Jan Dratwicki jest pochodzącym z Łodzi modelem, który w 2016 zdobył tytuł Mistera Polski, a w konkursie Mister Supranational 2017 trafił do finałowej dziesiątki. W czerwcu i lipcu 2018 w ramach Milan Fashion Weeku szedł w dwóch pokazach prestiżowego domu mody Dolce & Gabbana. Prowadzi też kanał na Youtubie Wyjdź do Ludzi, na którym dzieli się z widzami kulisami pracy w modelingu i zadaje ludziom pytania o budzące kontrowersje tematy. Wiąże się to z jego planami zawodowymi - studiuje bowiem zaocznie dziennikarstwo i medioznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. W wywiadzie Janek opowiada o kulisach konkursu Mister Polski, dzieli się wspomnieniami z pokazów Dolce & Gabbana oraz zdradza swoje plany na przyszłość.
W listopadzie 2016 zdobyłeś tytuł najprzystojniejszego Polaka, Mistera Polski. Jak wyglądała Twoja droga do tytułu?
Wszystko zaczęło się od mojej pasji do sportu. Już w gimnazjum trenowałem brazylijskie jiu-jitsu, później MMA, a następnie ze względu na sztuki walki trafiłem na siłownię. W końcu porzuciłem sporty walki i zacząłem bawić się w kulturystykę. Mając 16 lat, wystartowałem w konkursie kulturystycznym. Miałem już wtedy nieźle zbudowaną sylwetkę. Dwa lata później poznałem moją obecną dziewczynę, która zachęciła mnie, żebym spróbował swoich sił w modelingu. Miała znajomego fotografa, u którego załatwiła mi pierwszą amatorską sesję. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, jak to wszystko dokładnie wygląda. Czułem się nieswojo przed aparatem, ale jakoś sobie poradziłem. Potem inny fotograf zobaczył tę sesję i też postanowił zrobić mi zdjęcia.
Zdjęcia z tych dwóch sesji podesłałem na zorganizowany przez Mistera Polski Rafała Jonkisza konkurs, w którym do wygrania był udział w sesji promującej markę Ozonee. Zdobyłem najwięcej lajków ze wszystkich uczestników i wygrałem tę sesję. Tam poznałem Rafała i właściciela konkursu Mister Polski, którzy zaproponowali mi, żebym spróbował swoich sił w wyborach. Początkowo byłem do tego sceptycznie nastawiony, ale latem 2016 przyszedł do mnie mail z oficjalnym zaproszeniem na casting. Miałem wtedy jechać na wakacje, ale w ostatniej chwili zmieniłem termin wyjazdu, by wrócić kilka dni przed castingiem. Jak zobaczyłem tych wszystkich kandydatów, to stwierdziłem, że nie mam szans. Byłem introwertykiem, a tam trzeba było zaprezentować się przed członkami jury i z nimi rozmawiać. Udało się jednak przejść casting i tak wspinałem się po kolejnych etapach aż do finału. Nawet na finale traktowałem to wszystko jak zabawę, a jak wygrałem, byłem jednocześnie przerażony i zaskoczony.
Podobno za kulisami spodziewano się innego werdyktu...
Za kulisami przechodziły ploteczki, że ma wygrać ktoś inny, więc stałem sobie na luzie, tym bardziej, że miałem już tytuł Mistera Elegancji. Myślałem, że więcej już nic nie wygram, więc werdykt był dla mnie szokiem. Momentu, w którym przeszedłem po wybiegu do fotoreporterów i zostałem oślepiony fleszami, nie zapomnę już chyba do końca życia. W ułamku sekundy stajesz się inną osobą. Trzeba się dostosować do nowej roli.
W wywiadach mówiłeś, że dzięki konkursowi stałeś się bardziej otwarty i pewny siebie.
Chcąc nie chcąc, byłem zmuszony nauczyć się rozmawiać z ludźmi i nawiązywać nowe znajomości. Nawet udział w konkursie Mister International, kiedy to mając 19 lat sam poleciałem do Tajlandii, nauczył mnie samodzielności i zbudował mój charakter. Zmienia się też światopogląd. Kiedy widzisz od środka świat show-biznesu i poznajesz znane osoby, wszystko wygląda inaczej niż z perspektywy osoby, która nie chodzi na eventy.
Niektórzy uważają, że udział mężczyzn w konkursach piękności może trochę uwłaczać ich poczuciu męskości. Nie obawiałeś się reakcji kolegów czy internautów?
Nie, traktowałem to jako zabawę i odskocznię. Zawsze pojawiają się jakieś negatywne opinie, ale podchodzę do nich z przymrużeniem oka. Pamiętam, że kiedy startowałem w konkursie, pojawiały się w internecie opinie „Co za szczur” i inne podobne. Jak coś się osiąga w Polsce, trzeba być gotowym na negatywne komentarze (śmiech). Wygrana daje dużo plusów, ale też dużo minusów. Ten cały rok panowania był dla mnie bardzo stresujący.
Wspomniałeś o swoim udziale w konkursie Mister International 2016 w Tajlandii. Jak polski typ urody był odbierany w tym azjatyckim kraju?
W Tajlandii jak jesteś blondynem z niebieskimi oczami, to traktują cię jak boga. Kiedy szedłem ulicą, ludzie machali mi i chcieli robić sobie ze mną zdjęcia, co było dla mnie niecodziennym doświadczeniem. To był mój pierwszy konkurs międzynarodowy i poznałem tam chłopaków z całego świata. Było też dużo zwiedzania, więc jestem z tego wyjazdu zadowolony, mimo że nie wszedłem nawet do Top 16. Lepiej poszło mi na wyborach Mistera Supranational - tam już trafiłem do finałowej dziesiątki.
Czy na męskich konkursach piękności jest duża rywalizacja?
Nigdy nie zauważyłem jakiejś mocniejszej rywalizacji na konkursach międzynarodowych. Wszyscy są do siebie przyjaźnie nastawieni. Myślę, że większa rywalizacja i większe spięcia były w konkursie Mister Polski, ale i tak nie są one szczególnie duże. To mit, że konkursy piękności wiążą się z wielką rywalizacją. U dziewczyn też nic takiego nie zauważyłem, a miałem okazję obserwować ich przygotowania.
Po konkursie Mister Polski zacząłeś karierę w modelingu, a w wakacje miałeś okazję wystąpić na pokazie Dolce & Gabbana w Mediolanie. Jak udało Ci się osiągnąć tak duży sukces?
Po zakończeniu mojego panowania jako Mister Polski i oddaniu tytułu stwierdziłem, że czas na kolejne wyzwanie. W styczniu 2018 zapisałem się do agencji modelingowej United For Models. Męski modeling to już zupełnie inny świat niż konkursy misterów. Mister to bardziej zabawa, a tu już są castingi i walka o zlecenia - jesteś traktowany na równi z innymi. W Polsce robiłem głównie małe sesje, bo priorytetem było dla mnie złapanie zagranicznego kontraktu. Udało mi się podpisać kontrakt z agencją Brave Models w Mediolanie i wtedy dopiero zaczęło się prawdziwe starcie z modelingiem. Wszyscy na castingach wyglądają tam perfekcyjnie - nie ma gorszy czy lepszy, są tylko różne typy urody. Jeden jest rudy, inny z dredami, są nawet faceci z tatuażami na twarzy. Konkurencja jest olbrzymia.
Na szczęście udało Ci się przebić.
Byłem bardzo zaskoczony, że udało mi się akurat z Dolce & Gabbana, ale oni stawiają w swoich pokazach na lepiej zbudowanych chłopaków. Większość marek nadal preferuje jednak bardziej smukłych modeli.
Miałeś okazję osobiście poznać duet Domenico Dolce i Stefano Gabbana?
Oni osobiście nadzorują przygotowania do pokazu. Już na przymiarkach idzie się do głównej siedziby Dolce & Gabbana. Wchodzisz do pomieszczenia wielkości sali gimnastycznej, gdzie wszędzie leżą ubrania z ich kolekcji. Stefano Gabbany akurat nie wtedy nie było, ale Domenico Dolce sam sprawdzał, jak leży na mnie biały garnitur na drugi pokaz. Jak go założyłem, to coś odpruł, a krawiec od razu przyszył inaczej. Wszystko idzie tam w ekspresowym tempie. Nawet jak nie pasowały mu guziki, to w pięć minut przyszył inne. Ogólnie zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie, a atmosfera była bardzo sympatyczna.
Łącznie wziąłeś udział w dwóch pokazach Dolce & Gabbana - w Mediolanie i nad jeziorem Como.
Ten nad jeziorem Como podobał mi się szczególnie - atmosfera przepychu i pomieszanie wszystkich epok w sztuce. Jak przyszedłem przebrany na miejsce pokazu, to zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie. Nawet kelnerzy chodzili w specjalnych perukach.
Domyślam się, że przy okazji pozwiedzałeś też trochę Włochy.
Byłem w Mediolanie prawie dwa miesiące, więc jak nie miałem castingów, to zwiedzałem. Myślę, że przeszedłem miasto wzdłuż i wszerz na piechotę. Czasu było sporo, ale jednocześnie trzeba było się przemieszczać z castingu na casting. Bywały dni, że miałem siedem castingów dziennie - niektóre pokrywały się godzinowo, więc to była gonitwa. Niekiedy trzeba było czekać dwie godziny w kolejce na swoje wejście. Okres Fashion Weeku to najgorętszy czas w Mediolanie, a zaraz po nim wszyscy opuszczają miasto.
Prowadzisz też kanał na Youtubie Wyjdź do Ludzi, na którym rozmawiasz z ludźmi na kontrowersyjne tematy i dzielisz się z widzami ciekawymi momentami z życia.
W Youtube bawię się amatorsko - nie mam na to za dużo czasu, bo studiuję zaocznie i pracuję w agencji marketingowej w Warszawie. Jak mam wolny czas, to nagrywam filmiki dla zabawy czy rozwijania się. Nie mam z tego żadnych profitów.
Twój cykl „wychodzenia do ludzi” i zadawania im trudnych pytań zdobył w sieci sporą popularność.
Być może będę kontynuował ten projekt. Jest on dość wymagający i trudny, bo ludzie często nie chcą rozmawiać na kontrowersyjne tematy. Czasami potrzeba było wielu godzin, żeby znaleźć osoby, którzy zdecydowałyby się wypowiedzieć przed kamerą. Tym bardziej, gdy ktoś zadaje pytania o tabletki „po” czy marihuanę. Myślę jednak, że to fajne edukacyjne filmy dla młodych ludzi i nie tylko. Przy okazji to dla mnie szkolenie jako studenta dziennikarstwa.
Z którego filmiku jesteś najbardziej dumny?
Najbardziej jestem dumny z filmików edukacyjnych, dzięki którym ludzie mogą dowiedzieć się czegoś nowego, ale największą klikalność zyskał filmik „Czy ludzie znają polskich raperów?”, robiony typowo pod rozrywkę.
A jakiej muzyki Ty lubisz słuchać?
Bardzo różnej. Jak ktoś się mnie o to pyta, to nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Mogę słuchać wszystkiego: country, rapu czy jazzu - w zależności od humoru. Najwięcej słucham zagranicznego rapu i hip-hopu: ASAP Rocky, Eminema czy Kendricka Lamara.
Twoją dużą pasją jest motoryzacja - nie zrezygnowałeś z niej nawet mimo wypadku na motocyklu.
Moje zamiłowanie do motocykli zaczęło się, kiedy w wieku 15 lat zacząłem jeździć skuterkiem. Po jakimś czasie stwierdziłem, że fajnie byłoby zrobić prawo jazdy na motocykl. Rodzice byli przeciwni, ale ciężko pracując jako kelner na weselach, udało mi się zarobić na niego pieniądze. Kupiłem motocykl, zrobiłem prawo jazdy i od tego czasu jest to taka moja odskocznia od wszystkiego. Nawet w tym roku pojechałem z dziewczyną motocyklem do Zakopanego. Po wypadku rodzice protestowali, żebym nie jeździł, ale nie ma co się bać. Życie można stracić wszędzie (śmiech). Jestem jednak rozsądniejszy i teraz już jeżdzę naprawdę ostrożnie. Przez wypadek na motocyklu ominął mnie zresztą wyjazd na Filipiny na konkurs Man of the World, czego potem bardzo żałowałem.
Jakiś czas temu wyprowadziłeś się z rodzinnej Łodzi i zamieszkałeś w Warszawie. Co najbardziej podoba Ci się w stolicy?
Najbardziej podobają mi się możliwości, bo w Warszawie jest wszystko: modeling, eventy, praca i uczelnia. Stolica stoi na najwyższym poziomie w kraju, jeśli chodzi o możliwość rozwoju, ale nie podoba mi się za duże tempo życia i nastawienie na lans. W Łodzi czuję się bardziej swojsko i mam sentyment do tego miasta, więc jak mam czas, to tam jeżdżę.
Krytykujesz nastawienie na lans, ale sam też co jakiś czas bywasz na eventach. Bardziej chodzisz na nie „z grzeczności” czy jednak trochę pociąga Cię świat show-biznesu?
Świat show-biznesu nigdy mnie nie pociągał, to bywanie było bardziej wpisane w tytuł Mistera i narzucane przez menedżerów. Teraz, kiedy nie jestem z nikim związany umowami, czuję się wolny. Będąc ostatnio na evencie 4fun.tv, nawet nie stanąłem na ściance, bo już mnie to nie kręci. Poszedłem dla zabawy, a nie dla lansu. Nie mam zamiaru promować się za wszelką cenę. Powoli, w swoim tempie, a nie na skróty i z jakimiś układami.
Na swoim profilu na Instagramie masz już jednak całkiem spore grono obserwatorów - prawie 85 tysięcy.
Instagram to takie moje hobby. Lubię robić sobie zdjęcia, przyzwyczaiłem się do tego. Kiedyś ta aplikacja w ogóle mnie nie interesowała, ale od wygrania tytułu Mistera musiałem zainwestować w niego więcej czasu. Teraz robię to już mechanicznie i sprawia mi to przyjemność.
W mediach społecznościowych chwalisz się zdjęciami ze swoich licznych zagranicznych podróży - ostatnio byłeś na przykład w Albanii. Masz swoje ulubione miejsce do zwiedzania i wypoczynku?
Albania to piękny kraj, ale Albańczycy go niszczą, bo na każdym kroku śmiecą i nie szanują natury. Hotele są jednak czyste i jest tam tanio, więc polecam to miejsce na wakacje. Największe wrażenie zrobiła jednak na mnie Tajlandia. To była moja najbardziej egzotyczna podróż, a tajska kultura bardzo różni się od polskiej.
Jak na Mistera Polski przystało bardzo dbasz o swoją kondycję fizyczną i sylwetkę. Czy trenujesz jakieś sporty poza ćwiczeniami na siłowni?
Teraz już tylko siłownia, nie mam czasu na nic więcej, ale na szczęście rodzice obdarzyli mnie dobrą genetyką. W porównaniu z innymi nie muszę się dużo starać, żeby mieć dobrą sylwetkę. Dbam jednak o to, aby wysiłek fizyczny był obecny w moim życiu - regularnie trenuję na siłowni i staram się trzymać dietę.
Od października 2017 jesteś studentem dziennikarstwa i medioznawstwa na Wydziale Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii Uniwersytetu Warszawskiego. Planujesz związać swoją przyszłość z zawodem dziennikarza?
Poszedłem na te studia z myślą, aby w przyszłości pracować w telewizji, ale zobaczymy jak potoczy się życie. Teraz pracuję w firmie, która zajmuje się marketingiem w social mediach, więc może jednak pójdę w PR.
Jak podoba Ci się na uczelni?
Po pierwszy roku ciężko powiedzieć, czy mi się podoba, bo jest dużo ogólnych przedmiotów, a nie nastawionych konkretnie na dziennikarstwo. Na razie jestem jednak zadowolony.
Na zakończenie: Jakie masz jeszcze marzenia i cele? Osiągnąłeś już naprawdę dużo.
Dobre pytanie! (śmiech) Na pewno najbardziej przyziemnym marzeniem będzie zdanie sesji, bo przez pokaz Dolce & Gabbana przepadło mi kilka egzaminów. Później chcę zaś dalej rozwijać się jako model i skończyć studia - przynajmniej zrobić magisterkę. To na razie moje główne cele.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej o Janie Dratwickim i śledzić jego działalność, zapraszam na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/jandratwickifitness/
https://www.instagram.com/jan_dratwicki/
czwartek, 30 sierpnia 2018
piątek, 24 sierpnia 2018
Wywiad z Agnieszką Drewnicką (Exaited)
Agnieszka Drewnicka jest wokalistką zespołu disco polo Exaited, założonego w 2004 w Białymstoku. Grupa zasłynęła przede wszystkim takimi przebojami jak „Nie unikaj”, „Dziś Ci to powiem” czy „W sercu mi graj” (w duecie z Zenonem Martyniukiem), ale ma też na swoim koncie kilka utworów w języku angielskim. Zespół Exaited był również gościem wielu wielkich muzycznych festiwali, m.in. Hitów na Czasie Radia Eska, Festiwalu Weselnych Przebojów w Mrągowie czy Ogólnopolskiego Festiwalu Muzyki Tanecznej w Ostródzie. W wywiadzie Agnieszka Drewnicka opowiada o początkach swojej działalności muzycznej, współpracy z Zenonem Martyniukiem i swoich muzycznych inspiracjach.
Grupa Exaited powstała czternaście lat temu, a obecnie jest jednym z najpopularniejszych zespołów grających muzykę disco polo. Jak wyglądały początki Pani przygody z muzyką i kiedy stwierdziła Pani, że chce zostać piosenkarką?
Jestem pod wrażeniem Pana wiedzy na temat mojej kariery muzycznej. To prawda, to już 14 lat… Była to długa droga, ale dziś już wiem, że była mi potrzebna i odpowiednio przygotowała mnie na ostatnie pięć lat działalności muzycznej. Piosenkarką chciałam zostać w chwili, w której zrozumiałam, że wydobywam z siebie jakieś sensowne dźwięki. Pamiętam każdy utwór mojego dzieciństwa, uwielbiałam wieczory, gdy spotykaliśmy się w większym gronie rodzinnym i przy dżwiękach gitary i z magicznym śpiewnikiem cioci śpiewaliśmy wspólnie kolejne utwory z repertuatu Grechuty, 2+1, Bajm itd. Piękne zespoły dawnych lat. Ale dopiero Vaya Con Dios i jej utwór „Nah Neh Nah” zrobił na mnie ogromne wrażenie. To było coś - dynamika, mocny wokal, charyzmatyczna kobieta. Już następnego dnia byłam jak ona - tylko, że jeszcze przed telewizorem w przebraniu z szafy mojej mamy z jej tekstem wyuczonym na pamięć (śmiech). Później już codziennie żyłam marzeniami i czekałam na ten dzień, a jak wiadomo, gdy pragnie się czegoś całym sercem i ani przez moment nie utraci się w to wiary, to nie ma innej opcji.
Na temat początków, czyli wspinania się na tę górę muzyczną, mogłabym dziś napisać wypracowanie, bo nie był to wygrany los na loterii, tylko bardzo ciężka praca. Pierwsze drzwi, do których zapukałam, otwierały drogę do promowania tylko muzyki disco polo. Tam wydałam pierwszy utwór z tego gatunku i stawiałam pierwsze kroki na scenie. Na początku skład był trzyosobowy. Po roku miałam już grupę zawodowych tancerzy, z którymi przygotowałam bardzo ciekawą oprawę sceniczną. To była piękna przygoda z młodymi ludźmi, którzy wiele mnie nauczyli. W pewnym momencie razem oglądaliśmy koncert Hity na Czasie Radia Eska. Wszyscy czuliśmy, że to nasze kolejne marzenie. Uśmiechnęłam się do nich, mówiąc że za rok i my tam będziemy. Później w krótkim czasie rozstałam się z wytwórnią, która nie wierzyła w moje możliwości i bardziej wyśmiała mój pomysł, uważając mnie za niepoprawną marzycielkę. Jednak po roku z ramienia kolejnej wytwórni Camey Records stanęliśmy na scenie właśnie tej wielkiej imprezy Hity na Czasie z utworem „We Can Dance” i po kolejnym roku historia znów się powtórzyła. Zaczęliśmy tworzyć z różnymi producentami klubowe utwory w języku angielskim, bo to był wtedy klucz do tego rodzaju imprez. Muzyka disco polo też nabierała swojego tempa.
W międzyczasie pisałam muzykę i teksty kolegom z branży disco polo za namową drugiej połowy mojego zespołu - Tomasza Sidoruka, który od 20 lat jest producentem muzycznym. Z czasem coraz częściej namawiał mnie do powrotu do muzyki disco polo. Wiedział, że stanowimy dobry duet i możemy stworzyć coś ciekawego, tym bardziej, że brzmienie tej muzyki przestawało odbiegać jakością od tanecznych utworów zagranicznych. Pomyślałam, czemu nie… i z zebranym doświadczeniem wróciłam do korzeni naszej polskiej muzyki rozrywkowej.
W latach 2008-2011 tworzyliście głównie utwory w języku angielskim, między innymi „We Can Dance” i „Show Me Your Affection”, w ramach projektu Ines nagrywała też Pani piosenki w Barcelonie we współpracy z DJ-em Nitro. Jak wspomina Pani ten rozdział swojej muzycznej działalności i skąd pomysł na powrót do polskiego repertuaru?
Tak, to był taki czas w Polsce, że w radiach wybrzmiewały utwory głównie wyśpiewane w języku angielskim - chciałam się sprawdzić. Na szczęście z mało-dużym sukcesem. Małym, bo mogłam więcej i nie wiem, gdzie bym dzisiaj była, gdybym pozostała wierna temu stylowi, a dużym, bo jak na tamte lata i ze świadomością zupełnego braku zaplecza finansowego, doświadczenia i tzw. pleców w branży obecność na jednej scenie z największymi gwiazdami światowego formatu była dla mnie nie powodem do próżności, ale świadomością, że ktoś we mnie uwierzył i dał mi szansę. To zaś bardziej uskrzydla i rozwija. Odbierałam maile z propozycją nagrania kolejnych utworów i między innymi z zapytaniem o utwór „Sunshine”, który wrzuciliśmy do internetu. Ten utwór zwrócił uwagę producentów z Hiszpanii, na co dzień pracujących w stacjach radiowych. Udzieliłam więc zgody na promocję, a po jakimś czasie promocyjnym otrzymywałam prośby o dostarczenie kolejnych utworów. Jednak coś w sercu się nie zgadzało… To nie był mój język, to nie było moje podwórko. Coraz częściej słyszałam swoje prawdziwe pragnienia. Chciałam śpiewać dla moich przyjaciół z Polski, bawić się z nimi, spotykać, rozmawiać…. Dawać moim najbliższym całą siebie. Niby fajnie, ale nie czułam się spełniona. Dopiero teraz czuję, że jestem tu gdzie powinnam być. Jestem w swoim domu.
W 2014 nagrała Pani w duecie z Zenonem Martyniukiem romantyczny utwór „W sercu mi graj”, który stał się w Polsce prawdziwym przebojem. Czy mogłaby Pani opowiedzieć coś więcej o swojej współpracy z królem disco polo? Możemy się od Pani spodziewać kolejnych podobnych duetów w przyszłości?
To był piękny czas. Początki, niepewność, czy dokonałam właściwego wyboru… Sama zwróciłam uwagę na pana Zenona Martyniuka na pierwszym wspólnym nagrywaniu kolęd w Muzeum Wsi Kieleckiej. Cichy i skromny w swojej osobie. Pomyślałam wtedy, że gdybym w przyszłości zdecydowała się na nagranie duetu, nie wybrałabym najgłośniejszego, najbardziej przystojnego amanta branży, tylko człowieka o dobrym sercu, a tak czułam, będąc obok Zenka na odległość ręki. Po roku na kolejnym wspólnym nagraniu imprezy sylwestrowej potwierdziliśmy wzajemnie swój wybór. Spotkaliśmy się w studiu, gdzie mogłam przedstawić pomysł na nagranie. Chwilę później śpiewaliśmy razem refren i czułam, że to jest to. Bez żadnych schodów zrealizowaliśmy utwór i po krótkim czasie usłyszeliśmy pierwsze efekty. Wszystko wyszło tak naturalnie i lekko, że wspominam to dziś z uśmiechem i wdzięcznością, i nie mam wątpliwości, że moglibyśmy jeszcze kiedyś wspólnie nagrać kolejny wyjątkowy utwór. Tym razem jednak to ja czekam, co przyniesie przekorny los…
Teledyski do największych hitów zespołu Exaited „Nie unikaj”, „Już mnie nie jarasz” czy „Dziś Ci to powiem” doczekały się milionów wyświetleń na Youtubie, a ich teksty bardzo szybko wpadają w ucho. Co Pani zdaniem stanowi sekret sukcesu Exaited? Z którego utworu jest Pani najbardziej dumna?
Sama nie wiem, jak to się stało. Byłam przekonana, że pierwszeństwo na scenie disco polo należy się zespołom z wokalistą na czele, więc nie liczyłam na jakiś spektakularny sukces, a tym bardziej na grono oddanych Fanów i przede wszystkim kobiet. Spełniałam pragnienia mojego serca i oddałam całą siebie. W każdym dźwięku, słowie, geście, uśmiechu, kierowanym w stronę mojej kochanej Publiczności jest wszystko co mam. I to dosłownie wszystko. Nie mam nic więcej. Nie mam pomysłu, recepty, magicznej różdżki, sprytnego pomysłu - nic. Stoję przed nimi taka, jaka jestem, i śpiewam, co poczuję sercem. Może nie jako wokalistka górnych lotów, ale jakbym chciała wyśpiewać całą siebie i wrócić z koncertu, czując jeszcze ciepło ich dłoni. Co mnie wprowadza w zachwyt? Te uśmiechnięte twarze pięknych kobiet, które są najpiękniejszym darem i potwierdzeniem, że życie jest tak pełne niespodzianek. Gdy nieśmiało prosisz o jeden kwiat, a dostajesz cały ogród…
A utwór ten jeden jedyny? Oczywiście „Dziś Ci to powiem”. Autorem utworu jest Adam Konkol. To dla nas prezent i taki mój mały skarb. Adaś miał świetny pomysł na utwór, Tomasz na aranżację, ja na klip i interpretację. Stwierdziliśmy wspólnie po sukcesie, że to nie może się tak skończyć. Że chcemy jeszcze łączyć siły, bo wychodzą z tego fajne pomysły. Pracujemy więc nad kolejnymi - efekty usłyszycie niebawem.
Domyślam się, że między kolejnymi koncertami Exaited słucha Pani różnych utworów muzycznych i czerpie inspiracje z innych artystów. Jak mogłaby Pani opisać swój gust muzyczny?
Poruszył Pan wrażliwą strunę… Po koncertach, gdy już wracam do domu, włączam listę swoich ulubionych utworów, które może nie tyle mnie inspirują, co wyciszają i pomagają wrócić tam, gdzie wszystko się zaczyna.
Nie mogę jednoznacznie określić swojego gustu muzycznego, bo w mojej myśli nie istnieją żadne gatunki muzyczne. Jest muzyka. Jeżeli coś mi się podoba, słucham tego bez końca. Zapewne gdzieś to później w jakimś momencie i tak pojawi się w mojej muzyce, bo przecież sama w tym wzrastam i dojrzewam. To jest cząstka mnie, od której już nie ucieknę, bo prędzej czy później sama mnie dopadnie. Uwielbiam Elvisa Presleya, Piaska, Bajm, chillout i deep house, „Whiskey Tango” Jacka Savoretti, Claudię Leitte i taneczne latino, czyli wspomnienie z ulubionej Hiszpanii. Uwielbiam kizombę, ale czasem mam też ochotę na muzykę filmową czy podesłany ostatnio przez mojego bliskiego przyjaciela przepiękny utwór Pachelbela. Mogę tak wymieniać bez końca. Zależy od dnia - od tego, co chciałabym przywołać czy wreszcie pożegnać.
Co roku w ramach tras koncertowych i festiwali odwiedza Pani kilkadziesiąt polskich miejscowości, zapewniając ich mieszkańcom rozrywkę i przybliżając im muzykę disco polo. Które z miejsc w Polsce, które dotychczas Pani odwiedziła, najbardziej zapadło Pani w pamięć?
Pamiętam wszystkie miejsca, w których słyszę przebijający się przez odsłuchy muzyczne tłum śpiewających ludzi. To jest najpiękniejsze wypowiedzenie wdzięczności i tęsknoty, wyraz szacunku i potwierdzenie, że moja obecność w tym miejscu już na zawsze zapisuje się w pamięci Publiczności i przede wszystkim w moim sercu. Długo jeszcze tym oddycham, a to jest cudowne uczucie. Wiesz, że to, co robisz, ma swoje znaczenie i łączy. Nie przytulasz ich do serca fizycznie, ale czujesz, że nasze serca biją w tym samym rytmie. Jesteśmy razem - tu i teraz. Piękne! Coś, co trwa chwilę, a ma wymiar nieskończoności, bo możesz wspominać bez końca. Mam też oczywiście swoje najbardziej ulubione występy, a ostatnim z wielu było Mrągowo. Gdy zagrały pierwsze dźwięki i pojawiłam się na scenie, wszyscy wstali z miejsc. Może Pan sobie wyobrazić co czułam. Wzruszenie i dreszcze. Słyszę póżniej opinie: „Byłaś tak piękna”. Myślę: „Pewnie byłam”. A jak może wyglądać człowiek, który czuje taką miłość?
9 lutego 2018 ukazał się nowy teledysk grupy Exaited do piosenki „Będę”, a domyślam się, że w planach są już kolejne utwory. Co rok 2018 szykuje dla Pani i dla zespołu?
Już na dniach realizujemy klip do premierowego utworu z Festiwalu w Ostródzie „Kochać to nie grzech”. We wrześniu chciałabym zaś zrealizować klip do kolejnego utworu, który już jest gotowy. Będzie to ostatni teledysk w tym roku. Mam nadzieję, że zdążymy go zrealizować do październikowej trasy koncertowej w USA. Tam są nieograniczone możliwości! Trzymajcie za nas kciuki!
Bardzo dziękuję za wywiad.
Dziękuję za zaproszenie, to jest dla mnie ogromne wyróżnienie. Pozdrawiam wszystkich Fanów, którzy towarzyszą mi na mojej muzycznej drodze. Do zobaczenia na koncertach!
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Agnieszki Drewnickiej i zespołu Exaited, zapraszam na oficjalną stronę grupy:
http://www.exaited.pl/
https://www.facebook.com/exaited.polska/
Grupa Exaited powstała czternaście lat temu, a obecnie jest jednym z najpopularniejszych zespołów grających muzykę disco polo. Jak wyglądały początki Pani przygody z muzyką i kiedy stwierdziła Pani, że chce zostać piosenkarką?
Jestem pod wrażeniem Pana wiedzy na temat mojej kariery muzycznej. To prawda, to już 14 lat… Była to długa droga, ale dziś już wiem, że była mi potrzebna i odpowiednio przygotowała mnie na ostatnie pięć lat działalności muzycznej. Piosenkarką chciałam zostać w chwili, w której zrozumiałam, że wydobywam z siebie jakieś sensowne dźwięki. Pamiętam każdy utwór mojego dzieciństwa, uwielbiałam wieczory, gdy spotykaliśmy się w większym gronie rodzinnym i przy dżwiękach gitary i z magicznym śpiewnikiem cioci śpiewaliśmy wspólnie kolejne utwory z repertuatu Grechuty, 2+1, Bajm itd. Piękne zespoły dawnych lat. Ale dopiero Vaya Con Dios i jej utwór „Nah Neh Nah” zrobił na mnie ogromne wrażenie. To było coś - dynamika, mocny wokal, charyzmatyczna kobieta. Już następnego dnia byłam jak ona - tylko, że jeszcze przed telewizorem w przebraniu z szafy mojej mamy z jej tekstem wyuczonym na pamięć (śmiech). Później już codziennie żyłam marzeniami i czekałam na ten dzień, a jak wiadomo, gdy pragnie się czegoś całym sercem i ani przez moment nie utraci się w to wiary, to nie ma innej opcji.
Na temat początków, czyli wspinania się na tę górę muzyczną, mogłabym dziś napisać wypracowanie, bo nie był to wygrany los na loterii, tylko bardzo ciężka praca. Pierwsze drzwi, do których zapukałam, otwierały drogę do promowania tylko muzyki disco polo. Tam wydałam pierwszy utwór z tego gatunku i stawiałam pierwsze kroki na scenie. Na początku skład był trzyosobowy. Po roku miałam już grupę zawodowych tancerzy, z którymi przygotowałam bardzo ciekawą oprawę sceniczną. To była piękna przygoda z młodymi ludźmi, którzy wiele mnie nauczyli. W pewnym momencie razem oglądaliśmy koncert Hity na Czasie Radia Eska. Wszyscy czuliśmy, że to nasze kolejne marzenie. Uśmiechnęłam się do nich, mówiąc że za rok i my tam będziemy. Później w krótkim czasie rozstałam się z wytwórnią, która nie wierzyła w moje możliwości i bardziej wyśmiała mój pomysł, uważając mnie za niepoprawną marzycielkę. Jednak po roku z ramienia kolejnej wytwórni Camey Records stanęliśmy na scenie właśnie tej wielkiej imprezy Hity na Czasie z utworem „We Can Dance” i po kolejnym roku historia znów się powtórzyła. Zaczęliśmy tworzyć z różnymi producentami klubowe utwory w języku angielskim, bo to był wtedy klucz do tego rodzaju imprez. Muzyka disco polo też nabierała swojego tempa.
W międzyczasie pisałam muzykę i teksty kolegom z branży disco polo za namową drugiej połowy mojego zespołu - Tomasza Sidoruka, który od 20 lat jest producentem muzycznym. Z czasem coraz częściej namawiał mnie do powrotu do muzyki disco polo. Wiedział, że stanowimy dobry duet i możemy stworzyć coś ciekawego, tym bardziej, że brzmienie tej muzyki przestawało odbiegać jakością od tanecznych utworów zagranicznych. Pomyślałam, czemu nie… i z zebranym doświadczeniem wróciłam do korzeni naszej polskiej muzyki rozrywkowej.
W latach 2008-2011 tworzyliście głównie utwory w języku angielskim, między innymi „We Can Dance” i „Show Me Your Affection”, w ramach projektu Ines nagrywała też Pani piosenki w Barcelonie we współpracy z DJ-em Nitro. Jak wspomina Pani ten rozdział swojej muzycznej działalności i skąd pomysł na powrót do polskiego repertuaru?
Tak, to był taki czas w Polsce, że w radiach wybrzmiewały utwory głównie wyśpiewane w języku angielskim - chciałam się sprawdzić. Na szczęście z mało-dużym sukcesem. Małym, bo mogłam więcej i nie wiem, gdzie bym dzisiaj była, gdybym pozostała wierna temu stylowi, a dużym, bo jak na tamte lata i ze świadomością zupełnego braku zaplecza finansowego, doświadczenia i tzw. pleców w branży obecność na jednej scenie z największymi gwiazdami światowego formatu była dla mnie nie powodem do próżności, ale świadomością, że ktoś we mnie uwierzył i dał mi szansę. To zaś bardziej uskrzydla i rozwija. Odbierałam maile z propozycją nagrania kolejnych utworów i między innymi z zapytaniem o utwór „Sunshine”, który wrzuciliśmy do internetu. Ten utwór zwrócił uwagę producentów z Hiszpanii, na co dzień pracujących w stacjach radiowych. Udzieliłam więc zgody na promocję, a po jakimś czasie promocyjnym otrzymywałam prośby o dostarczenie kolejnych utworów. Jednak coś w sercu się nie zgadzało… To nie był mój język, to nie było moje podwórko. Coraz częściej słyszałam swoje prawdziwe pragnienia. Chciałam śpiewać dla moich przyjaciół z Polski, bawić się z nimi, spotykać, rozmawiać…. Dawać moim najbliższym całą siebie. Niby fajnie, ale nie czułam się spełniona. Dopiero teraz czuję, że jestem tu gdzie powinnam być. Jestem w swoim domu.
W 2014 nagrała Pani w duecie z Zenonem Martyniukiem romantyczny utwór „W sercu mi graj”, który stał się w Polsce prawdziwym przebojem. Czy mogłaby Pani opowiedzieć coś więcej o swojej współpracy z królem disco polo? Możemy się od Pani spodziewać kolejnych podobnych duetów w przyszłości?
To był piękny czas. Początki, niepewność, czy dokonałam właściwego wyboru… Sama zwróciłam uwagę na pana Zenona Martyniuka na pierwszym wspólnym nagrywaniu kolęd w Muzeum Wsi Kieleckiej. Cichy i skromny w swojej osobie. Pomyślałam wtedy, że gdybym w przyszłości zdecydowała się na nagranie duetu, nie wybrałabym najgłośniejszego, najbardziej przystojnego amanta branży, tylko człowieka o dobrym sercu, a tak czułam, będąc obok Zenka na odległość ręki. Po roku na kolejnym wspólnym nagraniu imprezy sylwestrowej potwierdziliśmy wzajemnie swój wybór. Spotkaliśmy się w studiu, gdzie mogłam przedstawić pomysł na nagranie. Chwilę później śpiewaliśmy razem refren i czułam, że to jest to. Bez żadnych schodów zrealizowaliśmy utwór i po krótkim czasie usłyszeliśmy pierwsze efekty. Wszystko wyszło tak naturalnie i lekko, że wspominam to dziś z uśmiechem i wdzięcznością, i nie mam wątpliwości, że moglibyśmy jeszcze kiedyś wspólnie nagrać kolejny wyjątkowy utwór. Tym razem jednak to ja czekam, co przyniesie przekorny los…
Teledyski do największych hitów zespołu Exaited „Nie unikaj”, „Już mnie nie jarasz” czy „Dziś Ci to powiem” doczekały się milionów wyświetleń na Youtubie, a ich teksty bardzo szybko wpadają w ucho. Co Pani zdaniem stanowi sekret sukcesu Exaited? Z którego utworu jest Pani najbardziej dumna?
Sama nie wiem, jak to się stało. Byłam przekonana, że pierwszeństwo na scenie disco polo należy się zespołom z wokalistą na czele, więc nie liczyłam na jakiś spektakularny sukces, a tym bardziej na grono oddanych Fanów i przede wszystkim kobiet. Spełniałam pragnienia mojego serca i oddałam całą siebie. W każdym dźwięku, słowie, geście, uśmiechu, kierowanym w stronę mojej kochanej Publiczności jest wszystko co mam. I to dosłownie wszystko. Nie mam nic więcej. Nie mam pomysłu, recepty, magicznej różdżki, sprytnego pomysłu - nic. Stoję przed nimi taka, jaka jestem, i śpiewam, co poczuję sercem. Może nie jako wokalistka górnych lotów, ale jakbym chciała wyśpiewać całą siebie i wrócić z koncertu, czując jeszcze ciepło ich dłoni. Co mnie wprowadza w zachwyt? Te uśmiechnięte twarze pięknych kobiet, które są najpiękniejszym darem i potwierdzeniem, że życie jest tak pełne niespodzianek. Gdy nieśmiało prosisz o jeden kwiat, a dostajesz cały ogród…
A utwór ten jeden jedyny? Oczywiście „Dziś Ci to powiem”. Autorem utworu jest Adam Konkol. To dla nas prezent i taki mój mały skarb. Adaś miał świetny pomysł na utwór, Tomasz na aranżację, ja na klip i interpretację. Stwierdziliśmy wspólnie po sukcesie, że to nie może się tak skończyć. Że chcemy jeszcze łączyć siły, bo wychodzą z tego fajne pomysły. Pracujemy więc nad kolejnymi - efekty usłyszycie niebawem.
Domyślam się, że między kolejnymi koncertami Exaited słucha Pani różnych utworów muzycznych i czerpie inspiracje z innych artystów. Jak mogłaby Pani opisać swój gust muzyczny?
Poruszył Pan wrażliwą strunę… Po koncertach, gdy już wracam do domu, włączam listę swoich ulubionych utworów, które może nie tyle mnie inspirują, co wyciszają i pomagają wrócić tam, gdzie wszystko się zaczyna.
Nie mogę jednoznacznie określić swojego gustu muzycznego, bo w mojej myśli nie istnieją żadne gatunki muzyczne. Jest muzyka. Jeżeli coś mi się podoba, słucham tego bez końca. Zapewne gdzieś to później w jakimś momencie i tak pojawi się w mojej muzyce, bo przecież sama w tym wzrastam i dojrzewam. To jest cząstka mnie, od której już nie ucieknę, bo prędzej czy później sama mnie dopadnie. Uwielbiam Elvisa Presleya, Piaska, Bajm, chillout i deep house, „Whiskey Tango” Jacka Savoretti, Claudię Leitte i taneczne latino, czyli wspomnienie z ulubionej Hiszpanii. Uwielbiam kizombę, ale czasem mam też ochotę na muzykę filmową czy podesłany ostatnio przez mojego bliskiego przyjaciela przepiękny utwór Pachelbela. Mogę tak wymieniać bez końca. Zależy od dnia - od tego, co chciałabym przywołać czy wreszcie pożegnać.
Co roku w ramach tras koncertowych i festiwali odwiedza Pani kilkadziesiąt polskich miejscowości, zapewniając ich mieszkańcom rozrywkę i przybliżając im muzykę disco polo. Które z miejsc w Polsce, które dotychczas Pani odwiedziła, najbardziej zapadło Pani w pamięć?
Pamiętam wszystkie miejsca, w których słyszę przebijający się przez odsłuchy muzyczne tłum śpiewających ludzi. To jest najpiękniejsze wypowiedzenie wdzięczności i tęsknoty, wyraz szacunku i potwierdzenie, że moja obecność w tym miejscu już na zawsze zapisuje się w pamięci Publiczności i przede wszystkim w moim sercu. Długo jeszcze tym oddycham, a to jest cudowne uczucie. Wiesz, że to, co robisz, ma swoje znaczenie i łączy. Nie przytulasz ich do serca fizycznie, ale czujesz, że nasze serca biją w tym samym rytmie. Jesteśmy razem - tu i teraz. Piękne! Coś, co trwa chwilę, a ma wymiar nieskończoności, bo możesz wspominać bez końca. Mam też oczywiście swoje najbardziej ulubione występy, a ostatnim z wielu było Mrągowo. Gdy zagrały pierwsze dźwięki i pojawiłam się na scenie, wszyscy wstali z miejsc. Może Pan sobie wyobrazić co czułam. Wzruszenie i dreszcze. Słyszę póżniej opinie: „Byłaś tak piękna”. Myślę: „Pewnie byłam”. A jak może wyglądać człowiek, który czuje taką miłość?
9 lutego 2018 ukazał się nowy teledysk grupy Exaited do piosenki „Będę”, a domyślam się, że w planach są już kolejne utwory. Co rok 2018 szykuje dla Pani i dla zespołu?
Już na dniach realizujemy klip do premierowego utworu z Festiwalu w Ostródzie „Kochać to nie grzech”. We wrześniu chciałabym zaś zrealizować klip do kolejnego utworu, który już jest gotowy. Będzie to ostatni teledysk w tym roku. Mam nadzieję, że zdążymy go zrealizować do październikowej trasy koncertowej w USA. Tam są nieograniczone możliwości! Trzymajcie za nas kciuki!
Bardzo dziękuję za wywiad.
Dziękuję za zaproszenie, to jest dla mnie ogromne wyróżnienie. Pozdrawiam wszystkich Fanów, którzy towarzyszą mi na mojej muzycznej drodze. Do zobaczenia na koncertach!
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Agnieszki Drewnickiej i zespołu Exaited, zapraszam na oficjalną stronę grupy:
http://www.exaited.pl/
https://www.facebook.com/exaited.polska/
czwartek, 16 sierpnia 2018
Rozmowa z Patrykiem Kumórem
Patryk Kumór jest pochodzącym z Będzina wokalistą, kompozytorem i autorem tekstów. Karierę muzyczną zaczynał od grania na klawiszach w zespołach metalowych Darzamat i Division by Zero, a w 2010 rozpoczął działalność solową. Na swoim koncie ma trzy udane albumy: „13”, „2/2” i „11”, umiejętnie łączące pop z mocniejszym uderzeniem. Obecnie zaś pracuje nad czwartym, który promuje singiel „Skok na bank”. W wywiadzie Patryk opowiada między innymi o pracy nad swoim nowym krążkiem, muzycznych inspiracjach, współpracy z młodymi muzykami i planach na przyszłość.
Niedawno ukazał się Twój najnowszy utwór „Skok na bank”, mocniejszy od poprzednich i opowiadający o przełamywaniu ograniczeń. Jakie zatem ograniczenia zamierzasz przełamać na swoim nowym albumie?
Ostatni rok był dla mnie bardzo specyficzny. Pisałem masę piosenek, ale nie dla siebie i miałem czas przemyśleć to, co robię ze swoją muzyką. Postanowiłem, że przełamię trochę ograniczenia w swojej głowie. Tworząc przez lata różne utwory, doszedłem do wniosku, że są dobre, ale nie każdy z nich jest w 100% tożsamy ze mną. Przy tej płycie szczególnie skupiam się więc na tym, żeby trzymać się własnych uczuć. Chciałbym przemycać do mojej muzyki więcej kreatywnego chaosu. Nie chcę już tak bardzo kalkulować.
Więcej osobowości, mniej kalkulacji?
Dokładnie tak! Już w utworze „Ogień i lód”, będącym takim pre-releasem, zdaniem niektórych było „dziwacznie” pod względem lirycznym. Teraz poszliśmy krok dalej. Jest jeszcze dynamiczniej, trochę mocniej i bardziej eksperymentalnie. Mieszamy też gatunki i to w takiej formie, w jakiej lubię.
Wspomniałeś o różnych źródłach muzycznych inspiracji. Z tego co wiem zaczynałeś jako klawiszowiec w zespołach metalowych Darzamat i Division by Zero. Czy muzyka metalowa nadal ma wpływ na Twoją twórczość?
Jasne. Graliśmy z zespołem symfoniczny black metal, więc aranżacje, które budowaliśmy na potrzeby utworów były naprawdę pełne - czasami było tego aż za dużo. Pozostało mi więc takie „zboczenie muzyczne”, że cały czas chcę dorzucać do utworów więcej i więcej. W metalu wszystko musi być takie pompatyczne i epickie. Obecnie wychodzę jednak z założenia, że w wielu formach im mniej, tym lepiej. Bardzo istotne jest słowo, którego nie można zagłuszyć. Staram się wyciągnąć z każdego gatunku najlepsze elementy dla siebie. Z miłości do hip hopu wziąłem treść, a z muzyki metalowej zamiłowanie do aranżacji, nie zawsze oczywistych i szablonowych. Z kolei z muzyki popowej, bo lubię takich wykonawców jak Justin Timberlake i Bruno Mars, wziąłem nieprawdopodobny drive tej muzyki, czyli coś, co powoduje, że ten rytm w tobie pulsuje i od początku do końca danego numeru chcesz żyć tą piosenką. Jak się dobrze wsłuchać, w „Skok na bank” odnajdziemy dużo wspomnianych elementów.
Ale rozumiem, że nie zamierzasz growlować na nowym albumie?
Czasami w studiu robimy sobie takie eksperymenty, kiedy dopada nas głupawka po ósmej godzinie pracy. Wchodzę wtedy do studia i sprawdzam, jak brzmiałaby moja piosenka, gdybyśmy mocniej pocisnęli. Tak więc nie planuję, chociaż umiem growlować i nawet w pewnym momencie rozwijałem się w tym kierunku. Kiedyś prowadziłem swoje studio i nagrywałem masę kapel metalowych, którym starałem się podpowiadać, jak odpowiednio wydobyć z siebie te wszystkie jęki i trzaski. Potrzebna jest odpowiednia technika, by po dwóch latach nie chodzić ze zdartym głosem jak nauczyciel po 30 latach w trudnym technikum (śmiech).
W pewnym momencie poczułem, że nie mam już w sobie tego gniewu, który charakteryzuje muzykę metalową. Dlatego odszedłem z zespołu - nie miałem już za bardzo czego z siebie wyrzucać. Poszedłem w stronę muzyki filmowej czy instrumentalnej, miałem też epizody lekko jazzowe. Uspokoiłem tę swoją muzykę, a później przyszedł moment, w którym mam wrażenie, że wszystko we mnie dojrzało. Po 10 latach potrafiłem zamknąć za sobą drzwi i do tego nie wracać. Pamięcią do tego wracam, ale życiowo już nie. Staram się żyć tym co jest i tym co będzie. Stąd też taka ewolucja.
Wspomniałeś o tym, że prowadziłeś studio nagraniowe. Mógłbyś opowiedzieć więcej na ten temat?
Razem z moim przyjacielem Marcinem Blicharskim prowadziliśmy studio w Będzinie przy ulicy Małachowskiego. Mieliśmy firmę organizującą eventy, sesje zdjęciowe i zajmującą się marketingiem, a jednocześnie studio nagrań. Nagrywaliśmy tam reklamy i audycje, a później zajęliśmy się też nagrywaniem muzyki. Na samym końcu okazało się jednak, że nie jesteśmy gotowi na to, co sobie zaplanowaliśmy, czyli połączenie studia nagrań i firmy. Mimo to przez studio przewinęło się bardzo wielu fantastycznych ludzi. Mnóstwo młodych artystów, którzy mieli wielkie marzenia i myśleli, że po dwóch latach będą latali jumbo jetami. Od nich nauczyłem się, że tak nie można. Jeżeli podchodzi się do mikrofonu z nastawieniem, że zarobi się milion dolarów, to nie wiem, czy powinno się do niego podchodzić. Ludzie w dzisiejszych czasach umieją wyczuć fałsz.
Przez pewien czas tworzyłeś muzykę do filmów dokumentalnych. Jak wspominasz to doświadczenie?
Zawsze byłem olbrzymim kinomanem, uwielbiałem muzykę filmową. Zaraził mnie tym mój tata, kiedy kupił mi do pierwszego odtwarzacza CD soundtrack Ennio Morricone z „Misji”. W zespołach zajmowałem się budowaniem nastroju albumów przez aranżacje, więc naturalnym krokiem było myślenie, by wyjąć z tego gitarę i wokal i połączyć muzykę z obrazem. Poznałem człowieka, który bardzo mi zaufał, Maćka Muzyczuka. Był wtedy jednym z koordynatorów produkcji i prowadzącym program „Seryjni mordercy”. Temat był bliski mojej ówczesnej mrocznej wrażliwości, chociaż wymagał ode mnie naprawdę bardzo dużej sprawności kompozycyjnej. Postanowiłem się z tym zmierzyć i udało mi się, do dziś nie mam pojęcia jak. Dysponowałem jedynie poskładanym komputerem i prostym syntezatorem. Sam zajmowałem się kompozycją, aranżacjami i produkcją. Wychodziło to na tyle dobrze, że podpisaliśmy umowę na cały cykl, a po latach kupił go Discovery World. Do dzisiaj uważam to za jeden z przełomowych momentów w moim życiu. Tak bardzo to polubiłem, że robiłem to chyba z osiem lat i planuję za kilka lat do tego wrócić.
Bardzo chciałbym kiedyś stworzyć muzykę do filmu fabularnego. Zawsze byłem fanem Tima Burtona i Danny’ego Elfmana. Uważam, że są takie połączenia reżyser-kompozytor, których się po prostu nie zmienia. Do dzisiaj jak przypominam sobie każdy film Burtona, to słyszę początek muzyki do filmu i już doskonale wiem, że to jest Danny Elfman. Tego się nie da pomylić.
Czyli już wiem, skąd u Ciebie tatuaż z Edwardem Nożycorękim…
Tak, z Edwardem, gnijącą panną młodą i Frankenweeniem. Dużo moich tatuaży jest poświęconych Burtonowi, ale pojawi się ich jeszcze więcej, bo to jest facet, który do dzisiaj bardzo mnie inspiruje. Jako artysta jest jednostką totalnie wybitną. Można nie lubić tej formy pastiszu, ale uważam, że na pewno nie jest facetem, obok którego twórczości przejdziesz obojętnie. W pewnym momencie życia jego historie tłumaczyły mi, że jest na świecie miejsce dla ludzi, którzy są pozytywnymi wariatami i nie kalkulują, tylko od lat robią swoje. Tylko tacy wariaci potrafią tak zainspirować drugiego człowieka, że poświęca im się kawałek swojego ciała.
Jesteś częstym bywalcem tzw. writing campów, które odbywały się między innymi w Amsterdamie, Londynie i na Santorini. Na czym dokładnie polegają te obozy i czym się tam zajmujecie?
Trzy lata temu pojechałem na pierwszy taki obóz kompozytorski do Londynu. Spotykasz obcych sobie ludzi, 50 osób jest dzielonych na trzyosobowe pokoje, wśród nich wokaliści, top-linerzy, tekściarze i producenci. Siadamy o godzinie 9 rano przy kawie, kończymy o północy lub o 2 w nocy przy piwie i w jeden dzień piszemy jedną piosenkę, od stworzenia kompozycji i tekstu po nagranie wokali i pełną produkcję. W jeden dzień robisz utwór z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziałeś na oczy. Na początku wydawało mi się nienormalne, bo lepiej pracować z ludźmi, których się zna. Dzięki temu nauczyłem się jednak, że nie liczy się dokładnie to, czy w tej piosence będzie więcej mojej melodii czy kogoś innego. Głównym celem na samym końcu jest piosenka, której wszyscy słuchamy i mówimy: „Wow, sam bym tego nie zrobił!”.
Od tamtego czasu udało mi się poznać na writing campach mnóstwo ludzi, np. Sigalę czy Steve’a Manovskiego. Ludzi, którzy produkowali muzykę dla Rudimental, Johna Newmana i Amy Winehouse. Piszemy do siebie na Facebooku czy Instagramie, zdzwaniamy się przez Skype’a lub raz na trzy miesiące spotykamy się, żeby popisać coś razem. To nieustająca wymiana informacji, emocji i doświadczeń. Rynek w każdym kraju jest inny, my np. mamy pewne uwielbienie do słowiańskiej melodyki. Oni tego nie znają i jak im pokazywałem słowiańską rdzenną muzykę, to byli zachwyceni i chcieli z tym dalej działać. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku co najmniej trzy-cztery razy wybiorę się gdzieś popisać utwory, czy to dla siebie, czy dla kogoś innego.
Domyślam się, że to dzięki obozom zacząłeś pracować z zagranicznymi producentami.
Tak. Wcześniej mało dopuszczałem do swoich produkcji ludzi, których za dobrze nie znam. Po dwóch-trzech latach potworzyły się już jakieś relacje i wiem, że dalej będę pracował z takimi fantastycznymi ludźmi jak Netta Nimrodi i Arie Burshtein. Po raz pierwszy usłyszałem o nich na campie eurowizyjnym w Amsterdamie, gdzie byliśmy razem z Kasią Moś. Potem poznaliśmy się lepiej na campie w Sopocie (pierwszym w Polsce, organizowanym przez ZAiKS i Universal Music). Wchodząc do pokoju, spojrzałem na nich, oni na mnie, zagraliśmy 15 minut z gitarami i zacząłem się zastanawiać, gdzie byli całe moje życie. Mamy ze sobą świetny kontakt.
Piszesz też dużo utworów dla innych artystów, co na pewno wymaga wczucia się w ich emocje i podejście do świata. Czy łatwo jest tworzyć muzykę dla kogoś?
Mam takie podejście, przywiezione od chłopaków z Londynu, że pierwsze cztery godziny pisania piosenki to rozmowa o niej z artystą. Nie chcę pod koniec dnia czuć, że to jest moja piosenka. Chcę, żeby wykonawca ją czuł i bronił do końca życia jako swojej. Ja jestem od tego, żeby komuś doradzić i żeby ktoś skorzystał z mojego warsztatu. Mogę myśleć, że czyjeś przemyślenia są błędne, ale ta osoba ma 22 lata i pełne prawo, żeby tak uważać. Muszę wtedy wrócić myślami do momentu, kiedy ja tak myślałem i wiarygodnie to opisać. Tak było w przypadku Marty Gałuszewskiej czy Michała Szczygła, dla których pisałem piosenki na potrzeby programu „The Voice of Poland”. Pamiętam jak Michał powiedział mi, że nie chciałby być niewiarygodny w tym, co teraz napiszemy. Pomyślałem, że ten gość ma 19 lat i łeb na karku, bo podstawową rzeczą w muzyce jest to, by czuć własny repertuar. Napisaliśmy w trzy dni dwa utwory, które stały się dużymi przebojami, a ludzie czują, że to jest wiarygodne i prawdziwe. Tym bardziej, że Michał miał bardzo duży wpływ na swoją piosenkę, a Marta jako współautorka melodii jeszcze większy.
Często współpracujesz z młodymi artystami, w dużej mierze bardzo młodzi są też Twoi fani. Czego jako 36-latek uczysz się od nastolatków i młodych dorosłych?
Świeżego spojrzenia na życie. Często przypominają mi o tym, że życie może być czasami nieodpowiedzialne i naiwne. W pewnym momencie, jak miałem 33 lata, wpadłem w taką pętlę wstawania rano i mechanicznego wykonywania pewnych zadań, które wiem, że prowadzą mnie w danym kierunku. O ile to jest fajne w biznesie i marketingu, o tyle jest bardzo niedobre dla procesu twórczego. Młodzi pokazują mi, że muzyka to przede wszystkim zabawa. Dalej uważam, że mam jeszcze w życiu bardzo dużo do zrobienia. W ostatnim czasie miałem okazję pracować z Urszulą. Spotkaliśmy się na jednym z campów, gdzie przyjechał znajomy producent ze Szwajcarii i w ten sam dzień napisaliśmy jej nowy singiel. To działa dobrze na wszystkich, bo mam wrażenie, że pracując z bardzo doświadczonym wokalistą, to ja jestem dla niego świeżą krwią, która otworzy mu w głowie pewne furtki.
Swego czasu dużo przesiadywałeś na siłowni i przeszedłeś sporą metamorfozę. Jaką rolę odgrywa w Twoim życiu sport?
Ubolewam nad tym, że od pół roku, najpierw z powodu kontuzji barku, a potem bardzo zintensyfikowanej pracy, nie mogłem poświęcać temu tyle czasu jak przez poprzednie dwa lata. Wcześniej potrafiłem trenować sześć razy w tygodniu. Teraz już tak dobrze nie jest, ale planuję od początku sierpnia wrócić do trenowania przynajmniej raz dziennie przez pięć dni w tygodniu. Któregoś dnia rano, w czasach gdy graliśmy masę koncertów, spojrzałem w lustro i pomyślałem, że coś jest ze mną nie tak. Stanąłem na wagę, zobaczyłem, ile ważę i zwariowałem - nigdy nie sądziłem, że mógłbym tyle ważyć. Byłem młody, gniewny i pociągnął mnie rock'n'roll. Nie stroniłem od bardzo niezdrowego jedzenia, alkoholu i fajek. Z dnia na dzień czułem się coraz gorzej.
W końcu chwyciłem torbę, założyłem stare dresy i buty i postanowiłem zrobić coś ze swoim życiem. Byłem tak totalnie zajechany, że skończyło się dwoma omdleniami w pierwszych trzech tygodniach, ale potem weszło mi to w krew. Kiedy jednak zszedłem z 108,5 kg do 69 kg, zauważyłem, że przeginam w drugą stronę. Co dwa tygodnie mierzyłem, czy przypadkiem nie mam za dużo tkanki tłuszczowej, chociaż i tak miałem prawie same mięśnie i kości. Przesadzając w drugą stronę, znów nie miałem na nic siły. Byłem po jednej stronie, byłem po drugiej, więc teraz mam zamiar stanąć w środku. Nie muszę się każdemu podobać i nie mam parcia, żeby chodzić z kaloryferem na brzuchu. Natomiast chciałbym trzymać się w dobrej formie fizycznej, bo wiem, że dzięki temu będę zdrowszy i będę mógł więcej pracować.
Dużo podróżujesz, nie tylko w celach zawodowych. Jakie miejsce mógłbyś nazwać swoim „rajem na ziemi”?
To jest najprawdopodobniej miejsce, którego jeszcze nie odwiedziłem. Są takie dwa. Jeden region to Kalifornia, którą zawsze chciałem zobaczyć. Cały czas czekam jednak na moment, kiedy będę mógł to zrobić ze zdrową głową. Dzisiaj boję się, że jestem do tego stopnia nienormalny, że mógłbym nagle stwierdzić, że chcę tam mieszkać. Zawsze marzyłem też, żeby odwiedzić Japonię, bo ta kultura w pewnym momencie życia była dla mnie bardzo ważna i inspirująca. Uwielbiam filmy Kurosawy i dużo czytałem o samurajach, więc chciałbym tam polecieć. Podróże otwierają głowę. Śmieję się, że zjechałem pół świata, grając z zespołem, ale nigdy nie widziałem go inaczej niż zza szyby busa. Teraz kiedy mam okazję polecieć sobie gdzieś na cztery dni, to np. jestem w Amsterdamie siódmy raz, ale po raz pierwszy mogę naprawdę zobaczyć miasto.
Twoje dotychczasowe płyty to „13”, „2/2” i „11”. Czy kolejna też będzie miała liczbowy tytuł?
Chcemy odejść od tematu, aczkolwiek nie do końca. Jest już pomysł na nazwę nowej płyty - jedni będą ją odczytywać jako literę, drudzy jako liczbę. Chciałbym zamknąć drzwi za tamtymi trzema albumami. Śmieję się, że tamte trzy to było takie the best of tego, co mam w głowie. Były tam bardzo różne piosenki, chociaż „11” miała już więcej spójnych treści. Teraz stawiam przede wszystkim na równość materiału. Nie chcę mieć później odczucia, że można było coś dodać lub ująć. Chcę ją zrobić dokładnie tak jak ją słyszę w głowie i wtedy dać pod ocenę ludzi. Bez kalkulacji. Ważne, żebym ja czuł się z tą płytą dobrze.
Planujesz jakieś duety?
W planach jest bardzo dużo kolaboracji. Jedna już powstała - z Malikiem Montaną nagraliśmy utwór promujący DSF Kickboxing Challenge, który ma się stać hymnem federacji. To dla mnie duże wyróżnienie. Niedługo pojawi się z klipem w sieci. Potem jeszcze jedna kolaboracja z innym raperem, a następnie z fantastyczną artystką, moją muzyczną przyjaciółką od serca, ale na razie nie mogę więcej zdradzać. Te trzy rzeczy na pewno się wydarzą. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, płyta ukaże się jeszcze w tym roku. Chciałbym, żeby była moją wizytówką i takim nieformalnym debiutem.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Patryka Kumóra i jego muzycznej kariery, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/PatrykOfficial/
https://www.instagram.com/patrykkumor/
(Foto: Edmund Magdebursky)
Niedawno ukazał się Twój najnowszy utwór „Skok na bank”, mocniejszy od poprzednich i opowiadający o przełamywaniu ograniczeń. Jakie zatem ograniczenia zamierzasz przełamać na swoim nowym albumie?
Ostatni rok był dla mnie bardzo specyficzny. Pisałem masę piosenek, ale nie dla siebie i miałem czas przemyśleć to, co robię ze swoją muzyką. Postanowiłem, że przełamię trochę ograniczenia w swojej głowie. Tworząc przez lata różne utwory, doszedłem do wniosku, że są dobre, ale nie każdy z nich jest w 100% tożsamy ze mną. Przy tej płycie szczególnie skupiam się więc na tym, żeby trzymać się własnych uczuć. Chciałbym przemycać do mojej muzyki więcej kreatywnego chaosu. Nie chcę już tak bardzo kalkulować.
Więcej osobowości, mniej kalkulacji?
Dokładnie tak! Już w utworze „Ogień i lód”, będącym takim pre-releasem, zdaniem niektórych było „dziwacznie” pod względem lirycznym. Teraz poszliśmy krok dalej. Jest jeszcze dynamiczniej, trochę mocniej i bardziej eksperymentalnie. Mieszamy też gatunki i to w takiej formie, w jakiej lubię.
Wspomniałeś o różnych źródłach muzycznych inspiracji. Z tego co wiem zaczynałeś jako klawiszowiec w zespołach metalowych Darzamat i Division by Zero. Czy muzyka metalowa nadal ma wpływ na Twoją twórczość?
Jasne. Graliśmy z zespołem symfoniczny black metal, więc aranżacje, które budowaliśmy na potrzeby utworów były naprawdę pełne - czasami było tego aż za dużo. Pozostało mi więc takie „zboczenie muzyczne”, że cały czas chcę dorzucać do utworów więcej i więcej. W metalu wszystko musi być takie pompatyczne i epickie. Obecnie wychodzę jednak z założenia, że w wielu formach im mniej, tym lepiej. Bardzo istotne jest słowo, którego nie można zagłuszyć. Staram się wyciągnąć z każdego gatunku najlepsze elementy dla siebie. Z miłości do hip hopu wziąłem treść, a z muzyki metalowej zamiłowanie do aranżacji, nie zawsze oczywistych i szablonowych. Z kolei z muzyki popowej, bo lubię takich wykonawców jak Justin Timberlake i Bruno Mars, wziąłem nieprawdopodobny drive tej muzyki, czyli coś, co powoduje, że ten rytm w tobie pulsuje i od początku do końca danego numeru chcesz żyć tą piosenką. Jak się dobrze wsłuchać, w „Skok na bank” odnajdziemy dużo wspomnianych elementów.
Ale rozumiem, że nie zamierzasz growlować na nowym albumie?
Czasami w studiu robimy sobie takie eksperymenty, kiedy dopada nas głupawka po ósmej godzinie pracy. Wchodzę wtedy do studia i sprawdzam, jak brzmiałaby moja piosenka, gdybyśmy mocniej pocisnęli. Tak więc nie planuję, chociaż umiem growlować i nawet w pewnym momencie rozwijałem się w tym kierunku. Kiedyś prowadziłem swoje studio i nagrywałem masę kapel metalowych, którym starałem się podpowiadać, jak odpowiednio wydobyć z siebie te wszystkie jęki i trzaski. Potrzebna jest odpowiednia technika, by po dwóch latach nie chodzić ze zdartym głosem jak nauczyciel po 30 latach w trudnym technikum (śmiech).
W pewnym momencie poczułem, że nie mam już w sobie tego gniewu, który charakteryzuje muzykę metalową. Dlatego odszedłem z zespołu - nie miałem już za bardzo czego z siebie wyrzucać. Poszedłem w stronę muzyki filmowej czy instrumentalnej, miałem też epizody lekko jazzowe. Uspokoiłem tę swoją muzykę, a później przyszedł moment, w którym mam wrażenie, że wszystko we mnie dojrzało. Po 10 latach potrafiłem zamknąć za sobą drzwi i do tego nie wracać. Pamięcią do tego wracam, ale życiowo już nie. Staram się żyć tym co jest i tym co będzie. Stąd też taka ewolucja.
Wspomniałeś o tym, że prowadziłeś studio nagraniowe. Mógłbyś opowiedzieć więcej na ten temat?
Razem z moim przyjacielem Marcinem Blicharskim prowadziliśmy studio w Będzinie przy ulicy Małachowskiego. Mieliśmy firmę organizującą eventy, sesje zdjęciowe i zajmującą się marketingiem, a jednocześnie studio nagrań. Nagrywaliśmy tam reklamy i audycje, a później zajęliśmy się też nagrywaniem muzyki. Na samym końcu okazało się jednak, że nie jesteśmy gotowi na to, co sobie zaplanowaliśmy, czyli połączenie studia nagrań i firmy. Mimo to przez studio przewinęło się bardzo wielu fantastycznych ludzi. Mnóstwo młodych artystów, którzy mieli wielkie marzenia i myśleli, że po dwóch latach będą latali jumbo jetami. Od nich nauczyłem się, że tak nie można. Jeżeli podchodzi się do mikrofonu z nastawieniem, że zarobi się milion dolarów, to nie wiem, czy powinno się do niego podchodzić. Ludzie w dzisiejszych czasach umieją wyczuć fałsz.
Przez pewien czas tworzyłeś muzykę do filmów dokumentalnych. Jak wspominasz to doświadczenie?
Zawsze byłem olbrzymim kinomanem, uwielbiałem muzykę filmową. Zaraził mnie tym mój tata, kiedy kupił mi do pierwszego odtwarzacza CD soundtrack Ennio Morricone z „Misji”. W zespołach zajmowałem się budowaniem nastroju albumów przez aranżacje, więc naturalnym krokiem było myślenie, by wyjąć z tego gitarę i wokal i połączyć muzykę z obrazem. Poznałem człowieka, który bardzo mi zaufał, Maćka Muzyczuka. Był wtedy jednym z koordynatorów produkcji i prowadzącym program „Seryjni mordercy”. Temat był bliski mojej ówczesnej mrocznej wrażliwości, chociaż wymagał ode mnie naprawdę bardzo dużej sprawności kompozycyjnej. Postanowiłem się z tym zmierzyć i udało mi się, do dziś nie mam pojęcia jak. Dysponowałem jedynie poskładanym komputerem i prostym syntezatorem. Sam zajmowałem się kompozycją, aranżacjami i produkcją. Wychodziło to na tyle dobrze, że podpisaliśmy umowę na cały cykl, a po latach kupił go Discovery World. Do dzisiaj uważam to za jeden z przełomowych momentów w moim życiu. Tak bardzo to polubiłem, że robiłem to chyba z osiem lat i planuję za kilka lat do tego wrócić.
Bardzo chciałbym kiedyś stworzyć muzykę do filmu fabularnego. Zawsze byłem fanem Tima Burtona i Danny’ego Elfmana. Uważam, że są takie połączenia reżyser-kompozytor, których się po prostu nie zmienia. Do dzisiaj jak przypominam sobie każdy film Burtona, to słyszę początek muzyki do filmu i już doskonale wiem, że to jest Danny Elfman. Tego się nie da pomylić.
Czyli już wiem, skąd u Ciebie tatuaż z Edwardem Nożycorękim…
Tak, z Edwardem, gnijącą panną młodą i Frankenweeniem. Dużo moich tatuaży jest poświęconych Burtonowi, ale pojawi się ich jeszcze więcej, bo to jest facet, który do dzisiaj bardzo mnie inspiruje. Jako artysta jest jednostką totalnie wybitną. Można nie lubić tej formy pastiszu, ale uważam, że na pewno nie jest facetem, obok którego twórczości przejdziesz obojętnie. W pewnym momencie życia jego historie tłumaczyły mi, że jest na świecie miejsce dla ludzi, którzy są pozytywnymi wariatami i nie kalkulują, tylko od lat robią swoje. Tylko tacy wariaci potrafią tak zainspirować drugiego człowieka, że poświęca im się kawałek swojego ciała.
(Foto: Edmund Magdebursky)
Jesteś częstym bywalcem tzw. writing campów, które odbywały się między innymi w Amsterdamie, Londynie i na Santorini. Na czym dokładnie polegają te obozy i czym się tam zajmujecie?
Trzy lata temu pojechałem na pierwszy taki obóz kompozytorski do Londynu. Spotykasz obcych sobie ludzi, 50 osób jest dzielonych na trzyosobowe pokoje, wśród nich wokaliści, top-linerzy, tekściarze i producenci. Siadamy o godzinie 9 rano przy kawie, kończymy o północy lub o 2 w nocy przy piwie i w jeden dzień piszemy jedną piosenkę, od stworzenia kompozycji i tekstu po nagranie wokali i pełną produkcję. W jeden dzień robisz utwór z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziałeś na oczy. Na początku wydawało mi się nienormalne, bo lepiej pracować z ludźmi, których się zna. Dzięki temu nauczyłem się jednak, że nie liczy się dokładnie to, czy w tej piosence będzie więcej mojej melodii czy kogoś innego. Głównym celem na samym końcu jest piosenka, której wszyscy słuchamy i mówimy: „Wow, sam bym tego nie zrobił!”.
Od tamtego czasu udało mi się poznać na writing campach mnóstwo ludzi, np. Sigalę czy Steve’a Manovskiego. Ludzi, którzy produkowali muzykę dla Rudimental, Johna Newmana i Amy Winehouse. Piszemy do siebie na Facebooku czy Instagramie, zdzwaniamy się przez Skype’a lub raz na trzy miesiące spotykamy się, żeby popisać coś razem. To nieustająca wymiana informacji, emocji i doświadczeń. Rynek w każdym kraju jest inny, my np. mamy pewne uwielbienie do słowiańskiej melodyki. Oni tego nie znają i jak im pokazywałem słowiańską rdzenną muzykę, to byli zachwyceni i chcieli z tym dalej działać. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku co najmniej trzy-cztery razy wybiorę się gdzieś popisać utwory, czy to dla siebie, czy dla kogoś innego.
Domyślam się, że to dzięki obozom zacząłeś pracować z zagranicznymi producentami.
Tak. Wcześniej mało dopuszczałem do swoich produkcji ludzi, których za dobrze nie znam. Po dwóch-trzech latach potworzyły się już jakieś relacje i wiem, że dalej będę pracował z takimi fantastycznymi ludźmi jak Netta Nimrodi i Arie Burshtein. Po raz pierwszy usłyszałem o nich na campie eurowizyjnym w Amsterdamie, gdzie byliśmy razem z Kasią Moś. Potem poznaliśmy się lepiej na campie w Sopocie (pierwszym w Polsce, organizowanym przez ZAiKS i Universal Music). Wchodząc do pokoju, spojrzałem na nich, oni na mnie, zagraliśmy 15 minut z gitarami i zacząłem się zastanawiać, gdzie byli całe moje życie. Mamy ze sobą świetny kontakt.
Piszesz też dużo utworów dla innych artystów, co na pewno wymaga wczucia się w ich emocje i podejście do świata. Czy łatwo jest tworzyć muzykę dla kogoś?
Mam takie podejście, przywiezione od chłopaków z Londynu, że pierwsze cztery godziny pisania piosenki to rozmowa o niej z artystą. Nie chcę pod koniec dnia czuć, że to jest moja piosenka. Chcę, żeby wykonawca ją czuł i bronił do końca życia jako swojej. Ja jestem od tego, żeby komuś doradzić i żeby ktoś skorzystał z mojego warsztatu. Mogę myśleć, że czyjeś przemyślenia są błędne, ale ta osoba ma 22 lata i pełne prawo, żeby tak uważać. Muszę wtedy wrócić myślami do momentu, kiedy ja tak myślałem i wiarygodnie to opisać. Tak było w przypadku Marty Gałuszewskiej czy Michała Szczygła, dla których pisałem piosenki na potrzeby programu „The Voice of Poland”. Pamiętam jak Michał powiedział mi, że nie chciałby być niewiarygodny w tym, co teraz napiszemy. Pomyślałem, że ten gość ma 19 lat i łeb na karku, bo podstawową rzeczą w muzyce jest to, by czuć własny repertuar. Napisaliśmy w trzy dni dwa utwory, które stały się dużymi przebojami, a ludzie czują, że to jest wiarygodne i prawdziwe. Tym bardziej, że Michał miał bardzo duży wpływ na swoją piosenkę, a Marta jako współautorka melodii jeszcze większy.
Często współpracujesz z młodymi artystami, w dużej mierze bardzo młodzi są też Twoi fani. Czego jako 36-latek uczysz się od nastolatków i młodych dorosłych?
Świeżego spojrzenia na życie. Często przypominają mi o tym, że życie może być czasami nieodpowiedzialne i naiwne. W pewnym momencie, jak miałem 33 lata, wpadłem w taką pętlę wstawania rano i mechanicznego wykonywania pewnych zadań, które wiem, że prowadzą mnie w danym kierunku. O ile to jest fajne w biznesie i marketingu, o tyle jest bardzo niedobre dla procesu twórczego. Młodzi pokazują mi, że muzyka to przede wszystkim zabawa. Dalej uważam, że mam jeszcze w życiu bardzo dużo do zrobienia. W ostatnim czasie miałem okazję pracować z Urszulą. Spotkaliśmy się na jednym z campów, gdzie przyjechał znajomy producent ze Szwajcarii i w ten sam dzień napisaliśmy jej nowy singiel. To działa dobrze na wszystkich, bo mam wrażenie, że pracując z bardzo doświadczonym wokalistą, to ja jestem dla niego świeżą krwią, która otworzy mu w głowie pewne furtki.
(Foto: Edmund Magdebursky)
Swego czasu dużo przesiadywałeś na siłowni i przeszedłeś sporą metamorfozę. Jaką rolę odgrywa w Twoim życiu sport?
Ubolewam nad tym, że od pół roku, najpierw z powodu kontuzji barku, a potem bardzo zintensyfikowanej pracy, nie mogłem poświęcać temu tyle czasu jak przez poprzednie dwa lata. Wcześniej potrafiłem trenować sześć razy w tygodniu. Teraz już tak dobrze nie jest, ale planuję od początku sierpnia wrócić do trenowania przynajmniej raz dziennie przez pięć dni w tygodniu. Któregoś dnia rano, w czasach gdy graliśmy masę koncertów, spojrzałem w lustro i pomyślałem, że coś jest ze mną nie tak. Stanąłem na wagę, zobaczyłem, ile ważę i zwariowałem - nigdy nie sądziłem, że mógłbym tyle ważyć. Byłem młody, gniewny i pociągnął mnie rock'n'roll. Nie stroniłem od bardzo niezdrowego jedzenia, alkoholu i fajek. Z dnia na dzień czułem się coraz gorzej.
W końcu chwyciłem torbę, założyłem stare dresy i buty i postanowiłem zrobić coś ze swoim życiem. Byłem tak totalnie zajechany, że skończyło się dwoma omdleniami w pierwszych trzech tygodniach, ale potem weszło mi to w krew. Kiedy jednak zszedłem z 108,5 kg do 69 kg, zauważyłem, że przeginam w drugą stronę. Co dwa tygodnie mierzyłem, czy przypadkiem nie mam za dużo tkanki tłuszczowej, chociaż i tak miałem prawie same mięśnie i kości. Przesadzając w drugą stronę, znów nie miałem na nic siły. Byłem po jednej stronie, byłem po drugiej, więc teraz mam zamiar stanąć w środku. Nie muszę się każdemu podobać i nie mam parcia, żeby chodzić z kaloryferem na brzuchu. Natomiast chciałbym trzymać się w dobrej formie fizycznej, bo wiem, że dzięki temu będę zdrowszy i będę mógł więcej pracować.
Dużo podróżujesz, nie tylko w celach zawodowych. Jakie miejsce mógłbyś nazwać swoim „rajem na ziemi”?
To jest najprawdopodobniej miejsce, którego jeszcze nie odwiedziłem. Są takie dwa. Jeden region to Kalifornia, którą zawsze chciałem zobaczyć. Cały czas czekam jednak na moment, kiedy będę mógł to zrobić ze zdrową głową. Dzisiaj boję się, że jestem do tego stopnia nienormalny, że mógłbym nagle stwierdzić, że chcę tam mieszkać. Zawsze marzyłem też, żeby odwiedzić Japonię, bo ta kultura w pewnym momencie życia była dla mnie bardzo ważna i inspirująca. Uwielbiam filmy Kurosawy i dużo czytałem o samurajach, więc chciałbym tam polecieć. Podróże otwierają głowę. Śmieję się, że zjechałem pół świata, grając z zespołem, ale nigdy nie widziałem go inaczej niż zza szyby busa. Teraz kiedy mam okazję polecieć sobie gdzieś na cztery dni, to np. jestem w Amsterdamie siódmy raz, ale po raz pierwszy mogę naprawdę zobaczyć miasto.
Twoje dotychczasowe płyty to „13”, „2/2” i „11”. Czy kolejna też będzie miała liczbowy tytuł?
Chcemy odejść od tematu, aczkolwiek nie do końca. Jest już pomysł na nazwę nowej płyty - jedni będą ją odczytywać jako literę, drudzy jako liczbę. Chciałbym zamknąć drzwi za tamtymi trzema albumami. Śmieję się, że tamte trzy to było takie the best of tego, co mam w głowie. Były tam bardzo różne piosenki, chociaż „11” miała już więcej spójnych treści. Teraz stawiam przede wszystkim na równość materiału. Nie chcę mieć później odczucia, że można było coś dodać lub ująć. Chcę ją zrobić dokładnie tak jak ją słyszę w głowie i wtedy dać pod ocenę ludzi. Bez kalkulacji. Ważne, żebym ja czuł się z tą płytą dobrze.
Planujesz jakieś duety?
W planach jest bardzo dużo kolaboracji. Jedna już powstała - z Malikiem Montaną nagraliśmy utwór promujący DSF Kickboxing Challenge, który ma się stać hymnem federacji. To dla mnie duże wyróżnienie. Niedługo pojawi się z klipem w sieci. Potem jeszcze jedna kolaboracja z innym raperem, a następnie z fantastyczną artystką, moją muzyczną przyjaciółką od serca, ale na razie nie mogę więcej zdradzać. Te trzy rzeczy na pewno się wydarzą. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, płyta ukaże się jeszcze w tym roku. Chciałbym, żeby była moją wizytówką i takim nieformalnym debiutem.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Patryka Kumóra i jego muzycznej kariery, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę:
https://www.facebook.com/PatrykOfficial/
https://www.instagram.com/patrykkumor/
piątek, 10 sierpnia 2018
Interview with Don Diamont
Don Diamont is an American actor, best known for playing Brad Carlton in "The Young and the Restless" and Bill Spencer Jr. in "The Bold and the Beautiful". He was also working as a model for several years and in 1990 was chosen as one of the 50 most beautiful people in the world by "People Magazine". Recently he released a book "My Seven Sons and How We Raised Each Other" about him being a father of seven boys. In the interview, Don Diamont is talking about his modeling career, playing in soap operas, fatherhood and favourite sports.
You started your career from modeling in the early 1980s, at the time when male modeling was becoming popular. What are your favourite memories from photoshoots, fashion shows and commercial campaigns?
I suppose going to Paris at 19 years old having never been abroad and not speaking the language. Being in such a foreign situation was a really eye-opening and extraordinary time. One shoot that really sticks out was with legendary fashion photographer Herb Ritts for a Gianfranco Ferré print ad campaign.
From 1985 to 2008 you played the role of Brad Carlton in an American soap opera "The Young and the Restless". Your character went from being a gardener to being a prosperous businessman. What is it like to play one character for almost 25 years? Has this role affected your personality in any way?
"The Young and the Restless" was a tremendous opportunity. It was a wonderful experience because it allowed me to grown and evolve in a way that other mediums don’t allow. And I have no issue separating the character from my real life.
After your departure from "The Young and the Restless" you started playing Bill Spencer Jr. in "The Bold and the Beautiful". He is described as "devilish" and "ruthless". Do you remember your first day on the set of this show? What do you like most about Bill and his behavior?
My first day on the set was very exhilarating. I felt comfortable in Bill's shoes. I was very excited for the character to be in scenes with Susan Flannery who played Stephanie Forrester.
"The Bold and the Beautiful" is very popular in Poland and you have a lot of fans there. Do you have any special memories associated with your Polish fans?
I really haven't had an opportunity to meet my Polish fans and I hope down the road maybe we could do a location shoot in Poland so we could have an opportunity to interact with them.
In May 2018 you released a book "My Seven Sons and How We Raised Each Other", which is a sort of a memoir or autobiography about your fatherhood experience. It is very touching and personal. Was it difficult for you to share private and even intimate facts from your life with your fans?
The process itself was difficult. Going through the minutia of some very painful experiences of my life took a lot of effort.
In the title of the book you say that you and your seven sons raised each other. What are the most important things that you learned from your children?
Patience, I guess, and in some ways you have to approach every child differently. Personalities and temperaments. Kids aren’t cookie cutter.
You were and still are a very keen sportsman and you share the love for sports with your sons. What are your favourite activities to stay healthy and in shape?
I do a lot of cardio and continue to lift weights. I've spent some time boxing and swimming.
Can you tell us something more about your plans for the foreseeable future?
I don't have a grand plan. Just to continue to enjoy my family and appreciate playing Dollar Bill. I'm thankful for my blessings.
You started your career from modeling in the early 1980s, at the time when male modeling was becoming popular. What are your favourite memories from photoshoots, fashion shows and commercial campaigns?
I suppose going to Paris at 19 years old having never been abroad and not speaking the language. Being in such a foreign situation was a really eye-opening and extraordinary time. One shoot that really sticks out was with legendary fashion photographer Herb Ritts for a Gianfranco Ferré print ad campaign.
From 1985 to 2008 you played the role of Brad Carlton in an American soap opera "The Young and the Restless". Your character went from being a gardener to being a prosperous businessman. What is it like to play one character for almost 25 years? Has this role affected your personality in any way?
"The Young and the Restless" was a tremendous opportunity. It was a wonderful experience because it allowed me to grown and evolve in a way that other mediums don’t allow. And I have no issue separating the character from my real life.
After your departure from "The Young and the Restless" you started playing Bill Spencer Jr. in "The Bold and the Beautiful". He is described as "devilish" and "ruthless". Do you remember your first day on the set of this show? What do you like most about Bill and his behavior?
My first day on the set was very exhilarating. I felt comfortable in Bill's shoes. I was very excited for the character to be in scenes with Susan Flannery who played Stephanie Forrester.
"The Bold and the Beautiful" is very popular in Poland and you have a lot of fans there. Do you have any special memories associated with your Polish fans?
I really haven't had an opportunity to meet my Polish fans and I hope down the road maybe we could do a location shoot in Poland so we could have an opportunity to interact with them.
In May 2018 you released a book "My Seven Sons and How We Raised Each Other", which is a sort of a memoir or autobiography about your fatherhood experience. It is very touching and personal. Was it difficult for you to share private and even intimate facts from your life with your fans?
The process itself was difficult. Going through the minutia of some very painful experiences of my life took a lot of effort.
In the title of the book you say that you and your seven sons raised each other. What are the most important things that you learned from your children?
Patience, I guess, and in some ways you have to approach every child differently. Personalities and temperaments. Kids aren’t cookie cutter.
You were and still are a very keen sportsman and you share the love for sports with your sons. What are your favourite activities to stay healthy and in shape?
I do a lot of cardio and continue to lift weights. I've spent some time boxing and swimming.
Can you tell us something more about your plans for the foreseeable future?
I don't have a grand plan. Just to continue to enjoy my family and appreciate playing Dollar Bill. I'm thankful for my blessings.
If you want to learn more about Don Diamont and his acting career, please visit his official website:
Wywiad z Donem Diamontem
Don Diamont jest amerykańskim aktorem, znanym przede wszystkim z ról Brada Carltona w „Żarze młodości” i Billa Spencera Jr. w „Modzie na sukces”. Przez kilka lat pracował również jako model, a w 1990 został wybrany jednym z 50 najpiękniejszych ludzi na świecie w rankingu magazynu „People”. Niedawno wydał książkę „My Seven Sons and How We Raised Each Other”, w której opisuje swoje ojcowskie doświadczenia z siedmioma chłopcami. W wywiadzie Don Diamont opowiada o swojej karierze w modelingu, graniu w operach mydlanych, ojcostwie i ulubionych sportach.
Zaczął Pan swoją karierę na początku lat 80. od pracy modela, w czasach gdy męski modeling dopiero zaczynał być popularny. Jakie są Pana ulubione wspomnienia z sesji zdjęciowych, pokazów mody i kampanii reklamowych?
Myślę, że wyjazd do Paryża w wieku 19 lat - nigdy wcześniej nie byłem za granicą i nie znałem języka. Znalezienie się w takiej sytuacji było dla mnie naprawdę niesamowite i otworzyło mi oczy. Z kolei z sesji zdjęciowych na szczególne wyróżnienie zasługuje sesja z legendarnym fotografem modowym Herbem Rittsem w ramach kampanii reklamowej Gianfranco Ferré.
Od 1985 do 2008 grał Pan Brada Carltona w amerykańskiej operze mydlanej „Żar młodości”. Pana postać przeszła drogę od ogrodnika do zamożnego biznesmena. Jak to jest grać jedną postać przez prawie 25 lat? Czy ta rola wpłynęła jakoś na Pana osobowość?
„Żar młodości” był dla mnie ogromną szansą. To było wspaniałe doświadczenie, ponieważ pozwoliło mi dojrzeć i ewoluować w sposób, w jaki nie pozwalają inne media. Nie miałem jednak żadnego problemu z oddzieleniem tej postaci od mojego prawdziwego życia.
Po odejściu z „Żaru młodości” zaczął Pan wcielać się w Billa Spencera Jr. w „Modzie na sukces”. Pana bohater jest opisywany jako „demoniczny” i „bezwzględny”. Pamięta Pan swój pierwszy dzień na planie serialu? Co najbardziej podoba się Panu w Billu i jego zachowaniu?
Mój pierwszy dzień na planie był bardzo przyjemny. Poczułem się komfortowo w skórze Billa. Szczególnie ekscytowało mnie to, że moja postać będzie grała z Susan Flannery, która wcielała się w Stephanie Forrester.
„Moda na sukces” jest bardzo popularna w Polsce i ma Pan tu sporą grupę fanów. Czy ma Pan jakieś specjalne wspomnienie związane ze swoimi polskimi fanami?
Tak naprawdę nie miałem szansy poznać moich polskich fanów i mam nadzieję, że być może w przyszłości będziemy kręcić sceny plenerowe w Polsce i wtedy będziemy mieli szansę z nimi porozmawiać.
W maju 2018 wydał Pan książkę „My Seven Sons and How We Raised Each Other”, która jest rodzajem pamiętnika lub autobiografii o Pana rodzicielskich doświadczeniach. To bardzo osobista i wzruszająca historia. Czy miał Pan trudności z podzieleniem się prywatnymi, a nawet intymnymi momentami z życia ze swoimi fanami?
Sam proces pisania był bardzo trudny. Wchodzenie w szczegóły pewnych bardzo bolesnych doświadczeń z mojego życia kosztowało mnie wiele wysiłku.
Tytuł książki mówi, że Pan i Pana siedmiu synów wzajemnie się wychowaliście. Jakie są najważniejsze rzeczy, których nauczył się Pan od swoich dzieci?
Myślę, że cierpliwość i to, że w niektórych sprawach musisz do każdego dziecka podchodzić indywidualnie. To różne osobowości i temperamenty. Dzieciaki nigdy nie są szablonowe.
Był Pan i nadal jest zapalonym sportowcem i dzieli się Pan miłością do sportu ze swoimi synami. Jakie są Pana ulubione aktywności, by zachować zdrowie i formę?
Robię dużo treningów cardio i cały czas podnoszę ciężary. Spędzałem też dużo czasu na trenowaniu boksu i pływaniu.
Czy mógłby Pan powiedzieć coś więcej o swoich planach na najbliższą przyszłość?
Nie mam jakiegoś wielkiego planu. Po prostu chcę nadal cieszyć się moją rodziną i czerpać radość z grania Dollar Billa. Jestem wdzięczny za błogosławieństwa, które dostałem od losu.
https://www.instagram.com/dondiamont/
Zaczął Pan swoją karierę na początku lat 80. od pracy modela, w czasach gdy męski modeling dopiero zaczynał być popularny. Jakie są Pana ulubione wspomnienia z sesji zdjęciowych, pokazów mody i kampanii reklamowych?
Myślę, że wyjazd do Paryża w wieku 19 lat - nigdy wcześniej nie byłem za granicą i nie znałem języka. Znalezienie się w takiej sytuacji było dla mnie naprawdę niesamowite i otworzyło mi oczy. Z kolei z sesji zdjęciowych na szczególne wyróżnienie zasługuje sesja z legendarnym fotografem modowym Herbem Rittsem w ramach kampanii reklamowej Gianfranco Ferré.
Od 1985 do 2008 grał Pan Brada Carltona w amerykańskiej operze mydlanej „Żar młodości”. Pana postać przeszła drogę od ogrodnika do zamożnego biznesmena. Jak to jest grać jedną postać przez prawie 25 lat? Czy ta rola wpłynęła jakoś na Pana osobowość?
„Żar młodości” był dla mnie ogromną szansą. To było wspaniałe doświadczenie, ponieważ pozwoliło mi dojrzeć i ewoluować w sposób, w jaki nie pozwalają inne media. Nie miałem jednak żadnego problemu z oddzieleniem tej postaci od mojego prawdziwego życia.
Po odejściu z „Żaru młodości” zaczął Pan wcielać się w Billa Spencera Jr. w „Modzie na sukces”. Pana bohater jest opisywany jako „demoniczny” i „bezwzględny”. Pamięta Pan swój pierwszy dzień na planie serialu? Co najbardziej podoba się Panu w Billu i jego zachowaniu?
Mój pierwszy dzień na planie był bardzo przyjemny. Poczułem się komfortowo w skórze Billa. Szczególnie ekscytowało mnie to, że moja postać będzie grała z Susan Flannery, która wcielała się w Stephanie Forrester.
„Moda na sukces” jest bardzo popularna w Polsce i ma Pan tu sporą grupę fanów. Czy ma Pan jakieś specjalne wspomnienie związane ze swoimi polskimi fanami?
Tak naprawdę nie miałem szansy poznać moich polskich fanów i mam nadzieję, że być może w przyszłości będziemy kręcić sceny plenerowe w Polsce i wtedy będziemy mieli szansę z nimi porozmawiać.
W maju 2018 wydał Pan książkę „My Seven Sons and How We Raised Each Other”, która jest rodzajem pamiętnika lub autobiografii o Pana rodzicielskich doświadczeniach. To bardzo osobista i wzruszająca historia. Czy miał Pan trudności z podzieleniem się prywatnymi, a nawet intymnymi momentami z życia ze swoimi fanami?
Sam proces pisania był bardzo trudny. Wchodzenie w szczegóły pewnych bardzo bolesnych doświadczeń z mojego życia kosztowało mnie wiele wysiłku.
Tytuł książki mówi, że Pan i Pana siedmiu synów wzajemnie się wychowaliście. Jakie są najważniejsze rzeczy, których nauczył się Pan od swoich dzieci?
Myślę, że cierpliwość i to, że w niektórych sprawach musisz do każdego dziecka podchodzić indywidualnie. To różne osobowości i temperamenty. Dzieciaki nigdy nie są szablonowe.
Był Pan i nadal jest zapalonym sportowcem i dzieli się Pan miłością do sportu ze swoimi synami. Jakie są Pana ulubione aktywności, by zachować zdrowie i formę?
Robię dużo treningów cardio i cały czas podnoszę ciężary. Spędzałem też dużo czasu na trenowaniu boksu i pływaniu.
Czy mógłby Pan powiedzieć coś więcej o swoich planach na najbliższą przyszłość?
Nie mam jakiegoś wielkiego planu. Po prostu chcę nadal cieszyć się moją rodziną i czerpać radość z grania Dollar Billa. Jestem wdzięczny za błogosławieństwa, które dostałem od losu.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Dona Diamonta i jego aktorskiej działalności, zajrzyjcie na jego oficjalną stronę: