Pana działalność taneczna zaczęła się w 1995 od Studio Buffo Janusza Józefowicza, wcześniej chciał Pan zostać gimnastykiem sportowym. Kiedy pojawiła się w Pana życiu pasja do tańca i jak wyglądały Pana początki w tej dziedzinie?
Z gimnastyką sportową byłem związany ponad 12 lat. To było normalne, ciężkie i codzienne uprawianie sportu w okresie podstawówki i liceum. My, gimnastycy sportowi ćwiczyliśmy przez ścianę z gimnastyczkami artystycznymi. Dwie z nich dzięki swoim umiejętnościom trafiły do musicalu „Metro”, granego ówcześnie w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Poszedłem je zobaczyć w tym spektaklu. Miałem 15 lat i byłem zauroczony. Potem poszedłem do tego teatru jeszcze raz, i jeszcze… Po którymś razie zdecydowałem się dostać za kulisy i osłupiałej asystentce reżysera zaprezentowałem swoje akrobatyczne umiejętności. Niestety z tańcem miałem wtedy niewiele wspólnego. Pani asystentka była na tyle sympatyczna, że skierowała mnie do studia artystycznego, gdzie przez kolejne 3 lata uczęszczałem na wszystkie możliwe zajęcia i style taneczne. Do tego dokładałem coroczne wyjazdy na międzynarodowe warsztaty taneczne, organizowane przez dyrektor Polskiego Teatru Tańca Ewę Wycichowską. Tu poznałem techniki współczesne, zasady tworzenia choreografii, oglądałem projekcje największych teatralnych twórców. Po 3 latach byłem już całkiem niezłym tancerzem. Trafiłem do Studia Buffo, potem do upragnionego „Metra”, a potem to już 20 lat dalszej kariery…
Jako ciekawostkę powiem, że po mnie do Buffo, z tego samego klubu gimnastycznego trafiła kolejna gimnastyczka, Natasza Urbańska. Można powiedzieć, że Studio Buffo i Legia Warszawa mają „zgodę”!
Oprócz Buffo występował Pan między innymi w Teatrze Komedia i Teatrze Muzycznym "Roma", tańczył w musicalach „Metro”, „Cyrano”, „Miss Saigon” i „Grease”. Z którego z tych tanecznych występów jest Pan najbardziej dumny?
No właśnie, trochę się tego uzbierało po drodze. Najważniejsze jest chyba jednak to, że w trakcie kilkunastu lat przeszedłem drogę od tancerza musicalowego, komercyjnego, takiego który tańczy wszystko i wszędzie, dla firm, na promocjach, eventach, w telewizji, po takiego, który zrozumiał, jak wspaniałą, trudną i głęboką sztuką jest taniec, jak można się nim wypowiadać na scenie. Zacząłem pojmować taniec, który wcale nie musi służyć taniej rozrywce, tylko jest poważną i potężną dziedziną teatralną, którą zajmują się wyjątkowi artyści. Pojąłem to najpierw dzięki Polskiemu Teatrowi Tańca w Poznaniu, a potem moim wojażom po całej tanecznej Europie.
W Polsce niestety niewiele się na ten temat dzieje. Widz nie wie, co to jest teatr tańca, a sam taniec kojarzy jedynie z musicalem lub programami w TV. Kilkanaście lat temu podjęto próbę stworzenia polskiego spektaklu tanecznego. Nazywał się „Opentaniec” i miał być wizytówką tanecznej Polski na całym świecie. Udało mi się nawet wywalczyć w nim główną rolę. Niestety, względy komercyjne przeważyły nad umiarem i gustem. Powstał show z całą plejadą świetnych tancerzy. Niestety świata nie oczarował.
To była moja ostatnia taneczna kreacja. Zrozumiałem, że źle się czuję w tzw. balecie musicalowym, o formacjach telewizyjnych nie wspominając. Założyłem własną grupę, zacząłem tworzyć po swojemu. I tu otwiera się kolejny wieloletni rozdział mojej „tanecznej”, a bardziej już choreograficznej i reżyserskiej kariery.
Od 2004 prowadzi Pan zespół tańca współczesnego Kompania Primavera, z którym wystawił Pan m.in. spektakl „Kofta” poświęcony twórczości Jonasza Kofty, „Madryt 03” poświęcony ofiarom zamachu terrorystycznego w Madrycie czy „Short Story” w oparciu o opowiadanie „Panny z Wilka” Jarosława Iwaszkiewicza. Skąd czerpie Pan inspirację jako reżyser i choreograf?
Tak, te spektakle powstały już w ramach projektu Kompania Primavera, idei, którą podjąłem właśnie w 2004. Wtedy byłem już przekonany, że taniec, które mnie interesuje, to ten teatralny, poruszający współczesne tematy, taniec, a często po prostu ruch, w którym nie chodzi o to, by zrobić pięć piruetów i szpagat. Tematy moich spektakli przychodzą z różnych stron, inspiruje je życie po prostu, czasem literatura lub inne dziedziny sztuki, muzyka, malarstwo.
Ogromną popularność przyniosła Panu rola Darka Kurzawskiego w serialu „Klan”, w którą wciela się Pan już 18 lat. Pamięta Pan swój pierwszy dzień na planie tej telenoweli?
„Klan”… to jakby moje życie równoległe, coś co dzieje się poza moją estetyką, poza mną jako artystą, jedyna moja łączność z telewizją, z showbiznesem. Trafiłem do tego serialu w wieku, w którym kompletnie nie wiedziałem jeszcze, co będzie moją drogą, co mnie interesuje. Z czasem zacząłem się profilować, odsuwać od mainstreamu. Wiele lat temu przestałem udzielać wywiadów głównym mediom, kolorowym gazetom, unikam ścianek, eventów, ramówek etc. Telewizja w obecnym wydaniu przyprawia mnie o mdłości, podobnie jak showbiznesowy klimat. „Klan” przy tym wszystkim, pozostał jakąś niezmiennie tradycyjną propozycją retro. Nie oparł się modom, nie poszedł w kierunku lukrowania i kreowania tak zwanego lifestyle’u. Traktuję to trochę jak dziwne hobby, które się uprawia dla oderwania umysły od tego, w czym się tkwi na co dzień.
Mimo corocznych doniesień o końcu serialu „Klan” nieprzerwanie cieszy się dużą oglądalnością, także wśród młodych ludzi. Na czym Pana zdaniem polega fenomen tego serialu?
Jestem ostatnią osobą, która powie, że „Klan” to serial zły. Bo co to miałoby znaczyć? Dla kogo zły? Jestem na tyle dojrzałą osobą i artystą, by zrozumieć, że każda produkcja szuka swoich widzów, każda celuje lepiej lub gorzej w jakąś grupę odbiorców. „Klan” nie jest serialem kręconym dla mnie, sam go nie oglądam, nie czuję, że do mnie jest adresowany. No i dobrze, bo poza mną są miliony innych osób, do których przemawia, którym towarzyszy od lat i którym się podoba. Podobnie jak „Familiada”, jak „Jeden z Dziesięciu”, jak „Bolek i Lolek”. Żyjemy w kraju, w którym według badań 3/4 odbiorców nie do końca rozumie wieczorne wiadomości. Są ludzie, których tempo mass mediów wyprzedza o kilka długości, odbiorcy potrzebujący spokojnego przekazu, zrównoważonej narracji. „Klan” od ponad 20 lat nie schodzi poniżej oglądalności, która zmuszałaby do zdjęcia go z ekranu. W tym czasie produkcyjne klęski zanotowało przynajmniej kilkadziesiąt serialowych produkcji, wydawałoby się „fajniejszych”. Nie mam prawa „Klanu” krytykować. A jego fenomen tłumaczę najprościej tym, że trafia w gust i oczekiwania sporej grupy polskiego społeczeństwa. Po prostu.
Prowadzi Pan na Facebooku stronę Darek z Klanu, na której zamieszcza Pan różnego rodzaju humorystyczne treści. Skąd pomysł na taką formę internetowej działalności?
Darek z Klanu na Fejsbuku powstał z potrzeby mojej aktywności „piśmienniczej” i na życzenie moich przyjaciół, którym ta aktywność się podobała. Tak powstała idea, by tego serialowego Darka z Klanu nieco zdekonstruować, zrobić z niego totalnie innego bohatera, alter ego aktora, który go gra. Dość przewrotny i prowokacyjny to zabieg. Ale doczekał się już trzech tysięcy stałych odbiorców oraz kilkunastu, czasem kilkudziesięciu tysięcy odbiorców poszczególnych postów. Przy czym z założenia „Darek z Klanu” jest jakby zaprzeczeniem tego, jak się powinno funkcjonować na Fejsbuku. Posty są bardzo długie, często abstrakcyjne. Na profilu nie ma prawie żadnych zdjęć, chyba że są inspiracją do odrębnego cyklu „Codziennie jeden wiersz”, gdzie tworzę quasi-poezję w oparciu o wybrane fotografie. Nie prowadzę tam dialogu z „fanami”, nie pytam o nic, by uzyskiwać odpowiedzi i zasięg, nie prowokuję dyskusji zwiększających popularność postu, nie hasztaguje, nie podlizuję się do nikogo i generalnie mam w dupie, co o mnie tam ktoś myśli. Ten profil pokazuje chyba jaki naprawdę jestem, co myślę, jak myślę, jak bardzo jestem odległy jako człowiek od postaci, którą odgrywam.
No i chyba dzieją się cuda, bo przy tak bezkompromisowych wpisach od ponad 2 lat nie zanotowałem ani jednego hejtu, ani jednej skrzywionej buźki. Ludzie się nie kłócą i nie obrażają wzajemnie pod postami. Mam wrażenie, że siedzimy sobie w tym „intymnym” trzytysięcznym kółku literackim. Ja czytam, reszta się przysłuchuje i się uśmiecha. Ot tyle i aż tyle.
Od lat jest Pan związany z tańcem, więc zapewne słucha Pan dużo muzyki. Jakie są Pana ulubione utwory i gatunki muzyczne?
Słucham bardzo dużo różnej muzyki. Łatwiej mi jest powiedzieć czego nie słucham. A jest to pop, disco-polo, muzyka elektroniczna, klubowa, transowa, heavy metal. Nie znoszę popularnych komercyjnych stacji radiowych, polskiej sceny disco-popowej. Lubię muzykę, nad którą ktoś posiedział, namaścił ją swym talentem, a potem on lub ktoś inny genialnie ją wykonał, nie kopiując niczego i nikogo. Wbrew pozorom jest takich twórców sporo. Nie wiem czy pan wie, ale ostatnio udało mi się napisać trochę tekstów na kilka nowości płytowych. Pisałem do świetnej muzy i byłem zbudowany, że są w Polsce kompozytorzy i wykonawcy, którzy nie śpiewają „o siedmiu zbójach”, na trzech akordach dur. Iwona Lorenc, Nash, Ola Bieńkowska. Polecam!
Domyślam się, że taniec i aktorstwo nie są Pana jedynymi zajęciami. W jaki sposób spędza Pan swój wolny czas?
Mam dwie wspaniałe córki, które w dużej mierze wypełniają moje życie. Jestem też założycielem i szefem nowego studia artystycznego ART NOW! pod Warszawą, gdzie rozwijamy w różnych dziedzinach artystycznych lokalną młodzież. Sporo podróżuję po świecie. Staram się trzymać rękę na pulsie współczesnej kultury. No i przede wszystkim nieustannie poszukuję środków na moje teraźniejsze i przyszłe projekty teatralne.
Czy mógłby Pan zdradzić swoje kolejne plany zawodowe? Co czeka Pana bohatera w „Klanie”?
Zawodowo przygotowuję nietypowy „koncert teatralny” z udziałem wspaniałych aktorek i wokalistek. Projekt bardzo odważny, awangardowy, mocny. Mam nadzieję wystawić go w Teatrze WARSawy na przełomie 2018 i 2019 roku. Co do Klanu, to pewnie pana zaskoczę, ale nie wiem, naprawdę nie wiem co tam się będzie działo. Gramy na bieżąco, tylko z lekkim wyprzedzeniem w stosunku do emisji. Pewnie będzie dobrze, jako że było źle, no taka to życiowa nowela…
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Dariusza Lewandowskiego, zajrzyjcie na oficjalną stronę aktora:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz