Anna Samusionek jest pochodzącą z Olsztyna aktorką filmową, serialową i teatralną, absolwentką Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Zagrała między innymi w filmach „Darmozjad polski”, „Tydzień z życia mężczyzny”, „Och Karol 2” i „Smoleńsk” oraz serialach „Plebania”, „Linia życia” i „Pod wspólnym niebem”. Obecnie możemy ją oglądać w „Na Wspólnej”, gdzie wciela się w postać pewnej siebie bizneswoman Ilony Zdybickiej. Anna Samusionek występowała również na deskach Teatru Rozmaitości w Warszawie i Teatru im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. Od 2015 prowadzi warsztaty „Jestem emocją”, w ramach których pomaga kobietom radzić sobie ze stresem i trudnymi życiowymi sytuacjami. W wywiadzie opowiada o początkach swojej kariery aktorskiej, zawodowych wyzwaniach, emocjach w życiu i aktorstwie oraz swoich zainteresowaniach i marzeniach.
Właśnie mija 25 lat od Pani debiutu teatralnego w „Upiorach” Henrika Ibsena. Planuje Pani w jakiś sposób uczcić tę rocznicę?
Faktycznie pierwsze spektakle grałam już na IV roku studiów w ramach dyplomu w Teatrze Małym, a potem w Teatrze Szwedzka 2/4. Ciężko w to uwierzyć, ale już ćwierć wieku minęło (śmiech). Na 25-lecie nie szykuje się jednak żadnych uroczystości, zresztą myślę, że najważniejsze rzeczy jeszcze przede mną.
W 1994 skończyła Pani Akademię Teatralną im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, studiowała Pani m.in. z Agatą Kuleszą, Małgorzatą Kożuchowską i Katarzyną Herman. Jakie są Pani najciekawsze wspomnienia z tamtych lat?
Zawsze byłam trochę outsiderem, więc nie byłam blisko związana z żadną z dziewczyn, chociaż do dziś pamiętam wspólne babskie imprezy (śmiech). Był to bardzo dobry i dynamiczny rok, co zresztą czuło się od początku. Mieliśmy też wspaniałych opiekunów - Maję Komorowską i Wiesława Komasę, którzy fantastycznie nas prowadzili. Myślę, że to w dużym stopniu ich zasługa, że tyle osób na dłużej zaistniało w artystycznym świecie. Agatę [Kuleszę] zawsze było najpierw słychać, potem widać, Kożuchosia też była pełna energii i pewna siebie, a Kasię Herman uważałam za najbardziej crazy osobę z naszego roku, a później okazało się, że jest mega poukładana. Bardzo dobrze wspominam okres studiów.
Trzy lata po ukończeniu szkoły aktorskiej otrzymała Pani nagrodę Złote Lwy na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za rolę Zosi w filmie „Darmozjad polski”. Jak wyglądała Pani droga do tego pierwszego aktorskiego sukcesu?
To była droga przez Częstochowę, ale nie poprzez pielgrzymkę (śmiech). Po roku Teatr Rozmaitości na Marszałkowskiej rozwiązał ze mną współpracę, czego kompletnie się nie spodziewałam. Intensywnie zaczęłam szukać możliwości innej pracy, bo nie mogę żyć bez grania. Ktoś rzucił hasło, że Henryk Talar szuka aktorki do roli Klary w „Zemście” w Teatrze w Częstochowie. Mogło to się początkowo wydawać „wygnaniem na prowincję”, ale ostatecznie okazało się dla mnie dużym błogosławieństwem. Zagrałam tam swoje duże role, w tym monodram „Narkomanka”, który grywam do dziś, i rolę siostry Ratched w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Przy tym drugim spektaklu poznałam reżysera Łukasza Wylężałka, który zaproponował mi później rolę w filmie „Darmozjad polski” i tak to się zaczęło.
Jakie uczucia towarzyszyły Pani, kiedy dowiedziała się o tym, że dostała nagrodę za tę rolę?
Niestety nie był to tak huczny festiwal jak dzisiejsze, więc nie czuło się takiego splendoru. Pamiętam jednak, że kiedy w środku nocy ktoś zadzwonił do mnie i poinformował, że mam tę nagrodę, to już do rana nie spałam i szczypałam się, czy to na pewno prawda. Na gali zdarzyła mi się śmieszna sytuacja, ponieważ usadzono mnie w pierwszym rzędzie, a za mną siedziała ekipa „Kilera”, m.in. Małgorzata Kożuchowska i Cezary Pazura. Tak więc fotoreporterzy prawie mnie deptali, żeby ich sfotografować. Potem zaś ze zdziwieniem się rozstępowali, bo okazało się, że ja idę po nagrodę (śmiech). To było bardzo miłe uczucie, aczkolwiek potem przekonałam się, że nagrody niczego nie gwarantują. Niewątpliwie jednak był to dla mnie ważny start i film, który będę wspominać do końca życia.
Z Pani początkami na ekranie wiąże się ciekawa historia - przez krótki czas w 1997 odsłaniała Pani litery w „Kole fortuny”, zastępując będącą na urlopie Magdę Masny.
Byłam na jakimś castingu do reklamy i potem producent „Koła fortuny” przeglądał te nagrania i wytypował mnie jako zastępczynię Magdy, która miała iść na chwilowy urlop. Skusił mnie tym, że będzie nowa formuła programu, ale okazało się, że nic z tych rzeczy. Po prostu była potrzebna dziewczyna do przewracania literek. Nie ukrywam, że męczyłam się potwornie i mimo, że był to jakiś zastrzyk finansowy co miesiąc, to z ulgą przyjęłam wiadomość, że Magda wraca (śmiech). Starałam się przygotowywać do każdego programu, wynajdywać anegdoty, ale okazało się, że nie ma na to czasu. Po prostu nagrywaliśmy program za programem i nikomu nie zależało na tym, by wprowadzać nowe elementy. Nie żałuję jednak tej krótkiej przygody. Dała mi też ona pewną popularność. Ludzie przychodzili do mnie po spektaklu „Lot nad kukułczym gniazdem” - myślałam, że chcą mi pogratulować roli, a oni tylko mówili, że „pani tak ładnie w telewizji występuje”. Magia małego ekranu jest dość silna (śmiech).
Na małym ekranie od kilku lat wciela się Pani w postać bizneswoman Ilony Zdybickiej w „Na Wspólnej”. Pani bohaterka przeszła niedawno w swoim życiu dużą metamorfozę. Co najbardziej lubi Pani w granej przez siebie postaci i czego możemy się jeszcze po niej spodziewać?
Lubię w tej postaci to, że jest kompletnie inna ode mnie. Dynamizmu może mi nie brakuje, ale ona ma w sobie takie parcie po swoje, bezkompromisowość i czasem bezwzględność. Wydawało mi się, że kobiety nie lubią tej postaci, a okazało się, że jest odwrotnie. Być może utożsamiała te cechy, co do których mamy poczucie, że czasami nam ich brakuje, a przydałyby się, aby walczyć o swoje. Pamiętam szok znajomej, która najpierw poznała mnie prywatnie, a potem zaczęła oglądać w serialu. Wydawało jej się, że to zupełnie inny człowiek! Jestem niezwykle wdzięczna scenarzystom, że dali mi taki wachlarz możliwości, który w codziennym serialu nie zawsze jest możliwy. Niejednokrotnie miałam ciężkie sceny do zagrania: choroba, porwanie dziecka czy miłość między młodym chłopakiem i dojrzałą kobietą, więc nie mogę narzekać. W tej chwili moja bohaterka wraca do kwestii biznesowych, a wątek prywatny trochę poszedł w odstawkę. Mam jednak cichą nadzieję, że Zdybickiej wróci pazur. Z jednej strony fajnie, że widzowie coraz sympatyczniej na mnie patrzą, ale od strony aktorskiej więcej się wtedy dzieje i jest ciekawiej.
Czyli ocieplenie tej postaci nie było Pani pomysłem? Ludzie często utożsamiają aktora z granym przez niego bohaterem.
Nigdy nie spotkałam się z jakimiś bardzo negatywnymi komentarzami. Nawet jeżeli nie mam tego napisanego w scenariuszu, zawsze szukam dla siebie samej odpowiedzi na pytanie, dlaczego ktoś jest taki, jaki jest. Kreując postać, muszę wiedzieć, skąd przyszłam i dlaczego jestem tak, a nie inaczej ukształtowana. Wtedy moja gra aktorska jest pełniejsza. U scenarzystów pojawiła się potrzeba ocieplenia Zdybickiej i pokazania, że stała się taka, bo coś przeżyła. Aczkolwiek myślę, że w życiu ludzie nie zmieniają się aż tak (śmiech). Można więc spokojnie wrócić do ostrzejszych kawałków.
Taka ewolucja bohaterki jest chyba najciekawszą częścią grania w serialach. Podobną sytuację miała Pani wcześniej z rolą Konstancji w „Plebanii”, która stopniowo była niszczona przez swojego męża Janusza Tracza.
Z mocnej kobiety Konstancja powoli wchodziła pod but swojego męża. Nie ukrywam, że to było sympatyczne, kiedy ludzie mi współczuli i mówili, jaki ten Tracz niedobry. Ten bezpośredni odbiór jest niesamowity, zresztą w przypadku Ilony też miałam podobne reakcje. Jakaś pani, kiedy na ekranie Zdybicka miała problemy z ciążą, bardzo to przeżywała, nawet widząc mnie w realu, czyli bez brzucha (śmiech). To duży walor seriali, ale może być też obciążeniem. Cieszę się jednak, że nikt nie woła za mną „Ilona”, tylko nadal dla widzów jestem Anną Samusionek.
Od ponad trzech lat prowadzi Pani autorskie warsztaty dla kobiet „Jestem emocją”. Skąd pomysł, by pomagać kobietom radzić sobie ze stresem i problemami?
Pomysł zrodził się przy okazji mojego pobytu w Szczecinie. Występowałam tam ze spektaklem i nagle padła propozycja, żebym przygotowała jedno z organizowanych tam spotkań dla kobiet. Od kiedy pamiętam jestem postrzegana jako silna osoba i wiele osób pytało mnie, co robię, że mimo trudnych sytuacji życiowych zachowuję pogodę ducha. Pomyślałam więc, że może warto o tych emocjach powiedzieć. Zaczęłam więcej czytać na ten temat i zauważyłam, że moje naturalne mechanizmy obronne znajdują potwierdzenie w badaniach naukowych. Na pierwsze spotkanie przygotowałam jeszcze dość prymitywny wykład, ale później, gdy zaczęłam dodawać kolejne treści i ćwiczenia, powstały z tego całkiem porządne warsztaty. Są rzeczy, które wiemy, ale tutaj są skumulowane w taką pigułę, „pakiet ratunkowy” do stosowania na co dzień, w sytuacjach najtrudniejszych i ekstremalnych. Nie opowiadam o swoich ciężkich życiowych doświadczeniach i nie wylewam swoich żali. Przez to jednak, że ludzie wiedzą, że to jest autentyczne i sprawdzone przeze mnie, łatwiej jest im się tego chwycić i samemu spróbować.
Czyli nie jest to rodzaj świadectwa, lecz teoria podszyta życiowym doświadczeniem?
Tak. Po prostu okazało się, że to co stosowałam w życiu w instynktowny sposób, ma potwierdzenie w badaniach psychologicznych i statystykach, więc to uporządkowałam. Śmieję się, że to się w ogóle samo napisało. Nie wymądrzam się i nie udaję terapeuty, którym nie jestem. Nie mówię też, że u każdego to musi zadziałać. Czasem wystarczy jednak, że zaczniemy stosować jedną rzecz i może to polepszyć nasze życie.
Mogłaby Pani podać trzy najważniejsze zasady, którymi kieruje się w życiu?
Główny filar w sferze duchowej to wiara, nadzieja, miłość. To bez wątpienia trzyma mnie w pionie. Wiara, bo moja głęboka relacja z Bogiem podnosi mnie z każdego upadku i dramatu. Miłość, nie tylko damsko-męska, ale szerzej pojęta, czyli to, co możemy dać z siebie drugiemu człowiekowi. Mam zresztą taką teorię, że jak nie możesz dać miłości temu, komu chciałbyś, to daj ją temu, kto jej potrzebuje. To zawsze działa i w niesamowity sposób do nas wraca. Ważna jest też umiejętność cieszenia się tym, co mamy - drobnymi rzeczami. To chyba najważniejsze zasady, jeżeli miałabym dać trzy, ale oczywiście jest ich dużo więcej. Przede wszystkim trzeba przestać żyć strachem i zamęczaniem się tym, co było lub będzie. Jak płakać, to mocno, krótko i najlepiej w czyjąś koszulę lub ramię, a nie samotnie.
W ramach warsztatów pokazuję takie ćwiczenie, które nazywam wewnętrznym uśmiechem. To takie rozpromienianie się od środka. Jadę samochodem czy siedzę przed telewizorem, przypominam sobie o tym i momentalnie kąciki oczu i ust podnoszą się bez żadnego liftingu. Zmienia się nie tylko wyraz naszej twarzy, ale też chemia naszego mózgu i nastawienie do ludzi.
Skoro mowa o wywoływaniu uczuć… Jakie uczucie najtrudniej jest Pani zagrać, udać na scenie czy w filmie?
Przede wszystkim ja grając nic nie udaję, bo granie nie polega na udawaniu. Przynajmniej ja tak postrzegam ten zawód i tego nauczyłam się w szkole aktorskiej. Muszę po prostu być, zespolić się z postacią w sposób absolutny. Chyba nie ma tak, że są jakieś emocje, które łatwiej czy trudniej zagrać. Wbrew pozorom bawić wcale nie jest łatwo, o czym najlepiej świadczy to, że wielu komików okazuje się osobami z dużą depresją, nierzadko kończącą się samobójstwem. Lubię skrajności. Podoba mi się granie dramatycznych postaci, czyli takich, które wywołują w widzach dreszcz, wzruszenie i doprowadzają ich do jakiegoś rodzaju katharsis, ale uwielbiam też rozśmieszać.
Czasami jak zaczynałam dzień w „Na Wspólnej”, wiedząc, że mam przed sobą dziewięć bardzo ciężkich scen o umieraniu, myślałam sobie: „Kurczę, nie dam rady”. Od pierwszej sceny były łzy i skrajnie depresyjny nastrój, ale jak już się wejdzie w ten tryb, to jakoś idzie.
Wszystko zależy pewnie od wewnętrznych uczuć i sytuacji, które przeżywamy w prawdziwym życiu.
Nie ukrywam, że ma to swój wpływ. Akurat w „Na Wspólnej” zawsze było tak, że te emocje się pokrywały. Było mi więc o tyle łatwiej, że umęczona twarz i smutniejsze oczy pracowały w roli. Jesteśmy żywym organizmem i na tym polega urok tego zawodu - widzowie czują naszą autentyczność. Ale w większości wypadków życie codzienne trzeba zostawić przed garderobą...
Ma Pani w swojej filmografii wiele filmów i seriali, nie zawsze pozytywnie ocenianych przez krytyków. Czyta Pani recenzje produkcji ze swoim udziałem, przejmuje się Pani nimi?
Recenzjami filmów się nie przejmuję, bo dla mnie jest istotne to, jak ja zagrałam. Pewnie ma pan na myśli film „Smoleńsk”. Przyjęłam tę rolę, ponieważ akurat był większy przestój w serialu, a chciałam grać i cieszyłam się ze spotkania z Antonim Krauze. Oczywiście wolałabym pewnie inną produkcję lub żeby ten film pozostawiał jakieś pytania, a nie dawał zdecydowane i kontrowersyjne odpowiedzi. Czułam jednak, że zrobiłam to, co do mnie należało, a Antoni Krauze był bardzo zadowolony z tego jak zagrałam. Spotkałam się zresztą z większą ilością pozytywnych reakcji niż negatywnych. Z perspektywy czasu wcale tego nie żałuję, szczególnie biorąc pod uwagę, że Antoni Krauze już od nas odszedł i nie będzie więcej okazji z nim pracować. Było mi go szczerze żal jako człowieka, bo miałam wrażenie, że „obrywa” z jednej i z drugiej strony. Widziałam, że był absolutnie oddany tej historii i miałam do tego duży szacunek.
Zdarzyła się Pani kiedyś rola, która kosztowała Panią tyle wysiłku, że trudno było z niej wyjść?
Nie mam problemu z wychodzeniem z postaci, natomiast na pewno było dużo ról, które kosztowały mnie wiele emocji i siły. Chociażby wątek choroby czy porwania dziecka w „Na Wspólnej”. Bywało, że grałam scenę, w której musiałam krzyczeć z rozpaczy - w końcowym efekcie scena była niema, w zwolnionym tempie, a ja następnego dnia nie mówiłam. Bardzo trudna była też rola siostry Ratched w „Locie nad kukułczym gniazdem”, kiedy po raz pierwszy poczułam, jak publiczność mnie nienawidzi, czy w „Narkomance”, gdzie płaczę „żywymi” łzami i muszę przez godzinę naprawdę czuć, jak łamie mnie w kościach i bolą mnie mięśnie. Ale równe zmęczenie czułam po serialu „Pod wspólnym niebem”, gdzie trzeba było przez cały dzień nakręcać się komediowo i improwizować. Nie mam jednak czegoś takiego, że gram psychicznie chorą i nagle mam jakieś odjazdy w życiu (śmiech). Bardziej moje życie wpływa na role i to jak gram niż odwrotnie.
Otwarcie mówi Pani o tym, że nie pije alkoholu i nie pali papierosów, co w pełnym imprez artystycznym świecie może być trudne. Ten świat nie wodzi Panią na pokuszenie? Czy łatwo jest utrzymać się w ryzach?
Mój luksus polega na tym, że nie muszę się trzymać w żadnych ryzach. Po prostu na pewnym etapie została mi „odebrana” potrzeba picia. To nie jest kwestia tego, że podjęłam decyzję, że nie będę pić. Nie wytrzymałabym długo, bo uwielbiałam alkohol i stan lekkiego rauszu. Natomiast w tej chwili zupełnie tego nie potrzebuję. Poza tym czuję, że dzięki temu dużo łatwiej jest mi zachowywać dobre samopoczucie i zdrowy wygląd. A jak jest okazja, to pierwsza rozkręcam parkiet i nie mam problemu z dobrą zabawą. Rzadko bywam jednak na imprezach, co może jest kwestią wieku. Ten „wielki świat” nie robi już na mnie takiego wrażenia jak kiedyś.
Wspomniała Pani o dobrym wyglądzie, który daje trzeźwość, i nie da się ukryć, że jak na swój wiek wygląda Pani świetnie. Co Pani robi, że cały czas ma w sobie tę młodzieńczą świeżość i energię?
Na pewno kwestia genów nie jest tu bez znaczenia. Myślę, że dużą rolę ma też moje pozytywne nastawienie do życia. Jak płaczę, to krótko, dużo się uśmiecham i lubię brać się z życiem za bary. To, że nie palę i nie piję na pewno też ma znaczenie. Nie piję już siedemnaście lat, więc nie ma czynnika, który dodatkowo wysusza i niszczy skórę i różne organy. Ponadto jestem wegetarianką. Niektórzy się z tego śmieją, ale naprawdę widać zmiany w wyglądzie ludzi, którzy przechodzą na dietę wegetariańską czy wegańską. Na przejście na weganizm jednak jeszcze mnie psychicznie nie stać. Jeśli zaś chodzi o medycynę estetyczną, to jestem sporadycznym gościem w gabinetach. Nie mam zamiaru przeszkadzać temu, co mam i trwonić depozytu, który dostałam.
A uprawia Pani jakieś sporty?
Ćwiczę, biegam, chodzę na siłownię, crossfit, power treningi i inne tego typu zajęcia. Raczej nie jestem typem joginki, wolę dynamiczne ćwiczenia. Mieszkam blisko lasu, więc mogę biegać tam, a nie po betonie i wśród spalin.
Przy uprawianiu sportów często towarzyszy nam muzyka. Jaka muzyka pobudza Panią do działania?
Przy bieganiu wolę akurat słyszeć naturę i śpiewające ptaki, poza tym biegam z moimi psami i muszę pozostawać z nimi w kontakcie. Jeśli zaś chodzi o muzykę w życiu, to jest bardzo różnie, wszystko zależy od nastroju. Ostatnio moja córka ciągle puszcza Eskę, więc jestem bombardowana młodzieżowymi kawałkami (śmiech).
Pochodzi Pani z Olsztyna. Co najbardziej podoba się Pani w rodzinnym mieście? Chętnie Pani tam wraca?
Oczywiście odwiedzam rodzinę dosyć regularnie, ale nie bardzo mam wtedy czas na zwiedzanie miasta, bo raczej jestem z rodziną. Szczerze mówiąc, najbardziej podoba mi się zieleń dookoła i jeziora, a nie samo miasto. Jestem jednak zawsze dumna, kiedy słyszę, że dokonano w tym mieście czegoś ważnego, np. w dziedzinie medycyny. Zawsze ta olsztynianka we mnie będzie, chociaż dzisiaj już bardziej jestem warszawianką. Przeprowadziłam się do stolicy w wieku 19 lat, więc to tu spędziłam większą część życia.
Jakie są Pani plany na najbliższy czas - bardziej filmowe, serialowe czy może teatralne?
Marzeniem są oczywiście interesujące filmy. W najbliższym czasie będzie jednak trochę spektakli, program „Jestem emocją” i praca na planie „Na Wspólnej”. Ale walczę też o kolejne możliwości.
W jednym z wywiadów wspomniała Pani, że Pani marzeniem jest rola Lady Makbet.
Tak, to zawsze było moje marzenie. Kto wie... Z tym typem urody może jeszcze mam szansę! (śmiech)
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej na temat Anny Samusionek, zajrzyjcie na oficjalną stronę aktorki:
https://www.instagram.com/anna_samusionek/
https://www.facebook.com/warsztatyjestememocja/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz