grono fanów - na Facebooku śledzi Cię prawie 40 tysięcy osób. Nadal są wśród Twoich słuchaczy osoby, które obserwowały Cię od początku Twojej muzycznej drogi?

Myślę, że dużo osób zostało, ale też wielu z nich dorosło i ma swoje inne sprawy na głowie. Niektórzy mają już pewnie założone rodziny, więc nie wiem czy nadal śledzą mnie w necie tak jak kiedyś. Często dostaję od moich słuchaczy różne wiadomości w mediach społecznościowych, mam też grupę na Facebooku, która nazywa się „Strączek Team”. Kiedyś nazywali się „Arczinators”, ale stwierdziłem, że chciałbym być poważniejszy. Nie było wtedy jednak opcji zmiany nazwy grupy na Facebooku, więc zostawiłem tamtą i stworzyłem nową. Obecnie jest w niej ok. dwóch tysięcy osób.

Z tego co pamiętam, przez pewien czas współpracowałeś z zespołem Mannequin Mars, znanym między innymi z programu „Must Be the Music”. Jak wspominasz tę współpracę?

Bardzo dobrze, nadal często się spotykamy. Co prawda teraz wyjechali do Danii, ale utrzymujemy kontakt, przyjaźnimy się. Na razie nie mamy w planach nic wspólnie nagrywać, ale może kiedyś… Teraz z tego co wiem oni pracują nad swoimi piosenkami, a ja nad swoimi.

Pracujesz nad swoimi utworami, więc domyślam się, że po EP-ce będzie coś dłuższego. Kiedy mniej więcej możemy się od Ciebie spodziewać albumu długogrającego?

Chcielibyśmy wydać cały album jeszcze w tym roku. Pewnie pod koniec, bo jednak trochę to potrwa. Ta EP-ka, którą wydałem, miała się ukazać jeszcze przed końcem zeszłego roku. Zeszło nam trochę dłużej, ale jestem z niej zadowolony.

Twoją EP-kę promują dwa teledyski: do „W dół i „Nie do wiary”. Który z nich bardziej Ci się podoba? Wiem, że sceny do klipu kręciliście między innymi w Grecji.

Teledysk do piosenki „W dół” kręciliśmy w Rzeszowie, ale pojawiły się w nim też przebitki z Grecji. Klip do „Nie do wiary” kręciliśmy z kolei w całości na greckiej wyspie Skiathos, tam gdzie nagrywano zdjęcia do filmu „Mamma Mia!”. Z tego ostatniego teledysku jestem najbardziej zadowolony, bo tęsknię za latem i chciałbym, żeby ta zima już sobie odeszła daleko.

Planujesz jakieś kolejne teledyski do piosenek z „Uciec stąd EP”?

Planujemy jeszcze dwa klipy, ale na razie nie będę zdradzać do jakich piosenek. Niedługo zaczniemy kręcić, żeby dalej promować tę muzykę. Wkrótce pojawią się też nowe utwory.

(Foto: Dawid Ziemba)

Pochodzisz z Rzeszowa, ale od pewnego czasu mieszkasz w Warszawie. Jak udało Ci się zaaklimatyzować w tym mieście? 

Napisałem nawet o tym piosenkę „Tłumy”. Na początku nie było mi łatwo, kilka razy zdarzyło mi się zabłądzić, ale aplikacja Jakdojade na telefonie pomogła mi się odnaleźć w Warszawie (śmiech).

Niedawno Twoje zdjęcia autorstwa Dawida Ziemby pojawiły się w magazynie modowym „HUF Magazine”. Nie myślałeś nigdy o tym, aby poważnie zająć się modelingiem?

Na pewno nie planuję kariery modelingowej, chociaż dostałem kiedyś całkiem przez przypadek taką propozycję od szefa jednej z najlepszych agencji modelingowych w Polsce, Wydaje mi się, że chyba nie nadawałbym się na modela. Wolę skupić się na muzyce, a zdjęcia to tylko fajny dodatek do tego.

Skąd zatem Twoja sesja w tym magazynie?

Zrobiliśmy po prostu ładne zdjęcia i stwierdziliśmy, że warto je gdzieś wysłać, żeby zostały opublikowane.

Moda odgrywa ważną rolę w Twoim życiu?

Mam dużo znajomych, którzy interesują się modą i często doradzają mi w co się ubrać. Zdarza nam się też wymieniać ubraniami, ale modelem nie będę.

A jakie są Twoje inne pasje poza muzyką?

Bardziej lubię zadawać pytania niż być pytanym, dlatego też studiowałem trzy lata dziennikarstwo w Rzeszowie i obroniłem licencjat. W sumie to moja pasja. Lubię też filmy i podróże.

Masz swoje ulubione miejsce na ziemi?

Mam bardzo fajne wspomnienia z Albanii. Byliśmy tam z Olivią Fok. Ładne widoki, fajni ludzie, dobre jedzenie.

Wspomniałeś o Olivii, która też jest piosenkarką. Planujesz na płycie jakieś duety?

Fajnie by było, jakby Olivia się zgodziła. W sumie mamy w planach nagranie wspólnie jednego utworu po angielsku. Przynajmniej jedna lub dwie piosenki na płycie będą w tym języku.

Jesteś przykładem młodego artysty, któremu udało się osiągnąć sukces. Jakie rady mógłbyś dać osobom, które chciałyby rozpocząć profesjonalną przygodę z muzyką?

Uważam, że sam jestem na początku tej przygody, ale już zdążyłem trochę doświadczyć. Przede wszystkim powinny uważać na menedżerów, bo większość jest fałszywa i w ogóle się do tego nie nadaje. Często okazują się niekompetentni. Trzeba też zwracać uwagę na wytwórnie, kontrakty i umowy. Należy mieć oczy dookoła głowy.

Czego Ci życzyć w dalszej karierze?

Szczęścia, sukcesów, zadowolenia z życia, zdrowia i tyle.

(Foto: Olivia Fok)

Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Artura Strączka i jego muzyki, zapraszam na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/arcziofficial/
http://artur-straczek.blogspot.com/

czwartek, 8 marca 2018

Rozmowa z Mateuszem Królem

Mateusz Król jest aktorem teatralnym i filmowym z Łodzi, od sześciu lat związanym z warszawskim Teatrem Współczesnym. Zagrał między innymi w szwedzkim filmie „Strawberry Days” i serialu „Na Wspólnej”, a popularność przyniosła mu rola króla Kazimierza III Wielkiego w serialu historycznym „Korona królów”. Oprócz aktorstwa fascynuje się też muzyką i niedługo rozpoczyna pracę nad swoim debiutanckim minialbumem. W wywiadzie Mateusz opowiada o początkach swojej przygody z aktorstwem, pracy na planie „Korony królów”, muzycznych inspiracjach i planach na przyszłość.


Jesteś absolwentem Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi, ale z tego co wiem dosyć późno stwierdziłeś, że chcesz zostać aktorem. Skąd zatem pomysł, aby realizować się w tym zawodzie?

Wydaje mi się, że od najmłodszych lat miałem jakieś talenty, chociaż byłem dosyć nieśmiałym dzieckiem. Potem była podstawówka, gimnazjum, liceum… W liceum na szkolnym korytarzu odgrywałem różne parodie, które śmieszyły ludzi, potem zrobiliśmy kabaret na ostatki. Mój kolega z klasy napisał monodram na konkurs teatralny, który wygraliśmy. Na kolejny pozaszkolny konkurs rozbudowaliśmy ten monodram. Tam dostrzegli mnie Bronisław Wrocławski i Irek Czop, którzy byli w jury. Wtedy też zdecydowałem się pójść tą drogą i zdawać do „filmówki”. To skrystalizowało się dosyć późno. Byłem w klasie ekonomicznej i nie wiedziałem, co chcę dalej robić, więc aktorstwo było dla mnie takim darem z niebios. Do „filmówki” dostałem się za drugim razem.

A jak wspominasz czasy studiów?  

Te studia to drugi dom i nie jest to stwierdzenie na wyrost, ponieważ byliśmy tam codziennie od rana do wieczora. Miałem ten komfort, że jestem z Łodzi, więc nie musiałem opuszczać rodzinnego miasta. Po zajęciach wracałem do domu, do rodziców, ale jednak większość czasu spędzałem w szkole. To nie jest tak, że się tego nie chce. Jak już się tam jest, to do krwi. Spędziłem tam wspaniałe chwile, poznałem cudownych ludzi, z którymi do tej pory mam kontakt.

Szkoły aktorskie słyną z różnych nietypowych zajęć… Któreś z nich szczególnie Cię zaskoczyły?

Bardziej zaskoczyło nas to, że przez pierwsze dwa lata byliśmy uczeni głównie przez aktorów. Na trzecim roku pojawiły się zajęcia z reżyserami i dopiero oni pokazali nam, jak dużo jeszcze nie umiemy. Traktowali nas jak poważnych aktorów, więc ten przełom między drugim a trzecim rokiem był dla mnie dosyć kluczowy. Pierwszy raz dostałem obuchem w łeb i tak samo zresztą było po szkole. Wydaje ci się, że już wszystko umiesz, a przychodzisz do teatru i zaczynasz szkołę od nowa.

Od sześciu lat jesteś związany z Teatrem Współczesnym w Warszawie. W czym obecnie możemy Cię oglądać?

W dwóch spektaklach - jeden to „Hamlet”, czyli klasyka, wyreżyserowana przez dyrektora Macieja Englerta, a drugi to współczesna sztuka „Bucharest Calling” na Scenie w Baraku, w reżyserii Jarka Tumidajskiego. Są to dwa tytuły, w których zostałem, bo z około trzech premier musiałem zrezygnować na rzecz serialu „Korona królów”.

Telenowela historyczna „Korona królów”, w której grasz główną rolę króla Kazimierza III Wielkiego, również ma w sobie dużo teatralności - kostiumy, dostojność, inna epoka… Czy umiejętności zdobyte w teatrze mocno przydają Ci się na planie serialu?

Myślę, że wszystkie umiejętności, które zdobyłem, przydały się do tego serialu. Praca w teatrze jest jednak dalece inna niż ta, której wymaga telenowela. Pracę w telenoweli, niezależnie czy kostiumowej czy nie, cechuje bardzo szybkie tempo. Realizujemy dużo scen dziennie - idzie się na ilość, dlatego czasem nie mogę czegoś poprawić, dopracować tak jakbym tego chciał... W teatrze mamy paromiesięczny okres prób, kiedy możesz popracować nad rolą. Ta praca jest trochę rzetelniejsza.

Jak wyglądały Twoje przygotowania do roli? Zagranie króla Kazimierza III Wielkiego z pewnością do łatwych zadań nie należy...

Tym bardziej, że nie jest to postać, która żyła niedawno, tylko siedemset lat temu, więc są różne, mniej lub bardziej wiarygodne zapiski na jej temat. Czytając o Kazimierzu, dowiedziałem się, że był wspaniałym człowiekiem z niewiarygodną intuicją. Miał też bardzo dobre geny, ponieważ był synem Jadwigi i Władysława Łokietka. Wcześnie musiał dojrzeć - od najmłodych lat ojciec zabierał go na bitwy, a po jego śmierci szybko został królem. Trochę szkoda, że nie mam zbyt wiele czasu na zastanawianie się nad tą rolą, więc w tym kontekście ta rola to wyzwanie.

Dostrzegasz w królu Kazimierzu jakieś cechy, które występują również u Ciebie?

Przede wszystkim Kazimierz był bardzo porywczy i kochliwy, ja na szczęście mam już te etapy za sobą. Teraz jestem szczęśliwie zakochany, ale też miałem swoje przeboje w życiu. Nie wiadomo jednak, jakim tak do końca był człowiekiem.

Można dostrzec między wami pewne podobieństwo fizyczne i jako jeden z nielicznych nie nosisz na planie peruki.

Mam z tyłu doczepianą treskę, która trochę przedłuża moje włosy. Rosną już jednak na tyle, że niedługo może nie będę musiał jej nosić.

Rozumiem, że zostajesz w serialu na kolejne sezony? Z tego co wiem Kazimierza czekają jeszcze trzy małżeństwa.

Tego jeszcze nie wiadomo... Scenariusze są pisane na bieżąco i jeszcze nie mamy zaplanowanych kolejnych sezonów. Serial jest cały czas w procesie tworzenia.


Jak wspomniałem, serial „Korona królów” jako telenowela historyczna kojarzy się 
z dużym skupieniem, a nawet pewną sztywnością. Czy na planie takiej produkcji zdarzają się jakieś wpadki i zabawne sytuacje?

Oczywiście jest cała masa zabawnych sytuacji. Przede wszystkim wymyślam bardzo dużo lokowań produktów, które oczywiście nigdy nie wejdą na antenę. Pewna dwórka miała taki tekst: „Jestem załamana, bo mój rycerz nie stanął do boju” i śmiesznie by było, gdybym nagle wyszedł zza jej pleców, wyjął Braveran i powiedział: „Twój rycerz nie stanął do boju? Weź Braveran!”. Albo Kazimierz występujący w reklamie operatora komórkowego, który cały czas z tronu mówi, że trzeba kogoś ściąć i nagle pojawia się baner, że „tniemy ceny”. Dużo takich pomysłów przychodzi nam do głowy.

Mieliśmy okazję zobaczyć Cię w parodii „Korony królów” w „SNL Polska”. Nie obawiałeś się parodiować czegoś, w czym sam występujesz?

Nie mam w ogóle problemu z tym, żeby śmiać się z samego siebie. Myślę, że powinniśmy na co dzień łamać pewne konwenanse i przyznawać się do tego, że nie wszystko poszło dobrze. Tym bardziej, jeśli jest to ujęte w jakiejś zabawnej formie. 

Skoro mowa o obawach… Rola Kazimierza III Wielkiego jest dosyć charakterystyczna i zapadająca w pamięć. Nie boisz się zaszufladkowania, tego, że będziesz znany tylko z roli króla?

Oczywiście, że troszeczkę się boję, ale z drugiej strony mocno w siebie wierzę i znam swoją wartość. Moje umiejętności nie odchodzą wraz z faktem, że jestem w tym serialu. Jedyna obawa może być taka, że reżyserzy odgórnie stwierdzą, że nie chcą mieć w swojej produkcji kogoś, kto zagrał w „Koronie królów”. Serial wywołał jednak dosyć duży boom. Mogę tu przywołać, może fortunnie, przykład Janusza Gajosa, który też bardzo długo nie mógł się odciąć od postaci Janka Kosa z „Czterech pancernych” i dosyć późno zaczął wielką poważną karierę.

Zagrałeś też w serialu „Na Wspólnej” Jacka, naganiacza młodych dziewcząt do burdelu w Niemczech - postać zupełnie inną niż w „Koronie królów”.

Trzy lata temu zagrałem również w szwedzkim filmie „Strawberry Days” o zbieraczach truskawek, to był debiut szwedzkiego reżysera Wiktora Ericssona. Ten film pokazywano na festiwalu w Karlowych Warach, wygrał też różne inne festiwale. Zagrałem w nim postać dresiarza. Mam tam wygoloną głowę, przepuszczam wszystkie pieniądze, żyję chwilą - jest to zupełnie inna para kaloszy. Ten film jest dostępny na HBO GO i w internecie, ponieważ nie miał polskiej dystrybucji w kinach.

Jak wspominasz pracę na planie filmowych w Szwecji? Jak rozumiem porozumiewaliście się w języku angielskim?

To była historia Polaków, którzy przyjechali do Szwecji na zbiory truskawek, więc Polacy ze Szwedami porozumiewali się po angielsku, Szwedzi ze Szwedami po szwedzku, a Polacy z Polakami po polsku. Tak samo było na planie i poza planem. Bardzo ciekawa pozycja, polecam - taki komediodramat.

Czujesz różnicę między polskim a szwedzkim podejściem do filmu i aktorstwa?

Film „Strawberry Days” był z góry przewidziany jako niskobudżetowy, a my Polacy inaczej wyobrażamy sobie taką produkcję niż oni. Szwedzi są bardzo profesjonalni, wszystko mają pięknie zorganizowane i nie przedłużają planów. Kręciliśmy film w malowniczej okolicy, dużo scen było nad morzem. Przepiękny kraj, wspaniali ludzie. Na początku ten polski temperament ze szwedzkim zupełnie się różniły. Oni byli bardziej wycofani, my trochę „hop do przodu”, ale potem to się wyrównało. Bardzo dobrze wspominam ten czas.


W „Na Wspólnej” i swoim kolejnym filmie o polskich nacjonalistach wcieliłeś się w postaci czarnych charakterów. Wolisz grać taki typ bohatera?

Lubię grać czarne charaktery. W spektaklu dyplomowym w szkole filmowej grałem Roberto Zucco - prawdziwą postać seryjnego mordercy. Zdarzało mi się też wcielać w dobre charaktery - grałem pogubionych chłopców, w jednym spektaklu DJ-a radiowego, więc różnie z tym było. Nie obchodzi mnie, czy jest to dobra czy zła postać, ważne by była ciekawie napisana. Zresztą zawsze można w tej złej odnaleźć coś dobrego, ten moment, w którym się zagubiła.

Wspomniałem o Twoim najnowszym filmowym projekcie, czyli filmie inspirowanym działalnością ONR-u. Mógłbyś opowiedzieć coś więcej na jego temat?

To rozgrywająca się w bliżej nieokreślonym mieście historia fikcyjnej nacjonalistycznej organizacji Wspólnota Obrony Narodowej, w skrócie WON, której jestem szefem. Pozyskuję pieniądze z rządu, werbuję ludzi i chcę przeprowadzać w tym mieście czystki rasowe. Mam oczywiście do tej brudnej roboty odpowiednich ludzi. Naszym celem jest niebrudzenie sobie rąk, czyli nie chodzenie po ulicach i bicie innych narodowości, a organizowanie zgromadzeń i wprowadzanie swoich postulatów. Moja historia to losy chłopaka, który wychowywał się z siostrą w domu dziecka i nie zaznał miłości od rodziców. Potem wyjeżdżają na Wyspy, gdzie zaczynają pracować i spotykają się z rasizmem. Czują się wyobcowani, co przenosi się na ich poźniejsze poglądy. Ich nieszczęście wyniesione z domu powoduje, że są agresywni w stosunku do innych. Będzie to dosyć mroczny film, w czerni i bieli, dużo na takim zimnym dźwięku. Jest to przede wszystkim film o braku miłości i smutnych, pogubionych ludziach.

Przejdźmy zatem do weselszych tematów. Wiem, że Twoją drugą pasją jest muzyka i w marcu rozpoczynasz pracę nad swoją debiutancką płytą. Mógłbyś przybliżyć nam, w jakim gatunku będzie ona utrzymana?

Są to głównie piosenki chłopaka z gitarą, który śpiewa o miłości i stracie. Połowę swojego życia gram na gitarze, dotychczas głównie covery, ale od jakichś dwóch lat zacząłem sam pisać i tworzyć muzykę, a potem nagrywać te piosenki na iPhone’a. Wysłałem je mojemu agentowi, on wysłał je producentowi muzycznemu i okazało się, że jest w tym potencjał. Tak więc nagrywamy płytę - na razie będzie to EP-ka. Moja osobista podróż, opowiadająca o ostatnich kilku latach mojego życia. Nie będą to jakieś mocne rockowe brzmienia, bardziej moje subtelne aranże. Na razie chcemy wejść do studia, nagrać profesjonalnie moją gitarę i śpiew, a potem zastanowimy się, co do tego dorzucić. Sam jestem ciekaw, do czego mnie to zaprowadzi. Będzie to całkowicie moja płyta, nikt nie narzuci mi niczego, czego bym nie chciał.

A sam jakiej muzyki najbardziej lubisz słuchać, jakimi artystami się inspirujesz?

W wieku 14 lat zwariowałem na punkcie zespołu Dave Matthews Band - jest to zespół grający szeroko pojęty rock alternatywny. Dave Matthews urodził się w RPA, potem wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i będąc barmanem w knajpie w Charlottesville, poznał jazzowych muzyków i razem stworzyli zespół. Od dwudziestu kilku lat prawie cały czas są w trasie. Uczyłem się grać od jego piosenek, zresztą bardzo ciężkich do zagrania. Znalazłem w tym zespole coś wyjątkowego, aż trudno mi to opisać. Ich muzyka towarzyszy mi cały czas, chociaż nie zamykam się na inne brzmienia. Słucham hip hopu, muzyki klasycznej, poezji śpiewanej - dużo, bardzo dużo muzyki.

Jak spędzasz swój wolny czas, kiedy nie zajmujesz się aktorstwem i muzyką?

Zajmuję się moimi najbliższymi, z którymi mieszkam, czyli moją dziewczyną i jej córką. Staramy się bardzo aktywnie spędzać wolne chwile: podróżować, chodzić do kina, malować, grać w gry - na ile czas nam pozwala, ponieważ dużo pracujemy.

Mógłbyś na zakończenie sprecyzować swoje plany na najbliższy czas? Jak wyobrażasz sobie swoją przyszłość?

Dostaję wspaniały scenariusz, gram piękną rolę, być może jakiegoś muzyka-geniusza albo kogoś, kto walczy z jakąś ułomnością. Film staje się bardzo popularny, ja jestem zadowolony z siebie i efektów mojej pracy. Nagrywam kolejną płytę, gram koncerty, dużo podróżuję, otaczam się tymi samymi bliskimi ludźmi, którymi do tej pory się otaczałem. Jestem szczęśliwy, zdrowy i wyluzowany.


Zapraszam do polubienia oficjalnej strony serialu „Korona królów” na Facebooku:
https://www.facebook.com/koronakrolowTVP/

niedziela, 4 marca 2018

Rozmowa z Jakubem Świderskim

Jakub Świderski jest pochodzącym z Łodzi aktorem, znanym przede wszystkim z ról Norberta w serialu „Klan”, Błażeja w „Na Wspólnej” i Tomasza „Stempla” w „Przyjaciółkach”. W 2013 zagrał w filmie Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei”, a w 2017 główną rolę w filmie Michała Węgrzyna „Wściekłość”. Prowadzi również ze swoją żoną Agnieszką studio wokalne Stage Voice, a swoje wokalne zdolności miał okazję zaprezentować w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”. W wywiadzie Jakub opowiada między innymi o początkach swojej przygody z aktorstwem, swoim studiu wokalnym i debiucie reżyserskim, nad którym obecnie pracuje.


Ukończyłeś Państwową Wyższą Szkołę Teatralną we Wrocławiu, ale jednak bardziej fascynuje Cię aktorstwo filmowe...

Tak. Wtedy kiedy zaczynałem studiować, nie było za bardzo szkół aktorstwa filmowego. Jest co prawda Szkoła Filmowa w Łodzi, do której też chodziłem, ale jak inne szkoły teatralne jest nastawiona głównie na scenę. Nie może to dziwić, bo aktorstwo sceniczne jest najbardziej szlachetne i wymagające, a to filmowe jest trochę bardziej ascetyczne. Wymaga troszeczkę innych umiejętności, chociaż emocje są takie same.

Kiedy pojawiła się u Ciebie pierwsza myśl, żeby zostać aktorem?

Zawsze lubiłem obserwować ludzi i ich zachowania. Wydaje mi się, że w 3 lub 4 klasie liceum (wtedy było czteroletnie liceum) wpadłem na pomysł, żeby spróbować swoich sił w aktorstwie. Miałem studiować informatykę lub systemy telekomunikacyjne, ale uznałem, że sprawdzę, jak daleko dojdę na egzaminach do szkoły aktorskiej. Okazało się, że zdałem do „filmówki”. Równolegle miałem trzeci etap na Filmówce i zaawansowany etap na Politechnice Łódzkiej. Ostatecznie wybrałem „filmówkę”.

Czyli można powiedzieć, że jesteś aktorem-ścisłowcem?

Aktorem z bardziej ścisłym umysłem! (śmiech) 

Pierwszą Twoją ważniejszą rolą była postać Norberta w serialu „Klan”. Twój bohater choruje na schizofrenię. Przygotowywałeś się jakoś szczególnie do tej roli? Jak wyglądały te przygotowania?

Sporo czytałem o tym, jak wygląda życie schizofreników. Ta choroba jest o tyle ciekawa, że wytwarzasz inną rzeczywistość. Jakby porównać to do zawodu aktora, to w sumie my też to robimy. Oni jednak nie mają nad tym kontroli. Ludziom na zewnątrz może się wydawać, że ktoś gra, a schizofrenik jest wtedy po prostu w innym świecie. To ciekawa rola do zagrania, aczkolwiek wydaje mi się, że później miewałem trudniejsze.

Różnie możemy oceniać „Klan”, ale niewątpliwie pokazuje on, że ludzie z różnymi schorzeniami mogą prowadzić normalne życie. Innym przykładem jest tu np. wątek osoby z zespołem Downa. 

Myślę, że misją tego serialu jest pokazywać ludzi, którzy żyją dookoła nas i z którymi możemy się utożsamić. Serial porusza tematy z życia codziennego i pokazuje ciekawe rozwiązania różnych życiowych problemów. Na przykład mój wątek pokazuje, że schizofrenia jest chorobą, z którą da się żyć. Po prostu trzeba jej pilnować, być świadomym tego, kiedy zbliża się atak i jak mu przeciwdziałać.

Teraz schizofrenia Norberta może obrócić się przeciwko niemu, toczy bowiem bój serialowym Michałem o prawa rodzicielskie do małej Marysi. Wiesz już może jak potoczy się dalej Twój wątek?

To jest fajne, bo nigdy nie wiem, co się wydarzy. Dostaję scenariusz na krótko przed zdjęciami, więc nie jest tak, że z perspektywy roku wiem jak potoczą się losy mojej postaci. Zawsze jest to zagadka, ale jest to też bardziej życiowe, bo w życiu też nie wiemy, co będzie się działo jutro.

Inaczej jest chyba w serialu „Na Wspólnej”, gdzie odcinki są emitowane kilka miesięcy po nagraniach. Grasz tam Błażeja, partnera Gosi Zimińskiej, który niedawno został ojcem. Od kilku miesięcy ten wątek nie jest kontynuowany. Będziesz się jeszcze pojawiać w serialu?

Według mojej najlepszej wiedzy coś tam się jeszcze będzie działo. Jak to bywa z takimi produkcjami, jest tak wiele wątków i różnych ciekawych historii do opowiedzenia, że siłą rzeczy zawsze któryś wątek musi być w recesji, a inny jest bardziej aktywny.


Błażej, w którego wcielasz się w „Na Wspólnej” jest dziennikarzem, grałeś też dziennikarza Adama w filmie „Wściekłość”. Nie ciągnęło Cię nigdy do tego zawodu?

Nigdy nie marzyłem o pracy w dziennikarstwie, natomiast w roli Adama podobało mi się to, że w tym filmie poruszane są problemy, z którymi młodzi ludzie mogą się utożsamić. Żyjemy w świecie portali społecznościowych, quasi-punktacji. Myślimy, że ilość lajków świadczy o naszej wartości, a to nieprawda. Łatwo jest wpaść w taką pułapkę kreowania rzeczywistości, która na dobrą sprawę nie ma rąk i nóg. Są jednak takie niezaprzeczalne wartości jak rodzina, miłość, praca i wnoszenie czegoś dobrego do życia innych ludzi. Warto o tym pamiętać.

W swojej dziesięcioletniej karierze aktorskiej miałeś okazję grać między innymi u Andrzeja Wajdy w filmie „Wałęsa”, co było marzeniem wielu młodych aktorów. Jak wspominasz pracę z Mistrzem?

Nie ma co się oszukiwać, to było spełnienie marzeń! Absolutnie w panu Andrzeju zauroczyły mnie jego oczy dziecka. Widać było, że kieruje nim pasja. Totalna pasja opowiedzenia tej historii. Zapamiętałem go jako wspaniałego, żywiołowego, bardzo aktywnego człowieka, pomimo już wtedy dosyć okazałego wieku.

Masz jeszcze jakąś wymarzoną rolę, którą koniecznie chciałbyś w życiu zagrać?

Ciężko jest mi powiedzieć, jaką rolę chciałbym zagrać, natomiast na pewno chciałbym móc współpracować z panem Romanem Polańskim albo zagrać u Guya Ritchiego. Chciałbym jeszcze trochę pograć w filmowych rolach. Taki jest plan.

Czyli bardziej celujesz w filmy niż seriale?

Tak. Seriale są fantastyczne, bo pokazują życie, które toczy się na bieżąco i jest to też pewnego rodzaju etat, ale to filmy są dla mnie prawdziwą magią. Tworzymy pewien iluzoryczny świat, który nagle tyle osób może pochłonąć. W ten sposób można bawić, uczyć i rozwijać ludzi.

Sam też tworzysz teraz „swój świat”, bo powstaje Twój własny filmowy projekt „Blok 29A”. Czy mógłbyś opowiedzieć coś więcej na ten temat?

Myślałem o tym, jak zrealizować prosty serial, którego kilka odcinków mógłbym nagrać w kilka dni. Pomyślałem, że fajnie byłoby opowiedzieć wszystko z perspektywy wideodomofonu. Był zresztą kiedyś taki serial „Camera Café”, gdzie pokazywano ludzi z perspektywy kamerki nad automatem do kawy. Pochodzę z Łodzi, gdzie jest trochę blokowisk i dzieją się przy nich różne ciekawe sytuacje, więc uznałem, że warto coś takiego zrobić. Zacząłem pisać scenariusz, pokazałem żonie. Powiedziała, że fatalny, to próbowałem coś popoprawiać. Dalej mówiła, że fatalny, a ja dalej poprawiałem. W końcu doszliśmy do paru stron, które faktycznie mogły się składać w całość. Udało się sprostać przynajmniej oczekiwaniom żony. Napisałem posta na Facebooku, że chcę zrobić taki serial i zapytałem, kto chce pomóc. Zgłosiło się prawie 70 osób z różnych pionów - aktorzy, ludzie od oświetlenia i kamery.

Wszystkich przyjąłeś?

Siłą rzeczy nie dało się przyjąć wszystkich, ale byłem otwarty na każdy pomysł i wskazówkę. W sumie to jest takie nasze wspólne dziecko. Zobaczymy, jak się dalej potoczą jego losy. Na pewno musi powstać dobry scenariusz, bo sam nie mam w tym doświadczenia.

Czyli chciałbyś ten swój scenariusz ze współpracy z kimś innym doszlifować?

Najchętniej dałbym pomysł, żeby powstało z niego dzieło na doświadczeniach i umiejętnościach kogoś innego.

Planujesz zagrać w tej produkcji?

Raczej nie. Może jeszcze kiedyś wymyślę sobie rolę dla siebie, ale przede wszystkim chciałbym się na tym projekcie uczyć reżyserii.

Kiedy możemy się mniej więcej spodziewać premiery?

Wszystko zależy od tego, jak się uda ulokować ten miniserial. Oczywiście najprostszym rozwiązaniem jest Youtube, gdzie mógłbym to zrobić za pięć minut, ale chciałbym wejść we współpracę z kimś, kto miałby fundusze na następne odcinki. Nie chcę, by był to tylko jednorazowy strzał.


Ostatnio byłeś w studiu dubbingowym w Budapeszcie. Z reguły polski dubbing robiony jest w Polsce. W jakim celu się tam wybrałeś? Jak rozumiem był to polski dubbing, a nie węgierski?

Tak, to był dubbing polski, nie węgierski. Po węgiersku kompletnie nic nie rozumiem (śmiech). Na razie nie mogę zdradzić co to za film. Z takich moich większych ról dubbingowych polecam Maxa w serialu „Chica Vampiro” z Ameryki Południowej po hiszpańsku. To była świetna przygoda, bo zazwyczaj dubbinguję rzeczy, które są w oryginale po angielsku, więc jestem w stanie na tekście polskim zrozumieć, w którym momencie zdania jestem. Natomiast to była dla mnie czysta abstrakcja. Po prostu słyszałem, że facet zaczyna emitować z siebie dźwięki, więc zaczynałem czytać to, co mam napisane, ale kompletnie nie wiedziałem, gdzie w danym momencie jestem.

Oprócz bycia aktorem, jesteś również piosenkarzem. Prowadzisz z żoną studio wokalne Stage Voice.

Piosenkarz to za dużo powiedziane! Wolę mówić o sobie, że jestem pasjonatem muzyki. To jest coś, co mnie niesamowicie kręci, a najbardziej kręci mnie to, że organizm ludzki jest w stanie zrobić wszystko. Jest to tylko kwestia pracy, przynajmniej jeśli chodzi o górne dźwięki, bo w dolnych faktycznie są pewne ograniczenia. Na co dzień zajmuje się właśnie pomaganiem ludziom, którzy przychodzą do mnie, aby śpiewali lepiej i rozwiązali swoje problemy z głosem.

A jak Ty poradziłeś sobie z tymi problemami? Kiedy zaczęła się u Ciebie przygoda z muzyką?

Musiałem przygotować utwór na egzaminy do szkoły teatralnej. Lubiłem śpiewać, ale wiedziałem, że nie mam w tym talentu. Zacząłem więc szukać nauczycieli. Znalazłem panią w domu kultury, która pomogła mi przygotować się do egzaminów. Później miałem zajęcia z emisji głosu w szkole teatralnej i często podpytywałem się, jak coś zrobić. Ta pasja do wokologii, bo tak się nazywa ta nauka, cały czas we mnie kwitła. Myślę, że takim przełomowym punktem był dla mnie przyjazd do Polski Jeffreya Skousona, trenera wokalnego ze Stanów Zjednoczonych z założonej przez Setha Riggsa organizacji SLS. Później przyjeżdżali kolejni nauczyciele z tej organizacji i za każdym razem otwierali mi oczy na to, że wokalnie mogę dać z siebie jeszcze więcej. Miałem tyle problemów z głosem, że wiem jak z nich wybrnąć.

Można powiedzieć, że z beznadziejnego przypadku udało Ci się osiągnąć sukces.

Na pewno udało mi się trochę wypłynąć na powierzchnię, skoro trafiłem do „Twoja twarz brzmi znajomo”.


W programie „Twoja twarz brzmi znajomo” miałeś okazję śpiewać różnymi głosami, również kobiecymi. Jak wspominasz swój udział w tym programie?

To była absolutnie fantastyczna przygoda. Każdy z nas ma w głosie jakieś nadrzędnie tendencje, których powinniśmy próbować się pozbyć. W programie zaś często trafiałem na postaci, przy których musiałem te swoje tendencje wokalne wzmacniać. Przy okazji nauczyłem się jednak bardzo wielu efektów i sposobów pracowania nad głosem. Bardzo zabawne było też to, że musiałem ogolić nogi i chodzić na obcasach. Raczej nie zrobiłbym tego prywatnie, ale jako warsztat aktorski było to bardzo budujące.

Nie chcesz nazywać się piosenkarzem, więc rozumiem, że na razie nie planujesz nagrywać własnego repertuaru…

Planuję, ale nie wiążę z tym przyszłości. Moja przyszłość to film, a muzyka jest bardziej moim hobby, a nie nadrzędną misją życiową.

Pozostając w temacie muzyki - jacy artyści najbardziej Cię inspirują i jakiej muzyki najbardziej lubisz słuchać?

Tego jest tak wiele… Zazwyczaj nie słucham śpiewających kobiet, ale absolutnie ubóstwiam Jennifer Hudson, Edytę Górniak i Whitney Houston. To są trzy wokale, które coś zmieniły w moim postrzeganiu muzyki. Natomiast jeśli chodzi o mężczyzn to absolutnie Luciano Pavarotti, Andrea Bocelli, Chris Cornell, Michael Bublé, Kurt Elling, Steven Tyler i Donny Hathaway. Ubóstwiam też Kubę Badacha i cenię Czesława Niemena, ale bardziej jeśli chodzi o umiejętność posługiwania się głosem niż kompozycje. Na pewno wokaliści śpiewający wysoko należą do moich ulubionych.

Rola w filmie „Wściekłość” wymagała od Ciebie spędzania dużo czasu na siłowni i biegania, bo praktycznie przez cały film biegniesz przez Warszawę. Czy ten sportowy duch był w Tobie już wcześniej?

Sportowy duch był we mnie zawsze. Jako dziecko przez około osiem lat uprawiałem łyżwiarstwo figurowe. Trenowałem dwa razy dziennie przez sześć dni w tygodniu. Podobno jak się ćwiczy coś przez rok, to później ta potrzeba ćwiczenia zostaje już na całe życie. Biegać nigdy specjalnie nie lubiłem, ale jak się okazało, że jest taka rola do zagrania, to uznałem, że spróbuję.

Musiałeś przebiec w tym filmie mnóstwo kilometrów.

Pierwszego dnia przebiegłem na planie dwadzieścia kilometrów, a drugiego kolejne dwadzieścia, więc w pierwsze dwa dni zdjęciowe miałem maraton. Biegłem przed kamerami, cały czas dialogując. Na szczęście nie musiałem myśleć o tym, że biegam, tylko o tym, z kim akurat gadam i po co (śmiech). Próby trwały w styczniu i lutym, ćwiczyłem na mrozie w temperaturze -15 stopni. To jest o tyle ciekawe, że po 10 minutach takiego biegu na mrozie nie ma już znaczenia jaka jest pogoda. Może być nawet -20 i w ogóle ci to nie przeszkadza.

Szykuje się Twój projekt miniserialu, Twoje wątki serialowe cały czas się rozwijają. Jakie są Twoje plany na najbliższą przyszłość?

Tego mi życz, żeby te wątki się rozwijały. Z żoną ciśniemy to studio, bo to jest nasza pasja i wkład w życie innych ludzi. Zawsze byłem osobą proaktywną i cieszę się, jak ktoś przychodzi do mnie i wychodzi lepszy. Przede wszystkim jednak chcę być dobrym ojcem i dać mojej pociesze dobry wzór do naśladowania, jak również budować doświadczenie i tworzyć fajne filmy.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Jakuba Świderskiego, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:

sobota, 3 marca 2018

Wywiad z Eweliną Lisowską

Ewelina Lisowska jest pochodzącą z Cerekwicy piosenkarką, której popularność przyniósł udział w programie „X-Factor”. Od tego czasu jej kariera muzyczna nabrała tempa, a utwory takie jak „Nieodporny rozum”, „W stronę słońca” czy „Prosta sprawa” doczekały się kilkudziesięciu milionów wyświetleń na Youtubie. Dotychczas wydała trzy albumy: „Aero-Plan”, „Nowe horyzonty” i „Ponad wszystko”, a obecnie pracuje nad czwartym krążkiem. W wywiadzie Ewelina opowiada między innymi o początkach swojej przygody z muzyką, twórczych inspiracjach i zamiłowaniu do sportu.


Karierę muzyczną zaczęłaś jako nastolatka, ale dopiero udział w programie „X-Factor” przyniósł Ci prawdziwą popularność. Jak wspominasz początki swojej przygody z muzyką i kiedy stwierdziłaś, że chcesz się nią profesjonalnie zajmować?

Już jako dziecko odkryłam, że mam muzyczny talent, jednak nie sądziłam, że muzyką zajmę się zawodowo. Prędzej spodziewałabym się, że zostanę nauczycielem muzyki, ale z nutami nie było mi po drodze. W szkole muzycznej nie do końca znajdowałam swoje spełnienie. Śpiewałam w zespole i to właśnie tam zaczęłam rozwijać się jako wokalistka/kompozytor. Nigdy nie uczyłam się śpiewać, bo nie miałam takich możliwości finansowych. Później musiałam nadrobić techniczne braki i zacząć od podstaw. Zawsze podchodzę na poważnie do tego, co robię, więc rozwój i profesjonalizm jest dla mnie bardzo ważny. Mam też upór osła. Nigdy się nie poddaję i na pewno bardzo mi to pomogło.

Wydałaś już trzy bardzo udane albumy, a obecnie pracujesz nad czwartym krążkiem, którego zapowiedzią był singiel „W sercu miasta. Jakiego brzmienia możemy się spodziewać na nowej płycie - więcej osobistych i nieco ostrzejszych utworów czy raczej popowych i tanecznych?

Na płycie pozwalam sobie na większą swobodę niż przy pracy nad singlem. Każdy chciałby mieć fajnego hita, który pomoże przy sprzedaży płyty i trafi do większej grupy odbiorców. Ja lubię pisać smutne piosenki, więc zrobienie takiego utworu jest dla mnie dużym wyzwaniem. Trzeba się w jakimś stopniu dopasować do panujących trendów. Nie przepadam za sztywnymi ramami, więc do reszty piosenek podchodzę z większym luzem i nie zastanawiam się czy mój tekst jest zbyt smutny, a gitara za bardzo daje po uszach. Nie wiem jaka będzie kolejna płyta. Dam się porwać muzyce, zobaczymy dokąd mnie doprowadzi.

Zaczynałaś swoją karierę od zespołu post hardcore Nurth, w którym śpiewałaś naprawdę mocne utwory, a nawet stosowałaś w niektórych piosenkach growl. Nadal zdarza Ci się wracać do muzyki z tamtych lat, czy jednak uważasz tamten rozdział za zamknięty?

Wciąż dużo słucham takiej muzyki. Jakby ktoś przyszedł na mój koncert, to zobaczyłby, że nie żartujemy. Każdy w zespole ma swoje miejsce, jesteśmy dobrze zgrani i lubimy rocka. Staramy się solidnie odwalić swoją robotę i zostawić na ludziach odczucie, że uczestniczyli w czymś fajnym. Nie chcemy przypudrować tego jacy jesteśmy i nie traktujemy koncertu jak któregoś tam z kolei „joba”. Mamy szacunek do sceny, do ludzi i chcemy dać z siebie to, co najlepsze.

Czy brakuje mi hardcore’u? Niekoniecznie. Czuję, że robię coś fajnego i przede wszystkim mam dla kogo to robić.

Na EP-ce Nurth „Stay Away i Twoim debiutanckim solowym minialbumie „Ewelina Lisowska” znalazły się przede wszystkim piosenki w języku angielskim. Możemy się od Ciebie jeszcze spodziewać jakichś utworów w tym języku?

Nie jestem na to zamknięta, ale w solowym projekcie priorytetem są dla mnie utwory w języku polskim. Przy tworzeniu używam języka angielskiego, który znacznie ładniej brzmi i później nieźle muszę się nagimnastykować z przełożeniem.


Jak mogłabyś opisać swoje główne źródła inspiracji przy pisaniu piosenek i kogo uważasz za swój największy muzyczny autorytet?

Inspiracje przychodzą zewsząd. Często łapią w najmniej oczekiwanym momencie. Na całe szczęście zawsze pod ręką jest dyktafon. Nie mam jednego, największego autorytetu. Podziwiam wielu muzyków za przeróżne rzeczy. Potrafię dostrzec coś cennego nawet w osobie, za którą do końca nie przepadam. Nie traktuję nikogo jak swojego Boga, za którym ślepo podążam. Robimy rzeczy fajne, mniej fajne lub dla nas fajne, a dla innych nie. Nie da się tego zmierzyć, nie da się wymiernie policzyć kto i dlaczego jest najlepszy. Każdy ma szansę zrobić coś spoko, więc inspirują mnie wszyscy. Niektórzy też tym, czego robić nie należy ;)

W 2015 wygrałaś „Dancing with the Stars. Taniec z gwiazdami”, Twoje taneczne zdolności mogliśmy też podziwiać w klipie do „W sercu miasta”. Czy zdobyte umiejętności taneczne i panowania nad ciałem przydają się podczas koncertów?

Podczas koncertów może nie do końca, ale na pewno w jakiś sposób przekładają się na mój ruch. Taniec towarzyski to zupełnie inna bajka. Była to póki co największa przygoda w moim życiu i wiele we mnie zmieniła.

Wiem, że oprócz tańca duże znaczenie w Twoim życiu ma między innymi boks, który od dłuższego czasu trenujesz. Jakie jeszcze są Twoje ulubione aktywności sportowe i jaką rolę odgrywa w Twoim życiu sport? 

Z boksu dość szybko przerzuciłam się na kickboxing. Trenuję już regularnie przeszło rok. Dodatkowo chodzę też na crossfit, żeby podciągnąć się siłowo. Rzadko odpuszczam treningi. Jak już się to dzieje, to tylko z ważnego powodu. Po „Tańcu z gwiazdami” brakowało mi ruchu i motywacji do niego. Przez cztery miesiące taniec był moim życiem, więc kiedy go zabrakło, zrobiła się pustka. Próbowałam z zajęciami tanecznymi, ale to już nie było to samo. Kickboxing wypełnił tę pustkę i stał się moją nową pasją. Kiedy wracam z treningu często układam puzzle ;) Może średnio to do mnie pasuje, ale wbrew pozorom potrafię być bardzo cierpliwa!

Cały czas intensywnie koncertujesz i pracujesz nad czwartym albumem, więc domyślam się, że w tym roku jeszcze nieraz nas zaskoczysz. Czy mogłabyś powiedzieć coś więcej na temat swoich planów na najbliższe miesiące?

Obecnie skupiam się na pracy nad płytą. Od maja zaczynamy koncertowanie, a być może w międzyczasie pojawi się coś nowego ;)


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Eweliny Lisowskiej i śledzić jej dalszą muzyczną działalność, zapraszam na jej oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/Lisowska.Ewelina/