(Foto: Miłosz Rebeś)
Karierę aktorską zaczęłaś jako dziecko, zadebiutowałaś rolą Tosi w etiudzie filmowej „Koniec lata”. Jak wyglądały te Twoje aktorskie początki?
Właściwie to już jako siedmiolatka zagrałam w reklamie Ramy, więc zaczęło się od margaryny (śmiech). Dwa lata później była etiuda „Koniec lata” w reżyserii Karoliny Bielawskiej, a potem zagrałam w jednym odcinku „Niani” i serialu „Usta usta”. To wszystko działo się jakoś rok po roku.
A wcześniej przejawiałaś jakieś zapędy aktorskie?
Kiedy miałam trzy lata, moja siostra i mama zobaczyły, że brykam, fikam, tańczę, śpiewam i ogólnie jestem pobudzonym dzieckiem. Trzy lata później siostra znalazła na Ursynowie Dom Kultury na Wiolinowej i zapisała mnie do kółka teatralnego, które prowadził aktor Grzegorz Sierzputowski. Spędziłam tam cztery lata.
Które przedstawienie wspominasz najlepiej?
„Królewna Śnieżka”, w którym grałam tytułową rolę. Było to bardzo duże wyzwanie, ponieważ musieliśmy także śpiewać i przebierać się kilka razy podczas występu. Występowaliśmy w kostiumach wypożyczonych z teatru Stara Prochownia. Były za duże o 10 rozmiarów i ciągnęły się po scenie. Na pewno wyglądaliśmy w nich zabawnie!
Twoim pierwszym wielkim filmowym doświadczeniem była „Wenecja” Jana Jakuba Kolskiego, w której jako trzynastolatka paliłaś papierosa. To było dla Ciebie duże wyzwanie?
To był mój pierwszy papieros i rzeczywiście go paliłam. Było strasznie zimno, bo scenę kręciliśmy w wybudowanej piwnicy. Ten film był bardzo trudny i przy każdej scenie trzeba było dbać o wszelkie środki ostrożności, bo były one na swój sposób intymne. Tym bardziej, że wszyscy byliśmy wtedy dzieciakami. Wielkie podziękowania należą się całej ekipie, a przede wszystkim panu Jankowi, to dzięki nim mogliśmy czuć się dobrze i swobodnie na planie.
Przy scenach z udziałem dzieci zawsze jest cienka granica, której nie można przekroczyć.
Tak, zgadzam się. Na przykład scena z papierosem jest kontrowersyjna ze względu na całujące się dwie małe dziewczynki. Miałam też scenę z Marcinem Walewskim, odtwórcą roli Marka, kiedy jesteśmy na wozie wśród jabłek zerwanych z sadu i wkładam sobie te jabłka pod sukienkę, aby imitowały piersi, potem wyjmuję z buzi landrynkę i smaruję nią sobie usta. Te sceny były bardzo kobiecymi i sensualnymi motywami w wykonaniu dwunastolatki. Było to wyzwanie, ale nie bałam się tego, bo miałam do pana Janka zaufanie.
(Foto: Miłosz Rebeś)
Po „Wenecji” trafiłaś do obsady „Do dzwonka”, gdzie wcielałaś się w postać Martyny, siostry Konrada granego przez Piotra Janusza.
Czasy Disneya były bardzo przyjemne, ale też trudne, bo trzeba było być „Disney friendly”. Przez trzy lata, kiedy braliśmy udział w serialu, byliśmy takimi chodzącymi ideałami. Bardzo żałuję, że ta fantastyczna przygoda się skończyła. Robiliśmy coś dla wielkiej firmy, która ma pod sobą tak wiele wspaniałych projektów.
Nie czułaś się skrępowana byciem grzeczną „Disney girl”?
Można było czuć się skrępowanym, bo musieliśmy reprezentować Disneyowy wizerunek osób bez skazy na ekranie i prywatnie. Wszystkie amerykańskie gwiazdki z „High School Musical” czy innych produkcji Disneya też zapewne miały taki podpunkt w umowach, co potem się im odbijało na gorsze. U nas na szczęście tak nie było. Żałuję, że projekt się urwał, bo zaczął się dobrze rozwijać, szczególnie od czasów „Do dzwonka Cafe”. Ten serial miał duży potencjał i można było zrobić kolejne transze.
Może warto zrobić jakiś wielki powrót po latach?
Czasem się śmiejemy z kolegami, że może zrobimy „Do dzwonka Cafe” po latach i oczywiście byłabym za. Pytanie tylko, czy ktoś jeszcze o tym pamięta, bo od ostatniej emisji minęło sześć lat. Zżyłam się z tymi ludźmi, bo pracowaliśmy razem prawie całe wakacje przez trzy lata. Nie narzekam na to, bo było pracująco, ale fantastycznie. Na planie robiliśmy przeróżne rzeczy - śpiewaliśmy, tańczyliśmy i graliśmy na instrumentach. Wydaliśmy nawet płytę i śpiewaliśmy na żywo. Przyszła skromna ilość ludzi, ale jednak przyszła i coś się z tego tworzyło dalej. Chciałabym, żeby to powróciło, lecz szanse na powrót są marne.
Dzięki temu serialowi poznałaś Wojciecha Rotowskiego, który stał się Twoim bratem w „Na Wspólnej”. Jak trafiliście do obsady tego serialu?
Wojtek jest moim serialowym bratem już od sześciu lat, a znamy się od 13. roku życia. Z tego co pamiętam, miałam dwa etapy castingów - najpierw normalny casting, a potem zdjęcia próbne, gdzie dobierali nas parami. Miałam wtedy trzech ojców (m.in. Wojtka Brzezińskiego, który został potem moim serialowym tatą) i dwóch innych braci - grałam między innymi z Natanem Czyżewskim. Najstarszego brata wtedy nie było, więc z Wojtkiem spotkaliśmy się dopiero na planie serialu, co było miłym zaskoczeniem.
Jesteś w serialu już sześć lat, więc można powiedzieć, że jako Kasia Berg dorastałaś na oczach widzów.
Przede wszystkim na oczach ekipy. Przyszłam tam w wieku 16 lat, a teraz mam 22. Ani ja, ani ekipa nie możemy w to uwierzyć. Wszyscy pamiętają jak dopiero szłam do liceum! (śmiech)
Scenarzyści wprowadzają Ci coraz odważniejsze sceny…
Jestem w ciężkim szoku, bo myślałam, że po scenie seksu na dachu w wieku 18 lat z Mateuszem Gąsiewskim nic bardziej ekstremalnego mnie nie spotka, a nagle wiążą mnie z Dariuszem Żbikiem. To jest hit! Kiedy przeczytałam, że scenarzyści przygotowują mi wątek z Michałem Mikołajczakiem, pomyślałam: „Kurczę blade, jak oni mnie z tym prawnikiem mają połączyć?”. Pojawił się wątek bankietu prawniczego, gdzie pierwszy raz spotkali się Bergówna ze Żbiczkiem. Tak też zaczęła się ich „wielka miłość”.
Mało tego zostałaś wpakowana w trójkąt miłosny z Darkiem Żbikiem i Anetą Siwek.
Najpierw był trójkąt Mateusz Gąsiewski-Michał Mikołajczak-ja, a potem się zrobił trójkąt ja-Dorota Krempa-Michał Mikołajczak. W sumie to już któryś trójkąt, bo wcześniej jeszcze była Patrycja Topajew, czyli siostra Mateusza Gąsiewskiego. Z kolei jeszcze wcześniej wątki z Jaśkiem i fotografem Rafałem. A czy będzie więcej trójkątów? Czas pokaże!
Przez pewien czas nie widzieliśmy Cię na ekranie, bo Twoja bohaterka wyjechała na studia do Hiszpanii.
To było spowodowane moimi studiami, bo na pierwszym roku jest zakaz grania. Trzeba było odpuścić wszystko, nawet dubbingi. Trochę wypadłam z obiegu, aczkolwiek ostatnimi czasy zrobiłam dwa projekty dubbingowe. Pierwszy był dla mnie zaskoczeniem - „Deadpool 2”, gdzie podkładałam głos pod lesbijkę Elie. Lecą tam takie teksty, że byłam w szoku, że to idzie do kin. Non stop jest rzucane mięso i rynsztokowe teksty. Z kolei w te wakacje podkładałam głos do Hallie z nowego serialu Netflixa „Best Worst Weekend Ever”. To taka urocza grubaska, fajna dziołcha.
(Foto: Miłosz Rebeś)
Wspomniałaś o swojej pracy w dubbingu filmowym i serialowym. Masz jakąś swoją ulubioną postać, której użyczałaś głosu?
Nie wiem, ale chyba to będzie Chyna. Lubię podkładać głos pod czarnoskóre bohaterki. Trzeba wtedy mówić dolnymi rejestrami i robić z głosem różne myczki. Raz dwa lata temu zdarzyło mi się nawet grać chłopaka w serialu „Pan Peabody i Sherman Show”. Bardzo fajne są też dubbingi kinowe. Tam już musisz się postarać dwa razy bardziej - mówić donośniej i powtarzać zdania po kilka razy, aby wyszły perfekcyjnie. Ciekawym filmowym doświadczeniem był „Osobliwy dom pani Peregrine”. Byłam tam co prawda trochę tłem, ale kocham ten film. W 2010 grałam z kolei w „Niania i wielkie bum” Celię, dziewczynkę z bogatego domu, która przyjeżdża do kuzynostwa na wieś i cały czas narzeka. Podkładałam też głos w „Oddziale specjalnym” pod Skylar Burzę, która miała supermoc - latała i przenosiła różne rzeczy.
Sześć lat temu brałam też udział w nagrywaniu audiobooka „Gry o tron”, nie wiedząc wtedy jeszcze w ogóle, co to jest. Podkładałam głos pod Jeyne Poole, przyjaciółkę Sansy Stark. Któregoś razu oglądam „Grę o tron” i nagle myślę sobie, że brzmi to znajomo. Zaczęłam sprzątać w domu i znalazłam w szafce audiobook „Gry o tron” z moim nazwiskiem. Brałam udział w czymś, co teraz jest jednym z najlepszych seriali na świecie!
Studiujesz obecnie na Wydziale Aktorskim Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Jak oceniasz swoje studia?
Nie da się ich ocenić. Masz paletę profesorską, każdego lubisz trochę bardziej lub trochę mniej. Liczy się jednak przede wszystkim technika nauczyciela i podejście do ciebie. Nie ma zajęć, które by nic nie dawały. Te studia uczą przede wszystkim cierpliwości - do świata i do siebie. Musisz być gotowy na to, że ci się nie udaje i stosować metodę prób i błędów. Podstawową zasadą jest to, że nie jesteś ważny ty, tylko partner.
Na planie „Na Wspólnej” pracujesz ze starszym pokoleniem aktorów, m.in. z Bożeną Dykiel. Domyślam się, że na planie nie okazują oni wobec Ciebie wyższości.
Kocham panią Bożenkę Dykiel i to jest dla mnie zaszczyt, kiedy nie widzi mnie rok lub półtora, ale i tak zawsze się mnie zapyta: „Cześć Juleczka, jak tam u ciebie, jak studia, czy ze zdrowiem wszystko ok?”. Na tym polega bycie prawdziwym artystą, że zachowuje normalność. Ona nie musi nic nikomu udowadniać i doskonale o tym wie. Takimi samymi osobami są Magda Cielecka, Julia Kijowska i Agnieszka Grochowska, z którymi grałam w „Wenecji”. Chciałabym się z nimi spotkać na planie jeszcze raz. Moim marzeniem jest też zagrać u boku Janusza Chabiora, Mai Ostaszewskiej, Andrzeja Chyry i Janusza Gajosa.
(Foto: Miłosz Rebeś)
Aktorom dziecięcym często trudno uwolnić się z tego dziecięcego wizerunku, do którego przywykli widzowie, o czym świadczą m.in. przykłady Agnieszki Kaczorowskiej czy Julki Wróblewskiej. Nie miałaś z czymś takim problemu?
Dałeś dobre zestawienie tych dwóch dziewczyn. Aga Kaczorowska jest już dorosłą kobietą, mężatką, profesjonalną tancerką, a ludzie łączą ją tylko z Bożenką z „Klanu”. Z kolei Julka oprócz tego, że jako dziecko zagrała w „Tylko mnie kochaj”, występowała potem w innych produkcjach i cały czas gra oraz wzięła udział w wielu programach rozrywkowych, więc dorastała na oczach widzów. Ze mną jest trochę inaczej, bo jestem bardziej kojarzona z czasów, kiedy byłam nastolatką niż z produkcji, kiedy byłam małą dziewczynką.
Ty chyba unikasz udziału w celebryckich show…
Ludzie często pytają mnie, dlaczego nie biorę udziału w „Tańcu z Gwiazdami” czy „Twoja twarz brzmi znajomo”. Odpowiedź jest bardzo prosta. Nikt do mnie w tej kwestii nie dzwoni (śmiech).
Czyli nie chcesz być taką artystką obskakującą program po programie?
Z jednej strony dobrze to ująłeś, z drugiej strony źle, bo powiedziałeś, że nie jestem artystką, która ma ciągoty do obskakiwania programów po kolei. Moim zdaniem artysta nie powinien w ogóle mieć takich ciągot. Ci wszyscy ludzie, którzy są wszędzie, nie są artystami, tylko celebrytami. Nękać widzów na każdym możliwym kanale i o każdej porze? To byłoby czyste kuriozum. Oprócz tego nie wyobrażam sobie siebie np. pozującej z butem czy świeczką lub wąchającej najnowszą 100% Arabica.
Wspomniałaś o płycie, którą nagraliście wspólnie z ekipą „Do dzwonka”. A jakiej muzyki sama najchętniej słuchasz?
Przez to, że mam starszą o 9 lat siostrę, to jak byłam mała słuchałam przede wszystkim polskiego hip hopu i rapu, czasem też Myslovitz, Muńka Staszczyka, Wilków, Kasi Nosowskiej, Brodki i Sistars. Potem doszły do tego utwory zagraniczne i artystki takie jak Beyoncé, Jennifer Lopez i Shakira. Przez to, że wychowałam się na Ursynowie, słuchałam takich raperów jak Kali, Bonus RPK, Ostry i Hemp Gru.
Nie mam ulubionych artystów, tylko pojedyncze kawałki od wybranych muzyków. Bardzo podobają mi się „Nagasaki” i „Ja pas!” Nosowskiej, nowa Brodka, utwór Dziarmy i Adiego „Placebo” czy „Coolaid” samej Dziarmy. Jesienią i zimą słucham z kolei Chopina, Szostakowicza i Wieniawskiego. Kocham też LP, słucham też trochę Żabsona, Projektu Tymczasem i Reto. Bardzo lubię Dyjaka, Peszek i Mister D., czyli Dorotę Masłowską.
Jakie są Twoje plany na najbliższy czas?
Skończyć szkołę i zacząć bardzo mocno rozwijać się w branży aktorskiej.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Julii Chatys, zajrzyjcie na jej oficjalną stronę:
https://www.instagram.com/juliachatys/