Zanim zostałeś wokalistą, zawodowo zajmowałeś się narciarstwem freestylowym. Jakie były Twoje największe sukcesy z tamtych lat?
Moja pasja do narciarstwa zaczęła się w 1997. Pamiętam moje pierwsze narty freestylowe, które w Polsce wyglądały wtedy jak narty do nauki - były zagięte z tyłu, co nas zawsze denerwowało. W którymś momencie ktoś zobaczył, że dobrze sobie radzę i tak się zaczęła moja przygoda z międzynarodowym teamem Völkla, gdzie przez kilka lat jeździłem jako jedyny Polak. To było chyba moim największym sukcesem w tamtych czasach. Później zaczęły się zawody w Polsce. Na początku wyglądało to jak partyzantka - każdy robił to, co umiał. Sędziowie oceniali jak chcieli i kogo lepiej znali, temu dawali lepsze noty. Dopiero później świadomość sportu się rozwinęła. W 2005 wygrałem swoje pierwsze Polish Freeskiing Open w Zieleńcu, wtedy jeszcze nieoficjalne mistrzostwa Polski (od kilku lat mamy już oficjalne - początkowo w Zakopanem, teraz w Białce). Ostatni raz startowałem w PFO jakoś w 2011 na Harendzie i nawet dostałem się do finału - stary wyjadacz dał sobie radę. Potem poszedłem w stronę muzyki.
Obecnie ta dyscyplina przeżywa kryzys. Przez lata marzyliśmy o miejscach do trenowania, a kiedy już powstały, to brakuje chętnych osób, żeby z nich korzystać.
Od kilku lat narciarstwo freestylowe jest dyscypliną olimpijską. Żałujesz, że nie udało Ci się załapać na olimpiadę?
Zawsze jest jakiś lekki żal, ale z wiekiem pojawiają się inne priorytety. Teraz to rodzina i muzyka są najważniejsze. Mogę jednak tę pasję dalej kontynuować bez stresu związanego z zawodami. Im człowiek młodszy, tym mniejszy ma rozum i przez to może więcej, dlatego ci najmłodsi są najlepsi. Próbowałem łączyć narciarstwo i muzykę ze sobą, ale dzisiaj nie chcę ryzykować, bo przecież beze mnie na scenę nie wyjdą. Rok temu po trzech latach poszedłem skakać do snowparku i znów poczułem się tak jakbym miał 15 lat. Całkiem nieźle mi poszło - skakałem do tego nad moim synem, który miał trzy-cztery miesiące i był w wózku pod skocznią, więc zrobiliśmy naprawdę fajne zdjęcia. Oprócz tego zajmuję się też skitouringiem, chodzeniem na nartach po górach. Mój syn, mając trzy miesiące, był ze mną na samej górze na Kasprowym na nartach w specjalnym wózku, w którym ciągnę go za sobą. To jest piękne, że możemy całą rodziną uczestniczyć w tego typu sportach.
Muzyka zespołu Future Folk, jak sama nazwa wskazuje, łączy tradycję z nowoczesnością. Jak inni górale przyjmują waszą muzykę - bywacie krytykowani przez tak zwanych ortodoksów?
Powiem ci szczerze, że nie zastanawialiśmy się jak naszą twórczość przyjmą inni górale. Szliśmy za głosem serca i robiliśmy wszystko tak jak nam serce podpowiadało. I o dziwo, na naszym pierwszym koncercie w Zakopanem chyba nawet ortodoksom się podobało. Każdy znajdzie w tej muzyce coś dla siebie - jak ktoś chce góralszczyznę, to ma góralszczyznę, jak ktoś chce muzykę taneczną czy klubową, to też ją u nas znajdzie. Nasza muzyka podoba się zarówno ludziom młodym, jak i starszym. Nastawialiśmy się na występy w klubach, ale tak naprawdę gramy więcej plenerów.
Góralszczyzna ma to do siebie, że może być mieszana z bardzo wieloma gatunkami. Mój ojciec ze Zbigniewem Namysłowskim łączył muzykę jazzową z góralszczyzną. My łączymy góralszczyznę z elektroniką - ta luka była jeszcze w muzyce niezapełniona.
Czujesz się trochę ambasadorem góralskiej kultury? Przybliżasz ją szerszej publiczności.
Myślę, że ludzie, którzy słuchają nas na koncertach, czują, że gramy co nam w duszy gra. Widzimy jak niektórzy przychodzą nawet trzydziesty raz na nasz koncert i dalej wracają, bo im się to podoba i ich nie nudzi, może też dlatego, że nie ma nas non stop w radiu. Góralską muzykę albo się kocha, albo nienawidzi. My podaliśmy tę muzykę w wersji dla młodzieży, żeby pokazać, że w takim anturażu też może być super.
A zdarzają się jakieś szalone sytuacje na scenie lub z fanami?
Nieraz spadły głośniki ze sceny, a jak graliśmy w Stanach, to imprezy kończyły się na stołach - ludzie są tam głodni góralskiej muzyki. Sytuacje bywają przeróżne i naprawdę nieraz jest zaskakująco, ale my mamy do tego dystans. Jesteśmy dla ludzi i z każdym umiemy sobie pogadać. Mamy chyba dar od Boga, który pozwala nam się odnaleźć w każdym towarzystwie.
Twój ojciec i stryj są utalentowanymi skrzypkami. Nie chciałeś również nauczyć się grać na tym instrumencie?
U nas w zespole Future Folk każdy robi co innego - ja śpiewam, Szymon Chyc-Magdzin to drugi wokal, skrzypce i instrumenty pasterskie, a Matt Kowalsky muzyka elektroniczna. Próbowałem grać na skrzypcach, miałem fajną nauczycielkę, ale przez dwa lata uczyła mnie trzymać smyczek i przez to mi się znudziło. Jakbym od razu zaczął grać z muzykantami, to na pewno bym grał, bo miałem do tego smykałkę. Trochę żałuję, ale dzisiaj śpiewam, mam swój zespół. Gardło to też instrument, z tym że nie kupimy go na Allegro i trzeba na niego uważać. Nie gramy z playbacku, a człowiek nie jest niezniszczalny - zdarzają się choroby, a śpiewać trzeba. Na razie jednak jeszcze góralskie gardło wytrzymuje.
Jak zatem dbasz o to, aby to góralskie gardło było w jak najlepszej kondycji - masz swoje techniki?
Chodziłem na śpiew, uczyłem się technik od różnych ludzi, ale prawda jest taka, że im więcej grasz i śpiewasz, tym jest lepiej. Oczywiście zawsze trzeba się rozgrzać przed koncertem - tak jak przed treningiem, żeby nie złapać kontuzji. Śpiewamy kawałki wysoko, mamy wysokie tonacje, więc tym bardziej jest to potrzebne. Bynajmniej nie rozgrzewamy tego alkoholem, jak niektórzy myślą, bo alkohol akurat bardzo szkodzi na wokal. Jedynym dobrym trunkiem na śpiewanie jest lampka czerwonego wina, która bardzo nawilża gardło.
I dodaje też pewnie odwagi…
Tak. Niby wiemy z czym to się je, ale zawsze jakiś stres i trema są. To jednak taki stres, który motywuje do działania, a nie chora trema, która cię przerasta.
Muzyczna tradycja w Twojej rodzinie sięga dziadka, kontynuowali ją przed Tobą Twój ojciec i stryj. Myślałeś o jakimś wspólnym rodzinnym projekcie?
Fajnie, że pytasz, bo właśnie w tym roku o tym pomyślałem. Niedługo będzie można nas zobaczyć w TVN-ie przy akcji w ramach fundacji Nie jesteś sam. Na koniec specjalnego koncertu zagramy góralskie kolędy. Na scenie pojawią się ze mną Szymek z zespołu, a z rodziny siostra cioteczna i cioteczny brat. W przyszłości chcę też coś nagrać z tatą. Występuję również w super projekcie kolędowym Ani Rusowicz, która zaprosiła do współpracy dwunastu artystów (m.in. Marek Piekarczyk i Czesław Mozil), jak dwunastu apostołów. Płyta powstała w zeszłym roku i jest to projekt, którego na polskim rynku jeszcze nie było - kolędy bigbitowe. Nazywa się to „RetroNarodzenie”. Coś fantastycznego, wybitni artyści polskiej sceny muzycznej, którzy robią naprawdę kawał dobrej roboty. Cieszę się, że mogłem z nimi stanąć na jednej scenie. Sprawdzajcie na stronie Ani Rusowicz kiedy gramy i zobaczycie, że na kolędach może być taki czad, że się w głowie nie mieści!
Obecnie możemy Cię oglądać w programie „Azja Express”, do którego zaprosiłeś swojego kolegę z zespołu Szymona Chyca-Magdzina. Dostrzegasz jakiekolwiek podobieństwa między kulturą azjatycką a polską, czy rzeczywiście są to dwa różne światy?
To są kompletnie różne światy, aczkolwiek jak pokazałem się w kierpcach, to chcieli mi je wziąć, bo trochę pasowały do ich regionalnego stroju - zupełnie innego, ale kolorowego jak nasz góralski.
Jak wspominasz Sri Lankę, a jak Indie? Chciałbyś wrócić do któregoś z tych krajów?
Sri Lanka całkowicie różni się od Indii - zielony kraj i piękne plaże. Były też góry, więc momentami czuliśmy się jak u siebie w domu. Ta podróż była tym bardziej fascynująca, że mieszkaliśmy u zwyczajnych ludzi i pomagali nam najbiedniejsi. Później przeskok do Indii, w których panuje prawdziwy syf - ludzie żyją tam otoczeni śmieciami. To zarazem kraj dużych skrajności, bo jechałeś 30 kilometrów dalej i byłeś w przepięknym parku narodowym.
Myślę, że wrócę kiedyś na Sri Lankę, bo mieszka tam człowiek, który bardzo nam pomógł. Po sześciu godzinach szukania noclegu przyjął nas do swojego domu jak własnych synów i napiliśmy się z nim poważnych trunków, bo to również ważny element tamtejszej gościnności. Jego dom był podzielony na pół - połowę domu zajmowały psy, którymi się opiekował. Jako coach i trener tenisa nastawił nas pozytywnie do walki. Historia w programie sama się napisała - odpadliśmy w 4. odcinku, ale udało mi się wrócić w nowej parze. Sami nie wiedzieliśmy, że coś takiego jest możliwe.
Dementujesz tym samym plotki, jakoby program był ustawiony...
Każdy myśli, że gwiazdy jadą, śpią w hotelach i mają jedzenie, a to nieprawda. Mamy tylko wodę i musimy sobie radzić sami. Operator, chociaż cię uwielbia, ma kamienną twarz do końca i za to też ich podziwiam. Powinien być jeden odcinek programu poświęcony operatorom, bo to są prawdziwi komandosi. Biegają z dużymi profesjonalnymi kamerami, ryzykując swoje zdrowie. Na przykład nasz operator skończył w karetce, bo przy bieganiu przez miasto w temperaturze 50 stopni po prostu się odwodnił. Niejednokrotnie przy wywrotkach kamery poszły w piach. Dobrze, że nie przejechały nas samochody, bo różnie mogło się skończyć. Mało tego musieliśmy znajdować taki transport, żeby zabrać operatora ze sobą, co było dodatkowym wyzwaniem.
Masz jakąś swoją ulubioną sytuację z programu?
Wielu fantastycznych zdarzeń z braku czasu nie zobaczycie w programie. Między innymi tego, że na Sri Lance spotkaliśmy Polaków z Bielska Białej, bardzo dobrych znajomych moich przyjaciół. Później spotkaliśmy z kolei fantastyczne Francuzki - okazało się, że we Francji jest już jedenasta edycja „Azji Express”, więc wiedziały o co chodzi i kazały zatrzymać się kierowcy, żeby zawiózł nas do mety. Śpiewaliśmy z nimi „Aux Champs-Elysées” i graliśmy, bo poza kierpcami mieliśmy też skrzypce i piszczałkę. Wszędzie, gdzie nas przyjmowano, były tańce góralskie i śpiewy. W pierwszym odcinku pokazano, jak przyjęła nas kobieta z dziećmi. Okazało się, że jej mąż jest DJ-em i chciał nas zabrać na dyskotekę. Trafił swój na swego. Baliśmy się jednak, że już nie wrócimy po niej do Polski (śmiech).
W programie pokazaliśmy jacy naprawdę jesteśmy i nie różnimy się niczym od tego, co było w telewizji. Zresztą tam nie dało się udawać. W pewnym momencie zapominasz o kamerach, robisz tylko swoje i walczysz. Wydaje mi się, że nikt nikomu nie podkładał kłód pod nogi, co też dla programu nie było dobre, bo najlepiej by było, jakby była awantura i bitka. Proponowano mi już udział w pierwszej edycji, ale miałem wiele wątpliwości. Ostatecznie przekonała mnie moja koleżanka Izolda Sanetra. Zawsze myślałem o „Agencie”, że tam lepiej dałbym sobie radę, ale dzisiaj dziękuję Bogu, że byłem w „Azji”. To co zobaczyłem i przeżyłem, to moje.
„Azja Express” nie była pierwszym programem TVN, w którym brałeś udział - mogliśmy Cię wcześniej oglądać w „Wipeout - Wymiatacze” i „Tańcu z Gwiazdami”.
Zaczęło się od „Wipeout - Wymiatacze”, później zauważyli mnie producenci i poszedłem do „Tańca z Gwiazdami”. Ja zawsze na to mówię „Taniec z Gazdami”. W „Wipeout” poznałem fantastycznych ludzi, zresztą w ostatnim czasie spotkaliśmy się wszyscy po siedmiu latach i mimo upływu czasu śruba w głowie została ta sama. To były rzeczy, które zostaną mi w głowie do końca życia.
Programy, w których brałeś udział, wymagały od Ciebie dużej sprawności fizycznej. Jakie są Twoje ulubione sportowe aktywności poza wymienionymi już narciarstwem i skitouringiem?
Sport odgrywa w moim życiu bardzo dużą rolę. Muszę trenować minimum cztery razy w tygodniu, bo jak zawsze powtarzam, mam „pieprz w tyłku”. Wynika to z mojej grupy krwi „0” - kiedyś czytałem o niej, że jak nie będzie się nic robić, to człowieka roznosi energia. Fajnie, że tę energię mogę roznieść na treningach i rzeczywiście codziennie trenuję crossfit, który zastąpił mi chodzenie na siłownię. Sport bardzo mi pomógł w programach „Wipeout” i „Azja Express”, chociaż w wielu konkurencjach w „Azji” bardziej było potrzebne szczęście niż tężyzna fizyczna.
Masz w sobie dużo pozytywnej energii i chęci do czerpania z życia pełnymi garściami. Czerpiesz tę energię właśnie z gór?
Taką mam naturę i jestem przekonany, że ma to związek z moim pochodzeniem. Jak wstajesz rano w Zakopanem i widzisz te góry, to zupełnie inaczej patrzysz na świat. Od sześciu lat mieszkam w Warszawie, ale potrafię pojechać w góry nawet na trzy godziny. Wyjeżdżam o 4 rano, żeby złapać tę energię i trochę oddechu, i wracam z powrotem. Mogę sobie na to pozwolić, bo nie mam typowej 8-godzinnej pracy biurowej. Lubię podróżować, dlatego na koncerty po Polsce jeździmy sami - jesteśmy zespołem ekonomicznym.
Mógłbyś na zakończenie zdradzić nam swoje plany na przyszłość?
Mamy już zaplanowanych dużo koncertów na przyszłe lato, a jeszcze w tym roku będzie nas można zobaczyć na Wembley i koncert ten będzie transmitowany na żywo w telewizji. Wystąpimy też na imprezie sylwestrowej. Znów będziemy się mogli pokazać od strony artystycznej, a nie biegania po krzakach i rywalizacji między teamami. Zamierzamy wydawać kolejne single, z których na pewno powstanie nasz trzeci album. Kończę też moje największe marzenie, czyli własny dom i pensjonat rodzinny w centrum Zakopanego przy Krupówkach. Wracam na Podhale i chcę tam zostać do grobowej deski.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Stanisława Karpiela-Bułecki i Future Folk, zaglądajcie na oficjalne strony jego i jego zespołu:
http://www.futurefolk.eu/
https://www.facebook.com/Stanisław-Karpiel-Bułecka-210511178998345/
https://www.facebook.com/pg/futurefolk/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz