piątek, 1 marca 2019

Rozmowa z Bartoszem Wagą

Bartosz Waga jest młodym aktorem z Krakowa, znanym przede wszystkim z ról kardiologa Wojciecha Jarosza w paradokumencie „Szpital” i modela Borysa Ostrowskiego w serialu „Klan”. Wcześniej występował też między innymi w filmach „Latający mnich i tajemnica da Vinci” i „Dark Crimes” oraz serialach „Majka” i „Barwy szczęścia”. W 2015 brał udział w konkursie Mister Polski, w czasie którego zaprezentował swoją sylwetkę po spektakularnej metamorfozie. W wywiadzie Bartosz opowiada o początkach swojej aktorskiej kariery, ulubionych rolach, spotkaniu z Jimem Carreyem, zdrowym stylu życia i planach na przyszłość.

(Foto: Paweł Wodnicki)

W latach 2007-2012 studiowałeś w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie i już w pierwszych latach studiów zagrałeś w serialach „Żołnierze wyklęci”, „Przystań” i „Majka”. Długo dojrzewała w Tobie myśl, by startować do szkoły aktorskiej?

Całe liceum to wiedziałem, ale ta myśl mogła już kiełkować w gimnazjum. Brałem wtedy udział w szkolnych przedstawieniach i jako przewodniczący szkoły organizowałem wszystkie dni otwarte. Tak to się zaczęło i jak już postanowiłem, to stwierdziłem, że nie ma innego wyjścia - tylko i wyłącznie szkoła teatralna.

Nie było żadnego „planu B”?

Nie. Moja kochana mama namawiała mnie, żebym jeszcze gdzieś spróbował na wszelki wypadek, bo tam jest dużo chętnych. A ja się uparłem, że jak się nie dostanę, to przez kolejny rok będę po prostu brał korepetycje u najlepszych profesorów. Zdawałem do dwóch szkół, w Krakowie i Warszawie. W Krakowie udało mi się dostać za pierwszym razem.

Podobno pracę magisterską pisałeś o Jimie Carreyu.

Tak, dokładnie pamiętam jej tytuł: „Twarz za maską, czyli niejednoznaczna kariera Jima Carrey”. Pani profesor Maria Malatyńska, moja promotorka bardzo się tego tematu obawiała, ale ostatecznie skończyło się na piątce z plusem. Od Jima właściwie zaczęło się moje zainteresowanie aktorstwem. Jak oglądałem „Ace Venturę”, to bardzo do mnie trafiała jego aktorska wszechstronność i mimika. Potem sam wygłupiałem się na różnych rodzinnych spotkaniach, a rodzina mówiła: „Z ciebie to taki aktor”. Pomyślałem, że skoro tak, to dlaczego by nie spróbować? (śmiech) 

Już po szkole aktorskiej pojawiły się u Ciebie większe role serialowe w „Barwach szczęścia” i „Klanie”.

„Barwy” zacząłem w 2011, więc jeszcze w czasie szkoły, a poza tym już wcześniej miałem sporą rolę w „Majce”. Na planie „Majki” poznałem Jarka Banaszka, reżysera, który pokazał mi prawdziwą pracę z kamerą. Naprawdę poświęcał mi uwagę i pomagał tworzyć postać Konrada, mimo że byłem nikomu nieznanym aktorem.

Która z tych dłuższych ról serialowych najbardziej Ci się podobała?

Teraz bardzo lubię być doktorem Wojciechem Jaroszem w „Szpitalu”. Robię tam mnóstwo odcinków i jestem jedną z głównych postaci. Ludzie piszą do mnie na Facebooku i Instagramie i proszą o porady. Dementuję: nie jestem prawdziwym doktorem! Kiedyś jedna pani bardzo dziękowała mi za radę, ale i tak próbowałem ją nakłonić do tego, żeby poszła do lekarza. Miło jednak, że ludzie potrafią tak się zaangażować, że odbierają mnie jako prawdziwego kardiologa.

W „Klanie” jako Borys mam z kolei fantastyczną partnerkę Martynę Kowalik. Dogadujemy się rewelacyjnie i jest między nami chemia. Mógłbym z nią grać wszystkie możliwe role (śmiech). Kiedyś już jej mówiłem, że jak będzie casting do jakiegoś wielkiego filmu, to uprę się, żebyśmy zagrali razem. Mam nadzieję, że nasz wspólny wątek w „Klanie” nigdy się nie popsuje. W ogóle ogromnym wyróżnieniem było dla mnie stanąć w domu Lubiczów, gdzie widziałem te wszystkie sceny 20 lat temu.

Oglądałeś zatem „Klan” już wcześniej?

Jasne. Myślę, że każdy kiedyś oglądał na przestrzeni lat.

Swoją postacią wniosłeś do serialu, który kojarzy się z nieco skostniałą instytucją, trochę świeżości i humoru.

Dziękuję! Szczególnie, kiedy zdobyłem tytuł Celestial Male Model w kategorii pośladków (śmiech). Oni niesamowicie trafnie piszą te scenariusze. Genialnie wykorzystali wątek mojego startu w konkursie Mister Polski. Teraz z kolei zdaję w serialu na ratownictwo medyczne, więc mają nosa.

Niektórzy uważają, że „Klan” stał się serialem komediowym, o czym świadczy choćby popularność portalu „Beka z Klanu”.

Trafiłem kiedyś na „Bekę z Klanu”, ale zostałem pozytywnie oceniony, że wreszcie jest na co popatrzeć. Pomyślałem sobie „wow, super”, bardzo dziękuję! Jak teraz idę sobie ulicą, to jest fifty fifty. Niby nikt nie ogląda „Szpitala” czy „Klanu”, ale każdy albo się popatrzy, albo mówi „ty, patrz Borys z Klanu” lub „ty, to ten doktor”. Wszyscy wiedzą! Zawsze jest to jednak pozytywny odbiór. A jak ktoś mi ukradkiem robi zdjęcie, to robię demaskację. Podchodzę i proponuję, żebyśmy zrobili sobie normalnie selfie. Po co ma mieć moje zdjęcie jak wsuwam kanapkę zamiast fajnej wspólnej fotki?

(Foto: Paweł Wodnicki)

Od kilku lat grasz w serialu paradokumentalnym „Szpital”. Wielu zawodowych aktorów pewnie nigdy nie zgodziłoby się zagrać w takiej produkcji. Nie uważasz tego za jakąś „ujmę”?

Dużo znajomych mi tak mówiło. Moim zdaniem absolutnie nie! Gram tam najlepiej jak potrafię, na ile mamy na to czasu i możliwości. Uczy mnie to aktorskiego wyczulenia, bo na plan trafiają różni ludzie. Ktoś może przyjść nieprzygotowany, a ja nie lubię przerywać sceny, więc staram się szyć i naprowadzać partnera. Ludzie często chcą improwizować, ale to nie wychodzi, bo pojawiają się emocje i stres. Kiedy widzę, że ktoś się zacina i panikuje, to próbuję temu zaradzić. Inna sprawa, że mamy tam tyle tekstu i to stricte medycznego, że bardzo mi to ćwiczy pamięć. Na początku obawiałem się, że nie ogarnę tekstu. Teraz czytam sobie scenariusz dwa-trzy razy z dużym skupieniem i następnego dnia już wszystko umiem. Na pewno zdarzają się przejęzyczenia, ale wyciskam z tego maksimum pozytywów.

Pewnie mógłbyś już startować na kardiologię jako „plan B”.

Wszyscy mi tak mówią! (śmiech) Na początku wszystko, co mówię, guglowałem sobie w internecie. Musiałem dorobić sobie jakąś historię, żeby wiedzieć, co komu zlecam i co badam. Teraz już jest łatwiej. Paradokument to dla mnie nowe wyzwanie. Miałbym z niego zrezygnować i nic nie robić lub iść do pracy niezwiązanej z zawodem? Cieszę się, że mogę się z aktorstwa utrzymać. Zresztą to dosyć ciężka praca, bo jeden odcinek kręcimy nawet półtora-dwa dni.

Wielu osobom kojarzy się to z produkcjami robionymi na szybko i na spontanie…

Tam nic nie jest spontanicznie - to musi być jak najbardziej profesjonalne. Ludzie przychodzą tam na dzień lub dwa i to jest dla nich przygoda. My mamy zdjęcia cały tydzień i to już duże wyzwanie. Siedzisz od ósmej rano do ósmej wieczorem i musisz dbać o siebie oraz o higienę aktorską. Nie mogę pójść po zdjęciach na imprezę i się nie wyspać, bo następnego dnia nic nie zagram.

W dodatku, pracując na planie „Szpitala” i „Klanu”, często kursujesz między Warszawą, a Krakowem.

Non stop. Jestem stałym klientem w pociągu, nawet mnie już tam poznają. Nie jeżdżę samochodem, bo pewnie bym nałapał mandatów, śpiesząc się na plan. Czas w pociągu wykorzystuję zresztą na naukę tekstu. Może dlatego zawsze jestem tak dobrze przygotowany? Wszyscy pytają „Jak ty się tego tak szybko uczysz?”, a ja mówię, że mam czas w Pendolino (śmiech).

(Foto: Paweł Wodnicki)

Rozmawiamy cały czas o serialach z Twoim udziałem, ale masz też na koncie role filmowe. Jedną z Twoich ciekawszych ról była rola jeźdźca w „Latającym mnichu i tajemnicy da Vinci” w 2010. 

To było jeszcze w szkole aktorskiej, a filmy kostiumowe zawsze bardzo mi się podobały. Pamiętam, że zadzwoniła do mnie agentka i zapytała, czy jeżdżę konno. Mówię, że oczywiście. Powiedziała, że mam tę rolę, a ja się szybko zapisałem na jazdy konne (śmiech). Jeździłem dawno temu, ale nie wzięliby mnie, jakbym się przyznał. Na tych jazdach świetnie sobie jednak radziłem - i dobrze, bo na zdjęciach dostałem takiego wielkiego konia, że musiałem na niego wchodzić po schodkach. Trochę mnie to przerażało, bo był to jeszcze okres zimowy, więc koń się ślizgał, a do tego mieliśmy galop po górach. Genialne sceny, szkoda, że kilka wypadło. To była zupełnie inna jakość kręcenia niż w serialach - niesamowite zdjęcia i cudowny klimat.

Nadal jeździsz konno?

Mało, ale myślę, że bym potrafił, bo się nie boję. Na przykład raz na jazdach koń mnie zrzucił i pomyślałem sobie: „O, ty skurczybyku!”. Chwyciłem go i od razu z powrotem na niego. Pani instruktor powiedziała mi wtedy, że bardzo dobrze zrobiłem, bo koń nie może wiedzieć, że ma nad tobą władzę. To mnie jeszcze bardziej zbudowało. Między innymi to mnie pociąga w aktorstwie - ciągłe wyzwania. Taki Tom Cruise sam robi wszystkie sceny kaskaderskie i jeszcze mu za to płacą. To jest akcja! (śmiech)

Grasz przede wszystkim pozytywnych bohaterów. Nie myślałeś kiedyś o tym, żeby zagrać jakiś czarny charakter?

Czarny charakter, ale gdzieś tam w głębi dobry, a nie całkowicie podły. Ciekawiej jest, jeśli to zło z czegoś wynika, a jednak w głębi serca jest to dobry człowiek.

Oprócz ról filmowych i serialowych masz też na koncie role teatralne, między innymi w „Królu Edypie” i w „Hamlecie”.

„Hamlet” był w ogóle naszą sztuką dyplomową, a „Króla Edypa” wystawialiśmy
w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Wcześniej był jeszcze dyplomowy spektakl „Bądź mi opoką” w reżyserii Madzi Miklasz, z którym jeździliśmy do Petersburga. W międzyczasie grałem też w operze „Beniowskiego” w reżyserii pani Anny Polony - byliśmy tam postaciami pod narratora. Grać na scenie z takimi tuzami, to było dla mnie coś wspaniałego. Wpatrywałem się i starałem się czerpać z tego jak najwięcej.

Lubisz role kostiumowe?

Tak, to taka kropka nad i aktorstwa. W normalnych ciuchach czujesz się trochę jak ty sam, a kostium robi robotę i wchodzisz w nową rolę.

Zawsze marzyłeś o wspólnej roli z Jimem Carreyem i doczekałeś się, bo pojawiliście się na jednym planie w filmie „Dark Crimes”. Jak wspominasz to niezwykłe doświadczenie?

Jim Carrey grał tam poważną postać, więc nikt nie mógł go rozpraszać. Pamiętam, że było z tym związanych mnóstwo obostrzeń. Chciałem jednak zagrać w tym filmie cokolwiek, byle tylko go spotkać i faktycznie spotkałem go na planie. Grałem policjanta i mówiłem do niego przez megafon. Później obserwowałem go z daleka. Była już bardzo późna godzina, padało i było zimno, ale czekałem do końca zdjęć. Po skończonym planie, widząc, że wpatruję się w niego jak w plaster miodu, podszedł do mnie, kiwnął głową i mi podziękował. Powiedziałem, że to ja dziękuję. Wyciągnął do mnie rękę, a ja miałem przy sobie moją pracę magisterską, bo marzyłem, żeby mi ją podpisał. I podpisał! Później zrobiła się z tego chryja, bo produkcja stwierdziła, że złamałem postanowienia umowy. Jednak kiedy Jim Carrey podchodzi do ciebie, wyciąga rękę i mówi „Thank you”, to nie mogłem nie zareagować! Spełniłem swoje marzenie, więc było warto, ale było mi też trochę przykro, że dostałem za to po głowie. Mam nadzieję, że nie było to moje ostatnie spotkanie z Jimem.

(Foto: Kuba Szczucki)

W 2015 wziąłeś udział w konkursie Mister Polski, w którym biorą udział głównie młodzi faceci, którzy dopiero chcą zdobyć popularność. Jak zatem znalazłeś się tam jako aktor z wieloletnim doświadczeniem?

Zaczęło się od tego, że postanowiłem skończyć z moją „formą”, którą można było zobaczyć w „Barwach szczęścia”. Miałem tam rozbieraną scenę z Gosią Buczkowską i jak zobaczyłem siebie bez koszulki - a byłem kreowany na amanta - to pomyślałem sobie, że do tego tytułu mi bardzo daleko. Wtedy postanowiłem, że musi być top class, a nie amant z brzuszkiem. Przeszedłem na dietę i zacząłem ćwiczyć. Z dnia na dzień gruba krecha i zaczynamy coś nowego.

Kolega pomógł mi skonstruować dietę stricte redukcyjno-rzeźbiącą. Jadłem jak mnich. Zrobiłem superformę i moja ówczesna dziewczyna pomyślała, że może warto to jakoś rozgłosić. Powiedziała, że wyśle moje zdjęcie do Mistera. Pomyślałem: „No nie, gdzie do Mistera… Ale rób, co chcesz”. Wysłała i za chwilę dostałem maila, że zapraszamy pana na następny etap. To się wpakowałem! Pojechałem na główny casting do Warszawy i potem znów przeszedłem do kolejnego etapu. Notabene nie wygrałem, bo wszyscy twierdzili, że jestem za bardzo umięśniony i nie da się osiągnąć takiej formy bez jakiejś chemii.

Widziałem podobne komentarze w sieci. Nie miałeś takiego momentu, że czułeś, że już przesadzasz?

Ten, kto to pisał, niech powie mi to prosto w twarz, a nie pisze głupie komentarze. Niech ze mną porozmawia, ile wysiłku mnie to kosztowało. Chciałem mieć sixpack, to zrobiłem sixpack, bo jest mi to potrzebne do pracy. 

Wyobraź sobie, że nagle dostajesz propozycję roli w Hollywood, ale musiałbyś do niej mocno przytyć. Zgodziłbyś się na to?

Zrobiłbym to!

Potrafiłbyś się rozstać z formą, która kosztowała Cię tyle wyrzeczeń?

Mam nadzieję, że tak. Tym bardziej, że przytyć nie jest tak trudno. Mam już chyba na tyle doświadczenia i wiedzy dietetyczno-treningowej, że nie wróciłbym na stałe do złych nawyków. Taka zmiana do roli byłaby ciekawa, chociaż potem pewnie trudno byłoby wrócić do poprzedniego stanu. Między innymi Christian Bale i Robert De Niro tego dokonali i to jest szacun! De Niro we „Wściekłym byku” grał boksera w formie, a potem pokazano go grubego po latach. Sądziłem, że to inny aktor lub charakteryzacja. A potem przeczytałem, że on naprawdę to zrobił! Przytył 27 kilogramów do roli. Miałbym obawy, ale chyba zrobiłbym coś takiego. 

Patrząc po Twoich rolach, widać, że jak już musisz coś zrobić, to świetnie Ci to wychodzi. 

Po latach doświadczeń podchodzę do mojej pracy z dużym zaangażowaniem. W szkole aktorskiej różnie z tym bywało. Raz przychodziło się bardziej przygotowanym i wyspanym, a raz mniej. Teraz staram się dbać o higienę aktora, bo to ma duże znaczenie. Dobra forma i zdrowe odżywianie mi w tym pomagają. Szkoda, żeby przy ważnej scenie na planie bolał cię brzuch. Śmieją się ze mnie, że chodzę ze swoimi pudełkami i nie korzystam z cateringu, ale to jest całokształt. Pracuję sobą i staram się profesjonalnie podchodzić do zawodu.

(Foto: Paweł Wodnicki)

Mieliśmy właśnie Tłusty Czwartek. Niektórzy trenerzy jedzą pączki, a inni polecają zdrowsze zamienniki. Która opcja jest Tobie bliższa?

Jeszcze kilka lat temu w okresie wyborów Mistera nie tykałem pączków ani gryza. Teraz staram się znaleźć równowagę, bo wiem, czym się może skończyć taka superrestrykcyjna dieta. Generalnie jednak pączki mnie nie korcą, wolę np. czekoladę albo lody.

A masz jakieś swoje złote rady, którymi kierujesz się obecnie w swoim odżywianiu i treningu?

Coraz więcej czytam o „wilczym głodzie”. Nie jest dobrze, gdy cały czas restrykcyjnie podchodzisz do diety i czekasz na „cheat day”. Jesteś wtedy sfokusowany tylko i wyłącznie na tym, że w końcu przyjdzie dzień, kiedy się „nażresz”. A potem zjadasz nawet kilkanaście tysięcy kalorii w jeden dzień. Sam to przechodziłem. Przez tydzień myślałem tylko o tym, że bardzo chcę jeść, ale muszę czekać. To jest okropne! Teraz mogę powiedzieć oficjalnie: jakbym chciał, to bym zjadł pączka! Po prostu później poćwiczyłbym więcej na siłowni lub czegoś innego sobie odmówił. Najważniejsze to mieć we wszystkim umiar. Dobra dieta to taka dieta, którą możesz utrzymać, bo ona jest na całe życie. Staram się po prostu odpowiednio dobierać składniki, są zresztą do tego programy w internecie. Warto wsuwać zdrowe węglowodany, zdrowe tłuszcze i białko.

Masz jakąś swoją ulubioną muzykę do ćwiczeń czy wolisz ćwiczyć w ciszy?

Na pewno nie będę oryginalny, ale bardzo lubię klasyki z filmu „Rocky” jak „Burning Heart” czy „Eye of the Tiger”. Podoba mi się też dubstep i rockowe kawałki, ale może bardziej do samochodu. Na co dzień słucham w zasadzie tego, co mi wpadnie w ucho. Lubię też Robbiego Williamsa i Michaela Jacksona oraz dobrą muzykę filmową.

Pochodzisz z Krakowa, spędziłeś  w tym mieście większość swojego życia. Dostrzegasz w sobie jakieś szczególne cechy typowe dla Krakusa?

Mówi się, że w Krakowie mieszkają „centusie”, nie? Nie jestem „centusiem”, ale uwielbiam się targować. W niektórych krajach, jak coś kupujesz i się nie targujesz, to jest dla sprzedającego obraza. Kiedy już byłem trochę rozpoznawalny i kupowałem coś na straganie, to pytałem: „Może pani coś dołoży?”. W końcu jedna pani mi trochę pocisnęła: „Pan w telewizji pracuje i targuje się o jedno jabłko?”. Od tego czasu postanowiłem, że milej mi będzie, jak ktoś coś dorzuci z własnej woli (śmiech).

Wiem, że bardzo lubisz podróżować. Masz swoje ulubione miejsce na ziemi?

Chciałbym wreszcie odwiedzić Los Angeles, bo jeszcze tam nie byłem. Z kolei z miejsc, które już odwiedziłem, bardzo mi się podobała Teneryfa. Byłem tam raz, ale dosyć długo i było ekstra. Chętnie bym tam wrócił i zwiedził całą wyspę, bo pewnie nie wszystko jeszcze widziałem. Kupujesz sobie bilet autobusowy i jeździsz przez pół wyspy - to niesamowite! Możesz zobaczyć prawdziwe życie tubylców, a nie tylko kurort. Polecam szczególnie klify i Los Gigantes. Co za widoki!

A jakie są Twoje plany i marzenia na przyszłość?

Cały czas czekam na nowe wyzwania, a na razie „work in progress”. Robię swoje i czekam na to, żeby ktoś zauważył to, co robię, i jak zniosą wizy, to kto wie…

Może Jim Carrey sobie o Tobie przypomni?

I jeszcze poprosi mnie o przeczytanie mojej pracy magisterskiej na jego temat? To byłoby piękne! Tego sobie życzę, żeby za jakiś czas przy jakimś fajnym filmie usiąść sobie z nim przy kawie i wspólnie poczytać (śmiech).


Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Bartosza Wagi, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz