(Foto: Kasper Zborowski-Weychman)
Twoja przygoda z muzyką sięga czasów wczesnego dzieciństwa, już wtedy brałeś przecież udział w konkursach muzycznych. Jak wyglądały te Twoje początki i kiedy stwierdziłeś, że chcesz się tym zajmować profesjonalnie?
Odkąd sięgam pamięcią interesowałem się muzyką i aktorstwem. Od początku wiedziałem co chcę w życiu robić, natomiast pierwszą decyzję, że chcę to robić zawodowo, podjąłem w wieku ośmiu lat. Powiedziałem wtedy moim rodzicom, że będę aktorem i piosenkarzem, i tak będzie. Zwykle nie traktuje się takich dziecięcych wyznań poważnie, ale z czasem rodzice zdali sobie sprawę, że mówię serio. Nie cisnęli mnie za mocno jeśli chodzi o niektóre przedmioty szkolne, ale nie chcieli też, żeby ktoś mi później zarzucał brak wykształcenia.
Wielu artystów już w wieku piętnastu lat przestaje chodzić do szkoły, bo nagrywają płyty i koncertują. Po dziesięciu latach kończy im się kariera i nie mają tzw. „papierka”. Jestem więc wdzięczny moim rodzicom, że zatroszczyli się o moją edukację - dopilnowali, żebym skończył liceum, a później studia. Studiowałem już jednak aktorstwo, w pełni z myślą o moim życiu zawodowym.
Od razu związałeś ze sobą śpiewanie i aktorstwo poprzez występy w musicalach - zagrałeś m.in. w spektaklach „Upiór w operze” i „Les Misérables” na deskach Teatru Roma. Jak wspominasz ten okres swojego życia?
Musicalem interesowałem się od zawsze, bo faktycznie jest to połączenie tych dwóch sztuk, które kocham. Od osiemnastego roku życia zacząłem jeździć do Londynu i obserwowałem tamtejsze spektakle. Poczułem, że chcę być aktorem musicalowym. Tak samo było w szkole teatralnej - od samego początku poinformowałem wszystkich, że jestem ukierunkowany na musical. Po drugim roku wygrałem casting do „Upiora w operze” i nikt nie stawał mi na drodze, wszyscy mówili: „Fajnie, zawsze chciałeś to robić, więc idź w tym kierunku”. To była moja pierwsza profesjonalna rola teatralna, więc zacząłem tę musicalową karierę z wysokiego „C”. „Upiór w operze” to klasyk, najdłużej grany musical na świecie, marzenie 99% musicalowych artystów.
To chyba dobrze, że od razu rzucono Cię na głęboką wodę.
Na bardzo głęboką wodę. Tym bardziej, że zostałem zaakceptowany przez samego Andrew Lloyda Webbera (autora musicalu). Miałem dwadzieścia dwa lata i od razu dostałem główną rolę w teatrze, występowałem codziennie przed widownią liczącą tysiąc osób. Dostaliśmy podwójną platynę za album z muzyką, a po kilku latach jeszcze trzecią. To jest super i cieszę się, że właśnie w ten sposób zacząłem tę swoją musicalową ścieżkę. Było to dla mnie duże wyzwanie, ale i duża nagroda. Później musical przestał być moją największą pasją. Teraz czuję, że muszę od musicalu i aktorstwa trochę odpocząć. Przeniosłem się do Londynu i tam aktualnie nagrywam płytę.
Ale jednak 24 marca zobaczymy Cię na deskach Teatru Wielkiego w Łodzi w spektaklu „Lamaila”.
Zrobiłem jeden mały wyjątek dla mojego przyjaciela Maćka Pawłowskiego, twórcy i reżysera tego spektaklu. Maciek zaczął go tworzyć jeszcze za czasów „Upiora w operze”. Umówiłem się z nim, że jeżeli kiedykolwiek będzie go wystawiał, to właśnie ja zagram u niego tę rolę. Tak się też wydarzyło. Po ośmiu latach Maciek odezwał się do mnie, że spektakl się odbędzie i że bardzo by chciał, abym w nim zagrał. Zgodziłem się w drodze wyjątku, ale tylko i wyłącznie na to jedno przedstawienie. Kolejnych na razie nie planuję.
Spektakl „Lamaila” to bajkowa opowieść, balet połączony z narratorami muzycznymi, więc może być ciekawym widowiskiem - takiego połączenia jeszcze nie widziałem. Z Kają Mianowaną, która niegdyś grała u mojego boku Christine, pojawiamy się ponownie razem na scenie, tym razem w rolach Kai i Martina (śmiech).
To bardzo dobrze o Tobie świadczy, że dotrzymujesz obietnic.
Zawsze!
(Foto: Kasper Zborowski-Weychman)
Wspomniałeś już o nagrywaniu płyty w Londynie. Czyli z aktorstwem już definitywny koniec i liczy się tylko muzyka?
Absolutnie tak, przynajmniej na obecnym etapie mojego życia czuję, że muzyka jest dla mnie najważniejsza i w tę stronę chcę iść. Nie mówię, że kompletnie zrezygnuję z aktorstwa, bo może po pięciu-dziesięciu latach zdecyduję się wrócić do teatru - jestem aktorem z zawodu i tego mi nikt nie zabierze, ale teraz jest czas na Martina piosenkarza (śmiech).
Twój debiutancki album ma być wydany w języku polskim i angielskim. Zamierzasz bardziej skupić się na rodzimym rynku muzycznym czy celować w brytyjską publiczność?
Cała koncepcja związana z przyjęciem pseudonimu artystycznego Martin Fitch tworzona była z myślą o rynku zagranicznym. W Anglii często spotykałem się z tym, że ludzie nie potrafili wymówić mojego imienia, a co dopiero nazwiska. Eurowizja w 2010 dała mi zaplecze fanów w całej Europie i nie tylko, bo śledzą ją ludzie na całym świecie. Mam fanów nawet w Południowej Afryce. Polska jest krajem, w którym się urodziłem, Inowrocław to moje miasto i zawsze jest na pierwszym miejscu, ale wyjeżdżając do Anglii nastawiłem się na to, dość ambitnie, że szukam moich odbiorców również za granicą. Przygotowuję jednak całą płytę z polskimi wersjami piosenek jako ukłon w stronę mojego kraju.
Spotkałem się z opiniami, że po zmianie pseudonimu udaję, że nie jestem Polakiem. Wręcz przeciwnie. Nagrywam płytę po polsku właśnie dlatego, żeby pokazać, że nim jestem. Pseudonim został zmieniony tylko i wyłącznie na potrzeby rynku zagranicznego, ale nie mogę być tutaj Marcinem Mrozińskim, a tam Martinem Fitchem, bo to by było rozdwojenie jaźni. Stwierdziłem, że muszę wybrać coś pośrodku.
Ale dla kolegów nadal Marcin?
Koledzy nadal nazywają mnie Marcinem i nie złoszczę się na to, natomiast zawodowo jestem już tylko i wyłącznie Martinem Fitchem.
Wspomniałeś o Eurowizji i nawiązanych na niej kontaktach. Czy szykują się jakieś duety na Twoim albumie?
Nie. Zero. To jest moja debiutancka płyta, tylko i wyłącznie moja. Brzmi może trochę samolubnie, ale czuję, że to jest mój czas. Może drugi album będzie z duetami.
Nawiązałeś za to dobre kontakty z zagranicznymi producentami. Rynek muzyczny w Londynie wydaje się już dość nasycony i trudno nawiązać współpracę z naprawdę cenionymi twórcami. Jak wyglądał proces poszukiwania producentów za granicą?
W moim przypadku były to kompletne przypadki i szczęście do poznawania odpowiednich ludzi. Właściwie to producent Sonique zainteresował się mną bardziej niż ja nim, bo nawet nie wiedziałem kim jest ten człowiek (śmiech). Natomiast z moim drugim producentem pracowaliśmy w jednym studio nagraniowym. Zaczęliśmy pisać razem dwa pierwsze utwory, a teraz pracujemy nad całością płyty. Łut szczęścia - trzeba znaleźć się w odpowiednim miejscu, w odpowiedniej godzinie i tyle.
A w jakim stylu będzie utrzymany ten album?
Nie nastawiam się na styl, ale na przekazanie swoich własnych historii i własnej muzyki. Nie chcę określać siebie jako artystę popowego czy rockowego albo disco, to nie ma dla mnie żadnego sensu. Uważam, że każdy na tym albumie może znaleźć coś dla siebie i to jest najważniejsze. Tak jak sam jestem kolorową osobą, tak samo kolorowa będzie płyta. To po prostu moja muzyka. Każdy sam określi do jakiego gatunku ją przyporządkować.
(Foto: Kasper Zborowski-Weychman)
Chociaż wspomniałeś, że do aktorstwa już nie wrócisz, warto przypomnieć Twoją pracę w dubbingu. Użyczałeś swojego głosu w „Księżniczce i żabie” czy w „Dziewczynach Cheetah”. Co najbardziej podobało Ci się w tym fachu i czy z niego również definitywnie rezygnujesz?
Dubbing jest jeszcze inną formą, bo to przede wszystkim działanie głosem i dawanie postaci czegoś od siebie. Musimy być w tym wszystkim bardzo szczerzy, ta postać powinna mieć nasz oddech, naszą skórę, nasze myśli i nasze emocje. Każda ta rola musi być przez nas stworzona od samego początku. Z każdą musimy się utożsamić, żeby widz mógł odczuwać emocje przez nasz głos, bo gramy tylko nim.
Czyli musiałeś się poczuć tym filmowym Księciem…
Absolutnie tak! Misiem, księciem, świnką czy czymkolwiek innym, co miałem do zagrania. Trzeba traktować widza z dużym szacunkiem. Nie nagrywa się szybko i „do widzenia”, ale każda postać musi być żywa.
Oglądałeś kreskówki jako dziecko?
Jakoś nigdy nie byłem fanem kreskówek czy filmów dla dzieci, wręcz odwrotnie. Zawsze miałem poczucie, że jestem trochę dojrzalszy niż inni i starszy niż naprawdę byłem.
Teraz już chyba nie chcesz tak o sobie myśleć.
Wiek nigdy nie grał dla mnie żadnej roli, bo bardziej obchodzi mnie jacy są ludzie, ich światopogląd i sposób myślenia. Jeżeli będziesz dobrym, myślącym człowiekiem, to możesz mieć nawet 12 lat, a ja z tobą chętnie porozmawiam, bo będę miał o czym. Możesz też mieć lat pięćdziesiąt i nie mieć nic ciekawego do powiedzenia. Nie wiek jest ważny, a to co mamy w głowie - czy jesteśmy otwarci i uczymy się. Do Londynu wyjechałem właśnie po to, aby się czegoś nauczyć, zrozumieć świat i samego siebie. Przy okazji przez pryzmat mieszkania za granicą odkrywam też bardziej swoją polskość.
Mieszkasz w Londynie już trzy i pół roku. Czy ten wyjazd służy przede wszystkim odkrywaniu siebie, czy chcesz tam spędzić resztę życia? Jak to postrzegasz na tę chwilę.
Na tę chwilę jest mi tam dobrze, wciąż się uczę i mam wiele „prac domowych do odrobienia”. Wciąż kończę swoją płytę, współpracuję ze świetnymi producentami i powiem tak: nie wiem czy wrócę do Polski, czy wyjadę gdzieś indziej, czy zostanę w Londynie. To przyszłość, o której teraz nie myślę, bo liczy się to co tu i teraz. Planuję pewne rzeczy w dłuższej perspektywie, ale nie przywiązuję się do miejsc. Za każdym razem jak gdzieś wyjeżdżam, staram się znaleźć coś dla siebie, aby czuć się w tym miejscu dobrze. Gdziekolwiek jestem, tam jest mój dom.
W dzisiejszych czasach mamy tyle możliwości podróżowania po świecie, że czuję się trochę obywatelem świata - mogę się pojawić każdego dnia w innym kraju. Ostatnio zrobiłem taki objazd samochodem po Europie: Francja, Włochy, Szwajcaria, Niemcy, Austria, Polska, Słowacja, Czechy, Węgry w trzy tygodnie. Każdego dnia budziłem się w innym miejscu i to było cudowne. Podziwiałem tyle pięknych miejsc, poznawałem fantastycznych ludzi, jadłem jedzenie ze wszystkich części świata. To fascynujące i bardzo inspirujące do pisania nowych utworów. Nawet takie drobiazgi jak zjedzenie prawdziwej włoskiej pizzy czy oglądanie zamków we Francji otwierają zmysły. Czuję, że mogę dotknąć tej historii - to co zbieram z tych podróży, przekładam na moją muzykę.
Czyli swoim albumem zabierzesz nas ze sobą w podróż?
Na pewno będzie albumem bardzo emocjonalnym, opowieścią o moich doświadczeniach: miłości, podróżowaniu, otwartości świata, ale i o tym, że o pewne rzeczy wciąż musimy walczyć. „Fight for Us” to w pewnym sensie protest song, bo ludzie zaczynają ignorować, a to najgorsze co może się wydarzyć. Powinniśmy walczyć o wolność, którą udało nam się wypracować, ale również o zwierzęta. Ludzie mają do nich coraz mniejszy szacunek, a musimy żyć razem. Nawet patrząc z perspektywy religii zostaliśmy stworzeni na samym końcu dnia siódmego, a myśląc w kategorii ewolucji pochodzimy przecież od zwierząt. Nie jesteśmy na pierwszym miejscu, tylko na ostatnim, a teraz to się trochę zaburzyło i myślimy inaczej. Musimy to wszystko zbalansować, a nie podporządkowywać sobie cały zwierzęcy świat tylko dlatego, że mamy technologię, która jednocześnie jest pozytywna, ale i stanowi nasze przekleństwo.
(Foto: Kasper Zborowski-Weychman)
Wspierasz zatem zwyciężczynię Eurowizji Kasię Moś, która utwór „Flashlight” śpiewała z myślą o zerwaniu zwierząt z łańcuchów?
Oczywiście wspieram Kasię Moś, ale przede wszystkim już od ponad dziesięciu lat wspieram akcje związane ze zwierzętami. Jest taka akcja „Zerwijmy łańcuchy”, na której co roku staram się pojawiać. Chociaż od dwóch-trzech lat ciężko mi zgrać terminy z racji pobytu w Londynie, od lat w ramach tej akcji przywiązuję się do budy na Krakowskim Przedmieściu pod kolumną Zygmunta. Jeszcze parę lat temu ze śp. Marią Czubaszek siedzieliśmy razem i krzyczeliśmy „Nie dla łańcuchów!”, więc fantastycznie, że Kasia śpiewa o tym utwór. Jestem za tym, trzymam za nią bardzo mocno kciuki i stoję za nią murem.
Skoro mowa o znajdowaniu czasu, znajdujesz go na występy w „Jaka to melodia?”. Czy uważasz, że ten program jest pomocny w budowaniu polskiej bazy fanów, czy może w pewien sposób Cię szufladkuje?
Uważam, że jakiekolwiek muzyczne występy to uczenie się czegoś nowego. Nie ważne ile hejtu lub pozytywów zgarnie „Jaka to melodia?”, daje mi ona szansę obcowania ze świetnymi utworami, a przy okazji ma on ogromną oglądalność. Ponad trzy miliony widzów ogląda „Jaka to melodia?”! Eurowizyjne preselekcje zgarnęły średnio 2,3 miliona…
To tak jakbyś codziennie miał swoją małą Eurowizję.
Bardziej niż polskie preselekcje do Eurowizji! Robię to, bo się uczę. Uczę się świetnych światowych utworów, ale też tych polskich, bo coraz częściej powraca się w „Jaka to melodia?” do klasyków jak Mieczysław Fogg czy Andrzej Zaucha. To cudowni wokaliści ze świetnymi utworami, o których teraz często się zapomina.
A jakie są Twoje ulubione utwory i ulubieni artyści? Śpiewasz tyle coverów, że na pewno coś wpadło Ci w ucho.
Miałem szansę śpiewania coverów „Skyfall” Adele czy „Writing’s on the Wall” Sama Smitha. Za każdym razem jak przyjeżdżam na nagrania do „Jaka to melodia?”, staram się wybrać jakiś utwór, który chciałbym trochę bardziej przybliżyć widzom w Polsce. Nie widziałem w Polsce za dużo Adele w telewizji, więc cieszę się, że mogę kogoś zainteresować jej twórczością.
Masz jakiś swój wymarzony duet? Czego możemy Ci życzyć - może duetu z Adele?
Oczywiście trzeba marzyć, ale aktualnie jedną z moich najulubieńszych artystek przez duże „A” jest Lady Gaga, która pokazała młodym ludziom, że nie wolno się w życiu poddawać i trzeba w siebie wierzyć. Nie ważne co ludzie mówią, trzeba iść do przodu, bo mamy tylko jedno życie. Byłem na jej koncercie. Przekazała widowni dużo energii i powiedziała, że jest tu dlatego, że jesteśmy fantastyczni i perfekcyjni. Stając przed lustrem powinniśmy wiedzieć, że jesteśmy wyjątkowi. To było dla mnie naprawdę odkrywcze. Zwykle artyści są strasznie skupieni na sobie podczas koncertów, a ona była skupiona na widowni. Bardzo mnie to dotknęło. Podziwiam jej zaangażowanie w walkę o wolność, prawa czy zwierzęta. Jest moim numerem jeden jako osobowość i ideał, do którego chcę dążyć. Też chciałbym tak inspirować innych.
Życzę Ci zatem, abyś miał jak najwięcej tak wiernych fanów.
Ja życzę sobie też bardzo dużo wrogów, bo wrogowie napędzają. Wtedy wciąż jest o kogo walczyć. Gdyby tylko kochali, byłoby nudno. Najgorsze to być obojętnym. Jeżeli odbiorca nie ma do artysty żadnego stosunku, to najgorsze, co można osiągnąć.
Obyś zatem po prostu nie był obojętny.
Obym nie był obojętny - dokładnie!
Jeżeli chcecie śledzić dalszy rozwój kariery Martina Fitcha, zapraszam na jego stronę internetową i oficjalny profil na Facebooku: