Historia zespołu Ich Troje zaczęła się dwadzieścia lat temu od wydania płyty “Intro”. Jak wspomina Pan pierwszą wizytę w studio nagraniowym?
Studio nagraniowe z olbrzymim profesjonalnym stołem zawsze robi za pierwszym razem ogromne wrażenie, tym bardziej, że pierwszy materiał w ogóle w swojej historii nagrywaliśmy w kuchni u Jacka [Łągwy]. Dla mnie samo miejsce nie miało większego znaczenia - liczyło się to, że realizuję w swoim życiu kolejne wyzwanie. Właściwie całe moje życie składa się z wyzwań i stawianych sobie po drodze celów, więc to było jedno z nich.
Kariera kapeli szybko nabrała tempa. Na początku zespół był klasyfikowany jako grający rock gotycki, potem mniej więcej przy czwartym albumie trochę złagodniał. Czym była powodowana ta zmiana stylu?
Trudno mówić tu o rocku gotyckim dlatego, że tak naprawdę nasz pierwszy album nie miał nic z rockiem gotyckim wspólnego. Nie wiem kto w ogóle zapodał to hasło w odniesieniu do naszego zespołu, trzeba mieć o tym odrobinę pojęcia. Najprawdopodobniej któryś z krytyków, który nie przesłuchał całego albumu. Tam jest choćby utwór „Spadam”, który absolutnie nie ma z rockiem gotyckim nic wspólnego. Trudno też powiedzieć, że „Powiedz” ma cokolwiek z tego gatunku muzycznego. Chyba, że ja się nie znam…
W zasadzie zespół Ich Troje przez całą naszą karierę nagrywał fabularyzowany pop i właśnie w tej szufladce najbardziej chciałbym się znaleźć. Graliśmy szeroko pojętą muzykę popularną, bez żadnego specjalnego klasyfikowania. Bez względu na to czy graliśmy utwory punkowe czy ballady, to można je wszystkie mimo wszystko zaliczyć do muzyki popularnej, mieszczącej się pomiędzy musicalem a popem.
Tę fabułę można było zauważyć także w występach scenicznych, którym często towarzyszyły zjawiskowe stroje i liczne rekwizyty, na przykład łóżko. Skąd pomysł na tę teatralność i elementy aktorskie podczas koncertów?
Dlatego, że nigdy nie bawiło mnie wychodzenie na scenę i śpiewanie do mikrofonu. To nie byłbym ja. Fascynował mnie musical czyli połączenie słowa, muzyki i gry aktorskiej.
A wizerunek sceniczny - kto był dla Pana największą inspiracją?
Nie miałem szczególnych inspiracji. Jak każdy inny Kowalski miałem swoich ulubionych artystów, ale nie można powiedzieć, że się na kimkolwiek wzorowałem. Wydaje mi się, że wszystko zostało już w muzyce wymyślone, a jeśli nie w muzyce to na scenie. A jeśli nawet nie znalazło się na scenie, to tylko dlatego, że na scenę nie pasowało ze względów etycznych czy moralnych.
Na pewno bardzo podziwiałem Freddiego Mercury’ego za ekspresję, z jaką angażował się w każdy swój występ, a w zjawiskowości koncertów chciałem dorównać Michaelowi Jacksonowi, co jednak było nierealne i niemożliwe ze względu na koszty. Dążymy jednak do ideału, a jak daleko w tym wszystkim zachodzimy nie jest całkowicie zależne od nas.
Nawiązując do tego koncertowego aktorstwa… Miał Pan okazję zagrać hazardzistę Fraglesa w filmie „Lawstorant”. Nie myślał Pan może, aby zostać zawodowym aktorem?
W ogóle nie myślałem nawet, że będę robił kiedyś karierę wokalisty. Generalnie robię to co lubię i najwyraźniej nie jestem zbyt dobrym aktorem, żeby ktoś chciał wykorzystywać mnie do filmu, więc nie mam z tego powodu żadnych pretensji. To była bardzo ciekawa przygoda. Lubię wyzwania, ale nie zakładam sobie jakiegoś celu i nie idę do niego po trupach - gdybym chciał zostać aktorem, to pewnie bym nim został.
Skąd więc Pana udział w tym projekcie?
Po prostu padła propozycja występu w filmie i była rola, z którą reżyser mnie utożsamiał. Zapytano czy bym ją zagrał i odpowiedziałem: „Tak, z przyjemnością”. Nie kryła się za tym żadna głębsza filozofia. Wspominam pracę na planie bardzo dobrze. Uważam, że reżyser jest po to aby przedstawić swoje wizje, ale nie wiem czy gdybym ja miał możliwość wykreowania tej roli, nie przedstawiłbym tego inaczej.
Wróćmy jednak do Ich Troje. Przez lata powstało bardzo dużo różnych piosenek - czy ma Pan jakąś swoją ulubioną, szczególnie ważną?
Jest cała masa takich utworów. Nagrałem blisko 250 piosenek, więc trudno spośród nich wybierać. Może wybrałbym te dziesięć wyjątkowych gdybym musiał, ale ciężko byłoby też niektóre odrzucić. Na pewno takimi ważnymi utworami leżącymi mi głęboko na sercu są „Błędne wojenne rozkazy”, „Walczyk bujaj się” czy „Geranium”, a nie miałem ich okazji tak często grać. Tak to już jest, że nie my wybieramy przeboje, tylko ludzie którzy tego słuchają.
Co zatem Pana zdaniem stało się kluczem do sukcesu Ich Troje - bardziej grana przez was muzyka czy Pana charakterystyczny wizerunek?
Gdybym znał sekret sukcesu Ich Troje, to najprawdopodobniej każdy singiel byłby przebojem. Po prostu byliśmy konsekwentni w tym co robiliśmy, naturalni, bezpośredni - żadnego oszustwa czy kreowania wizerunku. To, że miałem czerwone włosy nie miało większego wpływu na nasz sukces. Nasza płyta z utworem „Prawo”, będącym 16 tygodni na pierwszym miejscu w „Muzycznej Jedynce”, czy „A wszystko to… bo Ciebie kocham” to były czarne włosy, a w dalszym ciągu są to utwory, które na koncertach są gorąco i miło przyjmowane. Może te czerwone włosy miały wpływ na media, ale były zrobione z artystycznej próżności i absolutnie nie po to, żeby się na kogoś kreować.
A dlaczego akurat czerwone włosy?
Poszedłem do fryzjera i zrobiłem czerwone włosy. W zasadzie chciałem niebieskie, ale pani nie miała niebieskiej farby i zrobiła mi czerwone. Nie kryła się za tym żadna głębsza historia.
Koncertów Ich Troje było przez dwadzieścia lat naprawdę wiele, zapewne wiąże się z nimi całe mnóstwo ciekawych opowieści. Czy ma Pan jakieś swoje ulubione koncertowe wspomnienia czy nietypowe zachowania fanów?
To jest tak naprawdę historia na książkę, nie na wywiad, dlatego że tych historii koncertowych była cała masa. O każdym koncercie mógłbym opowiedzieć osobną historię. Być może w czasach kiedy graliśmy codziennie, te koncerty się w pewien sposób zlewały - łatwiej sobie je przypomnieć po zdjęciach niż z pamięci. Tak naprawdę zagraliśmy wiele koncertów, które nie zapowiadały się bardzo wyjątkowo, ale jednak czymś się wyróżniały. Bez znaczenia czy to był koncert, na którym musiałem grać sam czy grano beze mnie, bo byłem chory.
Dwa razy spóźniłem się na koncert. Raz poleciałem samolotem, był front i musieliśmy lądować w Gdańsku, a koncert był w Szczecinie - blisko trzy godziny spóźnienia ze względu na to, że musiałem jechać z Gdańska do Szczecina samochodem. Cały amfiteatr, 10 tysięcy osób czekało na nas. To było przykre, ale Jacek z Justyną [Majkowską] zagrali, trzy godziny później dojechałem i zagraliśmy jeszcze jeden koncert. I tak graliśmy później aż publiczność zaniemogła, chcąc im oddać to, że niestety nie byliśmy w stanie dotrzymać pierwotnej godziny ze względu to, że jako pilot wymyśliłem sobie, że będę latał na koncerty samolotem, a pogoda była silniejsza.
Czyli mógł się odbyć koncert Ich Troje bez Michała Wiśniewskiego? Jak to mogło wyglądać?
Nie było mnie, więc nie wiem. Myślę, że Jacek śpiewał część moich kawałków. Oczywiście fajnie jest jak się spotykamy razem i gramy w pełnym składzie, ale na tysiąc zagranych koncertów może ze dwa razy zdarzył się wypadek losowy, że nie byliśmy w stanie.
Wspomniał Pan o lataniu samolotem na koncerty - nie wszyscy może o tym pamiętają, ale ma Pan licencję pilota. Może mógłby Pan opowiedzieć coś więcej o tej swojej pasji?
Licencję robiłem na oczach całej Polski, bo w programie „Jestem jaki jestem”. Tam się zaczęła moja przygoda z lotnictwem. Wcześniej byłem zaangażowany w społeczność, która zajmowała się symulacją lotu, więc nie wzięło się to znikąd. Zrealizowałem zatem swoją kolejną pasję i wyzwanie. Latam do dzisiaj i sprawia mi to bardzo wiele przyjemności. Co chwila szkolę się na nowe typy samolotów i korzystam z tej wolności, która jest w powietrzu.
Wspomniał Pan o programie „Jestem jaki jestem” - chyba jako jeden z pierwszych artystów w Polsce pokazał Pan widzom swoje prywatne życie....
Oczywiście to było pierwsze reality show tego typu w stylu Ozzy’ego Osbourne’a, ale czy my coś pokazaliśmy? Chyba nie, bo nie da się pokazać swojego życia w trzy miesiące. Nie pokazano za dużo. Zawsze się zastanawiałem co ja bym chciał zobaczyć, a czego nie zobaczyłem w tym programie. Nie zobaczyłem tego, czego nie chciałem pokazać.
Gdzie więc postawił Pan tę granicę prywatności?
Nie ma konkretnej granicy, ale nie można przekroczyć pewnego stopnia. Nie pokazałem się w wannie z żoną czy jak się kochamy, bo wbrew pozorom nie wszystko jest na sprzedaż, a nawet jeśli jest, to ja tego nie sprzedałem. Myślę, że była niejedna sytuacja krytyczna, która w programie nie została pokazana, a oburzenie niektórych krytyków mojego udziału w tym przedsięwzięciu oburza mnie. Ja za to dostałem milion dolarów i generalnie nie widziałem powodu, aby nie wziąć w tym udziału.
W jednym z wywiadów mówił Pan, że większość ludzi zgodziłaby się to zrobić za takie pieniądze.
Większość osób może wychodzić z założenia, że jest to sytuacja hipotetyczna, w związku z czym mogą mówić: „Nie, nie wziąłbym”, ale praktycznie dlaczego miałby nie wziąć?
Udział w tym projekcie był chyba jednym z powodów, dla którego przylgnęła do Pana łatka „skandalisty”. Jak Pan reaguje słysząc wobec siebie takie określenie?
Wyobrażam sobie wiele możliwości wywołania skandalu, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek jakikolwiek skandal wywołał. Nigdy nie uważałem się za skandalistę. Nie mówię, że nigdy nie było jakiegoś przypadku, który mógłby zostać uznany za skandaliczny, ale bardzo przepraszam nigdy na Dzień Dziecka nie wyjąłem prącia i nie pokazałem tego dzieciom, nie zagryzłem kury na scenie ani gołębia, nikogo nie skrzywdziłem. Nie widzę zatem powodu, żeby ktoś określał moje zachowania jako skandaliczne.
Powiem tak: wiele z naszych utworów wymagałoby tego, żeby anturaż wokół nich wyglądał co najmniej prowokująco, ale zawsze się powstrzymywałem ze względu na to, że przychodziła na nas publiczność od 5 do 95 lat. Pewnych rzeczy nie wypadało robić i to wszystko. Nigdy nie chciałem urażać niczyich uczuć, szczególnie tych religijnych. Unikałem zbędnych prowokacji, co nie znaczy, że ich nie chciałem. To jednak nie robi ze mnie w żaden sposób skandalisty.
Wziął Pan jednak ostatnio udział w programie „Skandaliści”...
Program miał taki tytuł, ale gdzie był ten skandalista? Moim zdaniem go nie było.
Oprócz działalności zespołu Ich Troje, zrealizował Pan wiele projektów solowych, a w czerwcu 2016 wydał płytę „Nierdzewny”. Jak mógłby Pan opisać ten album i zachęcić do zapoznania się z Pana solową twórczością?
Ja nie mam zamiaru nikogo zachęcać, żeby posłuchał mojego dzieła - to jest jedyna buta, jaką noszę w sobie. Wychodzę z założenia, że robię rzeczy porządnie i dobrze. Myślę, że album jest znany wszystkim tym, którzy od lat słuchali zespołu Ich Troje. Oddaję w tych piosenkach to co aktualnie czuję. Czy będę opowiadał jacy świetni ludzi wzięli w tym udział i jaka ta płyta jest fantastyczna? Nie. Nie, bo nie widzę powodu, żeby lansować siebie czy ten produkt. To bardzo dobry produkt 44-letniego faceta, który ma coś do powiedzenia. Świat jest teraz mega zaganiany, więc nie mam do niego pretensji, że zajmuje się własnym tyłkiem, a nie moim.
A czy tym współczesnym zaganianym świecie jest jeszcze miejsce na Ich Troje i na nowe utwory zespołu, powrót w wielkim stylu?
Nie musimy nigdzie wracać, bo nie zniknęliśmy. Żaden zespół nie jest non stop na topie - jeśli ktoś tak uważa, to się myli. W muzyce, jak w każdej innej sztuce, jest sinusoida, są wzloty i upadki. Mieliśmy swoje pięć minut, pewnie wydłużyliśmy to do pół godziny. W dalszym ciągu działamy, mamy swoją publiczność i chyba jesteśmy za bardzo doświadczeni, żeby teraz wszystkim opowiadać dlaczego warto spędzać z nami wspólne chwile na koncertach.
Od ośmiu lat zespół nie wydał nowego albumu, w czerwcu tego roku ukazała się płyta z remixami. Czy będzie jeszcze kolejny, dziewiąty krążek?
Pewnie będzie, ale nam się nie śpieszy. W międzyczasie Jacek wydał solową płytę, a ja wydałem dwa albumy, także z piosenką poetycką. To nie jest tak, że nic się nie dzieje, bo dzieje się bardzo dużo. Jak przyjdzie odpowiedni moment to nie będziemy opowiadać, tylko po prostu tę płytę zrobimy.
Trzy lata temu w zespole pojawiła się nowa wokalistka Marta Milan, która na co dzień mieszka w USA. Jak ta współpraca „polsko-amerykańska” realizuje się w praktyce?
Marta ma w sobie tyle zapału, że przyjeżdża. Jakkolwiek by to dziwnie nie zabrzmiało, nie przyjeżdża ze Zgierza, tylko przyjeżdża z Nowego Jorku. Ale to działa! Marta jest bardzo ciepłą osobą, nie wiem jak długo z nami wytrzyma, ale generalnie nie da się jej nie lubić. Ze współpracą w zespole jest jak z teatrem - przychodzą aktorzy i grają. Jedni rozumieją się lepiej, a inni gorzej - my się rozumiemy bardzo dobrze i czerpiemy bardzo dużo radości z tego co robimy. Myślę, że ta pozytywna energia zawsze wychodziła na wierzch. Nie jesteśmy energetycznymi krwiopijcami, tylko oddajemy też dużo energii, którą dostajemy od publiczności i chyba publiczność to czuje.
Oprócz muzyki jedną z Pana pasji jest poker, od lat organizuje Pan turnieje pokerowe online pod nazwą Blef Wiśniewskiego. Czy mógłby Pan opowiedzieć coś więcej na temat swojej fascynacji pokerem?
Pokerem zainteresowałem się blisko dziesięć lat temu jako grą umiejętności, która łączy w sobie wiele czynników, nie tylko zarządzanie kapitałem, ale również psychologię, w tym obserwowanie zachowań przeciwnika i oczywiście rachunek prawdopodobieństwa. To jest moje czyste hobby tak jak lotnictwo czy rajdy - te rzeczy sprawiają mi dużo przyjemności ze względu na to, że poznaję bardzo ciekawych ludzi, a ja uwielbiam ludzi.
Jak te umiejętności wyciągnięte z gry w pokera procentują w codziennym życiu?
Poker uczy przede wszystkim cierpliwości i asertywności. Myślę, że wszystko co robię jakoś się uzupełnia. Taka rozgrywka turniejowa trwa przynajmniej 12 godzin dziennie, chyba że ktoś odpada. Wiele osób chciałoby uczestniczyć w każdym rozdaniu, a jednak gra wymaga wykorzystywania tylu umiejętności, że warto cierpliwie obserwować, poznać przeciwników i ich zachowania. Te wszystkie elementy mogę wykorzystywać w codziennym życiu.
Wymieniliśmy już muzykę, poker, lotnictwo… Jakie jeszcze ma Pan ulubione aktywności?
Hobbystycznie jeżdżę w rajdach jako pilot, bo żona mnie zaraziła, prowadząc w swoim życiu kilka zespołów rajdowych. Wszyscy mnie pytają jak ja to wszystko godzę. Normalnie, po prostu korzystam z życia. Cały czas czerpię z tego wszystkiego radość. Raczej mógłbym myśleć z czego można zrezygnować, niż zacząć coś nowego.
Jak patrzy Pan na dzisiejszy rynek muzyczny to widzi jakiegoś godnego następcę Michała Wiśniewskiego? Czy ktoś podobny może się w ogóle powtórzyć?
Nie mam zielonego pojęcia. Jest wiele ciekawych osób, które realizują się na rynku muzycznym i na pewno będzie jeszcze milion następnych. To czy oni wykorzystają swoją szansę tak jak ja ją wykorzystałem, to już zupełnie inna sprawa. Życzę im powodzenia dlatego, że muzyka to taki kolorowy ptak. Czasami się śmieje, czasami wrzeszczy, a czasami płacze, ale za każdym razem potrafi być bardzo ciekawa i zwrócić na siebie uwagę.
Jeżeli chcecie na bieżąco śledzić działalność Michała Wiśniewskiego i zespołu Ich Troje, zapraszam na ich oficjalne profile na Facebooku:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz