czwartek, 16 sierpnia 2018

Rozmowa z Patrykiem Kumórem

Patryk Kumór jest pochodzącym z Będzina wokalistą, kompozytorem i autorem tekstów. Karierę muzyczną zaczynał od grania na klawiszach w zespołach metalowych Darzamat i Division by Zero, a w 2010 rozpoczął działalność solową. Na swoim koncie ma trzy udane albumy: „13”, „2/2” i „11”, umiejętnie łączące pop z mocniejszym uderzeniem. Obecnie zaś pracuje nad czwartym, który promuje singiel „Skok na bank”. W wywiadzie Patryk opowiada między innymi o pracy nad swoim nowym krążkiem, muzycznych inspiracjach, współpracy z młodymi muzykami i planach na przyszłość.

(Foto: Edmund Magdebursky)

Niedawno ukazał się Twój najnowszy utwór „Skok na bank”, mocniejszy od poprzednich i opowiadający o przełamywaniu ograniczeń. Jakie zatem ograniczenia zamierzasz przełamać na swoim nowym albumie?

Ostatni rok był dla mnie bardzo specyficzny. Pisałem masę piosenek, ale nie dla siebie i miałem czas przemyśleć to, co robię ze swoją muzyką. Postanowiłem, że przełamię trochę ograniczenia w swojej głowie. Tworząc przez lata różne utwory, doszedłem do wniosku, że są dobre, ale nie każdy z nich jest w 100% tożsamy ze mną. Przy tej płycie szczególnie skupiam się więc na tym, żeby trzymać się własnych uczuć. Chciałbym przemycać do mojej muzyki więcej kreatywnego chaosu. Nie chcę już tak bardzo kalkulować.

Więcej osobowości, mniej kalkulacji?

Dokładnie tak! Już w utworze „Ogień i lód”, będącym takim pre-releasem, zdaniem niektórych było „dziwacznie” pod względem lirycznym. Teraz poszliśmy krok dalej. Jest jeszcze dynamiczniej, trochę mocniej i bardziej eksperymentalnie. Mieszamy też gatunki i to w takiej formie, w jakiej lubię.

Wspomniałeś o różnych źródłach muzycznych inspiracji. Z tego co wiem zaczynałeś jako klawiszowiec w zespołach metalowych Darzamat i Division by Zero. Czy muzyka metalowa nadal ma wpływ na Twoją twórczość?

Jasne. Graliśmy z zespołem symfoniczny black metal, więc aranżacje, które budowaliśmy na potrzeby utworów były naprawdę pełne - czasami było tego aż za dużo. Pozostało mi więc takie „zboczenie muzyczne”, że cały czas chcę dorzucać do utworów więcej i więcej. W metalu wszystko musi być takie pompatyczne i epickie. Obecnie wychodzę jednak z założenia, że w wielu formach im mniej, tym lepiej. Bardzo istotne jest słowo, którego nie można zagłuszyć. Staram się wyciągnąć z każdego gatunku najlepsze elementy dla siebie. Z miłości do hip hopu wziąłem treść, a z muzyki metalowej zamiłowanie do aranżacji, nie zawsze oczywistych i szablonowych. Z kolei z muzyki popowej, bo lubię takich wykonawców jak Justin Timberlake i Bruno Mars, wziąłem nieprawdopodobny drive tej muzyki, czyli coś, co powoduje, że ten rytm w tobie pulsuje i od początku do końca danego numeru chcesz żyć tą piosenką. Jak się dobrze wsłuchać, w „Skok na bank” odnajdziemy dużo wspomnianych elementów.

Ale rozumiem, że nie zamierzasz growlować na nowym albumie?

Czasami w studiu robimy sobie takie eksperymenty, kiedy dopada nas głupawka po ósmej godzinie pracy. Wchodzę wtedy do studia i sprawdzam, jak brzmiałaby moja piosenka, gdybyśmy mocniej pocisnęli. Tak więc nie planuję, chociaż umiem growlować i nawet w pewnym momencie rozwijałem się w tym kierunku. Kiedyś prowadziłem swoje studio i nagrywałem masę kapel metalowych, którym starałem się podpowiadać, jak odpowiednio wydobyć z siebie te wszystkie jęki i trzaski. Potrzebna jest odpowiednia technika, by po dwóch latach nie chodzić ze zdartym głosem jak nauczyciel po 30 latach w trudnym technikum (śmiech).

W pewnym momencie poczułem, że nie mam już w sobie tego gniewu, który charakteryzuje muzykę metalową. Dlatego odszedłem z zespołu - nie miałem już za bardzo czego z siebie wyrzucać. Poszedłem w stronę muzyki filmowej czy instrumentalnej, miałem też epizody lekko jazzowe. Uspokoiłem tę swoją muzykę, a później przyszedł moment, w którym mam wrażenie, że wszystko we mnie dojrzało. Po 10 latach potrafiłem zamknąć za sobą drzwi i do tego nie wracać. Pamięcią do tego wracam, ale życiowo już nie. Staram się żyć tym co jest i tym co będzie. Stąd też taka ewolucja.

Wspomniałeś o tym, że prowadziłeś studio nagraniowe. Mógłbyś opowiedzieć więcej na ten temat?

Razem z moim przyjacielem Marcinem Blicharskim prowadziliśmy studio w Będzinie przy ulicy Małachowskiego. Mieliśmy firmę organizującą eventy, sesje zdjęciowe i zajmującą się marketingiem, a jednocześnie studio nagrań. Nagrywaliśmy tam reklamy i audycje, a później zajęliśmy się też nagrywaniem muzyki. Na samym końcu okazało się jednak, że nie jesteśmy gotowi na to, co sobie zaplanowaliśmy, czyli połączenie studia nagrań i firmy. Mimo to przez studio przewinęło się bardzo wielu fantastycznych ludzi. Mnóstwo młodych artystów, którzy mieli wielkie marzenia i myśleli, że po dwóch latach będą latali jumbo jetami. Od nich nauczyłem się, że tak nie można. Jeżeli podchodzi się do mikrofonu z nastawieniem, że zarobi się milion dolarów, to nie wiem, czy powinno się do niego podchodzić. Ludzie w dzisiejszych czasach umieją wyczuć fałsz.

Przez pewien czas tworzyłeś muzykę do filmów dokumentalnych. Jak wspominasz to doświadczenie?

Zawsze byłem olbrzymim kinomanem, uwielbiałem muzykę filmową. Zaraził mnie tym mój tata, kiedy kupił mi do pierwszego odtwarzacza CD soundtrack Ennio Morricone z „Misji”. W zespołach zajmowałem się budowaniem nastroju albumów przez aranżacje, więc naturalnym krokiem było myślenie, by wyjąć z tego gitarę i wokal i połączyć muzykę z obrazem. Poznałem człowieka, który bardzo mi zaufał, Maćka Muzyczuka. Był wtedy jednym z koordynatorów produkcji i prowadzącym program „Seryjni mordercy”. Temat był bliski mojej ówczesnej mrocznej wrażliwości, chociaż wymagał ode mnie naprawdę bardzo dużej sprawności kompozycyjnej. Postanowiłem się z tym zmierzyć i udało mi się, do dziś nie mam pojęcia jak. Dysponowałem jedynie poskładanym komputerem i prostym syntezatorem. Sam zajmowałem się kompozycją, aranżacjami i produkcją. Wychodziło to na tyle dobrze, że podpisaliśmy umowę na cały cykl, a po latach kupił go Discovery World. Do dzisiaj uważam to za jeden z przełomowych momentów w moim życiu. Tak bardzo to polubiłem, że robiłem to chyba z osiem lat i planuję za kilka lat do tego wrócić.

Bardzo chciałbym kiedyś stworzyć muzykę do filmu fabularnego. Zawsze byłem fanem Tima Burtona i Danny’ego Elfmana. Uważam, że są takie połączenia reżyser-kompozytor, których się po prostu nie zmienia. Do dzisiaj jak przypominam sobie każdy film Burtona, to słyszę początek muzyki do filmu i już doskonale wiem, że to jest Danny Elfman. Tego się nie da pomylić.

Czyli już wiem, skąd u Ciebie tatuaż z Edwardem Nożycorękim…

Tak, z Edwardem, gnijącą panną młodą i Frankenweeniem. Dużo moich tatuaży jest poświęconych Burtonowi, ale pojawi się ich jeszcze więcej, bo to jest facet, który do dzisiaj bardzo mnie inspiruje. Jako artysta jest jednostką totalnie wybitną. Można nie lubić tej formy pastiszu, ale uważam, że na pewno nie jest facetem, obok którego twórczości przejdziesz obojętnie. W pewnym momencie życia jego historie tłumaczyły mi, że jest na świecie miejsce dla ludzi, którzy są pozytywnymi wariatami i nie kalkulują, tylko od lat robią swoje. Tylko tacy wariaci potrafią tak zainspirować drugiego człowieka, że poświęca im się kawałek swojego ciała.

(Foto: Edmund Magdebursky)

Jesteś częstym bywalcem tzw. writing campów, które odbywały się między innymi w Amsterdamie, Londynie i na Santorini. Na czym dokładnie polegają te obozy i czym się tam zajmujecie?

Trzy lata temu pojechałem na pierwszy taki obóz kompozytorski do Londynu. Spotykasz obcych sobie ludzi, 50 osób jest dzielonych na trzyosobowe pokoje, wśród nich wokaliści, top-linerzy, tekściarze i producenci. Siadamy o godzinie 9 rano przy kawie, kończymy o północy lub o 2 w nocy przy piwie i w jeden dzień piszemy jedną piosenkę, od stworzenia kompozycji i tekstu po nagranie wokali i pełną produkcję. W jeden dzień robisz utwór z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziałeś na oczy. Na początku wydawało mi się nienormalne, bo lepiej pracować z ludźmi, których się zna. Dzięki temu nauczyłem się jednak, że nie liczy się dokładnie to, czy w tej piosence będzie więcej mojej melodii czy kogoś innego. Głównym celem na samym końcu jest piosenka, której wszyscy słuchamy i mówimy: „Wow, sam bym tego nie zrobił!”.

Od tamtego czasu udało mi się poznać na writing campach mnóstwo ludzi, np. Sigalę czy Steve’a Manovskiego. Ludzi, którzy produkowali muzykę dla Rudimental, Johna Newmana i Amy Winehouse. Piszemy do siebie na Facebooku czy Instagramie, zdzwaniamy się przez Skype’a lub raz na trzy miesiące spotykamy się, żeby popisać coś razem. To nieustająca wymiana informacji, emocji i doświadczeń. Rynek w każdym kraju jest inny, my np. mamy pewne uwielbienie do słowiańskiej melodyki. Oni tego nie znają i jak im pokazywałem słowiańską rdzenną muzykę, to byli zachwyceni i chcieli z tym dalej działać. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku co najmniej trzy-cztery razy wybiorę się gdzieś popisać utwory, czy to dla siebie, czy dla kogoś innego.

Domyślam się, że to dzięki obozom zacząłeś pracować z zagranicznymi producentami. 

Tak. Wcześniej mało dopuszczałem do swoich produkcji ludzi, których za dobrze nie znam. Po dwóch-trzech latach potworzyły się już jakieś relacje i wiem, że dalej będę pracował z takimi fantastycznymi ludźmi jak Netta Nimrodi i Arie Burshtein. Po raz pierwszy usłyszałem o nich na campie eurowizyjnym w Amsterdamie, gdzie byliśmy razem z Kasią Moś. Potem poznaliśmy się lepiej na campie w Sopocie (pierwszym w Polsce, organizowanym przez ZAiKS i Universal Music). Wchodząc do pokoju, spojrzałem na nich, oni na mnie, zagraliśmy 15 minut z gitarami i zacząłem się zastanawiać, gdzie byli całe moje życie. Mamy ze sobą świetny kontakt.

Piszesz też dużo utworów dla innych artystów, co na pewno wymaga wczucia się w ich emocje i podejście do świata. Czy łatwo jest tworzyć muzykę dla kogoś?

Mam takie podejście, przywiezione od chłopaków z Londynu, że pierwsze cztery godziny pisania piosenki to rozmowa o niej z artystą. Nie chcę pod koniec dnia czuć, że to jest moja piosenka. Chcę, żeby wykonawca ją czuł i bronił do końca życia jako swojej. Ja jestem od tego, żeby komuś doradzić i żeby ktoś skorzystał z mojego warsztatu. Mogę myśleć, że czyjeś przemyślenia są błędne, ale ta osoba ma 22 lata i pełne prawo, żeby tak uważać. Muszę wtedy wrócić myślami do momentu, kiedy ja tak myślałem i wiarygodnie to opisać. Tak było w przypadku Marty Gałuszewskiej czy Michała Szczygła, dla których pisałem piosenki na potrzeby programu „The Voice of Poland”. Pamiętam jak Michał powiedział mi, że nie chciałby być niewiarygodny w tym, co teraz napiszemy. Pomyślałem, że ten gość ma 19 lat i łeb na karku, bo podstawową rzeczą w muzyce jest to, by czuć własny repertuar. Napisaliśmy w trzy dni dwa utwory, które stały się dużymi przebojami, a ludzie czują, że to jest wiarygodne i prawdziwe. Tym bardziej, że Michał miał bardzo duży wpływ na swoją piosenkę, a Marta jako współautorka melodii jeszcze większy.

Często współpracujesz z młodymi artystami, w dużej mierze bardzo młodzi są też Twoi fani. Czego jako 36-latek uczysz się od nastolatków i młodych dorosłych?

Świeżego spojrzenia na życie. Często przypominają mi o tym, że życie może być czasami nieodpowiedzialne i naiwne. W pewnym momencie, jak miałem 33 lata, wpadłem w taką pętlę wstawania rano i mechanicznego wykonywania pewnych zadań, które wiem, że prowadzą mnie w danym kierunku. O ile to jest fajne w biznesie i marketingu, o tyle jest bardzo niedobre dla procesu twórczego. Młodzi pokazują mi, że muzyka to przede wszystkim zabawa. Dalej uważam, że mam jeszcze w życiu bardzo dużo do zrobienia. W ostatnim czasie miałem okazję pracować z Urszulą. Spotkaliśmy się na jednym z campów, gdzie przyjechał znajomy producent ze Szwajcarii i w ten sam dzień napisaliśmy jej nowy singiel. To działa dobrze na wszystkich, bo mam wrażenie, że pracując z bardzo doświadczonym wokalistą, to ja jestem dla niego świeżą krwią, która otworzy mu w głowie pewne furtki.

(Foto: Edmund Magdebursky)

Swego czasu dużo przesiadywałeś na siłowni i przeszedłeś sporą metamorfozę. Jaką rolę odgrywa w Twoim życiu sport?

Ubolewam nad tym, że od pół roku, najpierw z powodu kontuzji barku, a potem bardzo zintensyfikowanej pracy, nie mogłem poświęcać temu tyle czasu jak przez poprzednie dwa lata. Wcześniej potrafiłem trenować sześć razy w tygodniu. Teraz już tak dobrze nie jest, ale planuję od początku sierpnia wrócić do trenowania przynajmniej raz dziennie przez pięć dni w tygodniu. Któregoś dnia rano, w czasach gdy graliśmy masę koncertów, spojrzałem w lustro i pomyślałem, że coś jest ze mną nie tak. Stanąłem na wagę, zobaczyłem, ile ważę i zwariowałem - nigdy nie sądziłem, że mógłbym tyle ważyć. Byłem młody, gniewny i pociągnął mnie rock'n'roll. Nie stroniłem od bardzo niezdrowego jedzenia, alkoholu i fajek. Z dnia na dzień czułem się coraz gorzej.

W końcu chwyciłem torbę, założyłem stare dresy i buty i postanowiłem zrobić coś ze swoim życiem. Byłem tak totalnie zajechany, że skończyło się dwoma omdleniami w pierwszych trzech tygodniach, ale potem weszło mi to w krew. Kiedy jednak zszedłem z 108,5 kg do 69 kg, zauważyłem, że przeginam w drugą stronę. Co dwa tygodnie mierzyłem, czy przypadkiem nie mam za dużo tkanki tłuszczowej, chociaż i tak miałem prawie same mięśnie i kości. Przesadzając w drugą stronę, znów nie miałem na nic siły. Byłem po jednej stronie, byłem po drugiej, więc teraz mam zamiar stanąć w środku. Nie muszę się każdemu podobać i nie mam parcia, żeby chodzić z kaloryferem na brzuchu. Natomiast chciałbym trzymać się w dobrej formie fizycznej, bo wiem, że dzięki temu będę zdrowszy i będę mógł więcej pracować.

Dużo podróżujesz, nie tylko w celach zawodowych. Jakie miejsce mógłbyś nazwać swoim „rajem na ziemi”?

To jest najprawdopodobniej miejsce, którego jeszcze nie odwiedziłem. Są takie dwa. Jeden region to Kalifornia, którą zawsze chciałem zobaczyć. Cały czas czekam jednak na moment, kiedy będę mógł to zrobić ze zdrową głową. Dzisiaj boję się, że jestem do tego stopnia nienormalny, że mógłbym nagle stwierdzić, że chcę tam mieszkać. Zawsze marzyłem też, żeby odwiedzić Japonię, bo ta kultura w pewnym momencie życia była dla mnie bardzo ważna i inspirująca. Uwielbiam filmy Kurosawy i dużo czytałem o samurajach, więc chciałbym tam polecieć. Podróże otwierają głowę. Śmieję się, że zjechałem pół świata, grając z zespołem, ale nigdy nie widziałem go inaczej niż zza szyby busa. Teraz kiedy mam okazję polecieć sobie gdzieś na cztery dni, to np. jestem w Amsterdamie siódmy raz, ale po raz pierwszy mogę naprawdę zobaczyć miasto.

Twoje dotychczasowe płyty to „13”, „2/2” i „11”. Czy kolejna też będzie miała liczbowy tytuł?

Chcemy odejść od tematu, aczkolwiek nie do końca. Jest już pomysł na nazwę nowej płyty - jedni będą ją odczytywać jako literę, drudzy jako liczbę. Chciałbym zamknąć drzwi za tamtymi trzema albumami. Śmieję się, że tamte trzy to było takie the best of tego, co mam w głowie. Były tam bardzo różne piosenki, chociaż „11” miała już więcej spójnych treści. Teraz stawiam przede wszystkim na równość materiału. Nie chcę mieć później odczucia, że można było coś dodać lub ująć. Chcę ją zrobić dokładnie tak jak ją słyszę w głowie i wtedy dać pod ocenę ludzi. Bez kalkulacji. Ważne, żebym ja czuł się z tą płytą dobrze.

Planujesz jakieś duety?

W planach jest bardzo dużo kolaboracji. Jedna już powstała - z Malikiem Montaną nagraliśmy utwór promujący DSF Kickboxing Challenge, który ma się stać hymnem federacji. To dla mnie duże wyróżnienie. Niedługo pojawi się z klipem w sieci. Potem jeszcze jedna kolaboracja z innym raperem, a następnie z fantastyczną artystką, moją muzyczną przyjaciółką od serca, ale na razie nie mogę więcej zdradzać. Te trzy rzeczy na pewno się wydarzą. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, płyta ukaże się jeszcze w tym roku. Chciałbym, żeby była moją wizytówką i takim nieformalnym debiutem.


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Patryka Kumóra i jego muzycznej kariery, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/PatrykOfficial/
https://www.instagram.com/patrykkumor/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz